———————————
WARSZAWIANKA:
Leć nasz orle w górnym pędzie,
sławie, Polsce, światu służ.
Kto przeżyje wolnym będzie,
kto umiera wolnym już.
Hej, kto Polak, na bagnety…
========================================
Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków” str. 393 i nn.
[książka jest dostępna na Allegro; jakieś ponure fatum uniemożliwia potrzebny, kolejny duży nakład. Bolesne. 2024. md]
Gdy po kościołach w niezajętej przez wroga części kraju lecz i w tych miejscach, w których bolszewicy nie ośmielali się zakazywać nabożeństw, zbierano się tłumnie, zanosząc w niebo błagalną litanię, tu przemożnym odgłosem był szmer tysięcy stóp po niezoranym rżysku, szelest żołnierskich butów o wiechcie polnego ziela na niespasanej od wielu dni łące oraz łomot coraz bliższych wybuchów. Artyleria sowiecka też się odezwała. Nacierający w pierwszych szeregach już widzieli z łagodnie opadających ku dolinie pól, jak masy wojsk na przyczółku mostowym w Borkowie rozwijają się szybko w bojową linię. Ci zaś, którym wypadło atakować nieco ku północy, na kierunku nadrzecznej, ocienionej wysoką zielenią wsi Wola, ku zarośniętej dolince potoku Naruszewka i dalej na Zawady – Popielżyn, nie od razu ujrzeć mogli swego przeciwnika. Na całej jednak linii zanosiło się na ciężki i gwałtowny bój spotkaniowy, bowiem oba wojska jednocześnie ruszały do natarcia i żadne nie zamierzało stąd ustępować.
Żołnierze nasi nawoływali się dość podobnie jak ich przodkowie w dawnych bitwach: „Hej, Radomiaki, równo!…”, „Piotrków… Łowicz, naprzód!…, „Kujawy! Do ataku !…”, „Kaliskie, Lubelskie, Tarnów, Rzeszówl”… i na sto jeszcze sposobów. Uczniowie, gdy z jednego miejsca przybyła ich większa gromada, zwłaszcza ci z Warszawy i większych miast, gdzie zakładów oświatowych jest wiele, wykrzykiwali zwyczajowe nazwy swych szkół: „Zamoyski!” „Staszic! ”, „Jagiellonka !”, „Konopczyński!” „Handlówka!”, „Górski!”..
I szły te „wesołe gimnazjony”. Chłopcy padali rażeni nieprzyjacielskimi pociskami… jeden, drugi, następny, jakże wielu… Jakże wielu z tych, którzy dorósłszy i wykształciwszy się odpowiednio, mogliby naszą Ojczyznę ubogacić i wznieść na wyżyny w tylu dziedzinach życia ludzkich zbiorowości… Tak zaś już oni nie powstaną z tego sławnego pola, by żyć nadal na padole ziemskim; już nie ucieszą swym wesołym głosem rodziców, rodzeństwa, bliskich i domowych. Ich młode, czyste dusze idą stąd na Sąd Wielki, przed oblicze dobrego Boga, który wie wszystko.
Lecz przecież padali pod ciosami i ci starsi, ci z pewnym już dorobkiem, ci z pokolenia, jakie właśnie sięgało po kierownictwo sprawami narodu ojcowie rodzin, którzy także, dawnym rycerskim obyczajem, stawili się na zew Ojczyzny, jak niegdyś owi konfederaci czy kresowi wolentarze.
Jednakże teraz, na tamtych błoniach, nie czas budowy się dopełnia, nie czas pokojowego wznoszenia gmachów, a właśnie czas walki i śmierci. O wolność, o przetrwanie biją się zaś wszyscy od księcia krwi do niepiśmiennego parobka, na obszarach od dalekich gór aż po północne pojezierza.
Był wśród nich niejeden, co swój dom opuszczał w rozterce, bo niedostatek, bo jedyny żywiciel rodziny, bo choroba najbliższych. Był taki, któremu słabnąca żona sama powiedziała z łoża choroby: „Idź”.. i poszedł. Był taki, któremu „idź” powiedziała małżonka będąca przy nadziei, otoczona nadto gromadką dziatek. Był i taki, co na odchodnem żegnał się z umierającym sędziwym rodzicem. Byli i inni… i rozmaite okoliczności rodzinne czy domowe. Lecz oni z własnej woli poszli na służbę dla Ojczyzny, a zarazem zostali na nią wysłani przez swoich… bo tak było trzeba.
Już grają sowieckie cekaemy, zaraz odpowiedzą im nasze. Jeszcze czterysta, jeszcze trzysta, dwieście kroków dla pierwszych szeregów nie marszu już, lecz morderczego biegu pośród gejzerów ziemi wzbudzanych wybuchami nieprzyjacielskich pocisków.
„Padnij!”, „Szybki ogień!”, „Powstań!”, „Naprzód biegiem!”
W nasze tyraliery uderzające na prawym skrzydle rażą nieubłaganie wrogowie ukryci za mostowym nasypem. Niedługo przecież, bowiem atakujący wzdłuż szosy biorą im niebawem tyły. Nasyp nie stanowi już zasłony, nasi za chwilę nań wbiegną, by spychać nieprzyjaciół w dół, na nadrzeczne błonie.
Wtedy to, pod błękitnym, lecz rozjaśnionym już przedpołudniowym upałem sierpniowym niebem, pod wysoko skłębionymi białymi chmurami, gdzieś tam z szeregu zabrzmiał dźwięczny młodzieńczy głos:
Oto dziś dzień krwi i chwały, oby dniem wskrzeszenia był…
I już kilka dalszych, tu i tam, podchwytuje:
W gwiazdę Polski orzeł biały patrząc lot swój w niebo wzbił…
Tam, w pułkach ochotniczych, ale i winnych, pieśń tę znał chyba każdy:
A nadzieja podniecany woła do nas z górnych stron…
Fala zgodnych głosów wionęła po błoniu. Krok nacierającej piechoty wyrównuje się, przecież bez rozkazu dowódców.
Zza Wkry huczy swoje moskiewska kapela, a tu przestrzeń już cała grzmi setkami gardeł jak jeden grom:
Powstań Polsko, skrusz kajdany, dziś twój tryumf albo zgon…
Armaty, karabiny, odłamki szrapneli biją już gęsto. Padają ranni i zabici. „Jezu Chryste!…” słychać wezwania konających „Sanitariusz!” wołają z szeregu.
Hej, kto Polak, na bagnety, żyj swoboda, Polsko żyj!
Napierające szeregi nie śpiewają już, lecz krzyczą. Wreszcie wszystkie te odgłosy, cała ta wrzawa przechodzi w jedno wielkie „hurrraaa !!!
Obie fale wojsk biegną już ku sobie w bitewnym zapamiętaniu. Zwarcie! Huk, trzask, zwielokrotnione uderzenia, ciosy, rozdzierający wrzask…
Tak po prawdzie, nie wiadomo skąd pieśń ta spłynęła na owo pole chwały i cierpienia. Gdy po bitwie, w okresie owego pamiętnego pościgu za bolszewikami przez pół tej części Europy, na dłuższych już postojach, kiedy to był czas ogarnąć myślą minione co dopiero wydarzenia, poczęto rozpamiętywać koleje boju nad Wkrą, nie było pomiędzy żołnierzami zgody co do tego, kto rozpoczął śpiew. Wielu z tych, co by dopomogli rozwikłać ową zagadkę, już nie żyło.
Czy był to więc pewien, nie pierwszej bynajmniej młodości przysadzisty nieco jegomość o powierzchowności majstra cechowego, z kompanii pierwszego rzutu, jeszcze na początku bitwy zmasakrowanej ogniem bolszewickiej artylerii? Zginął, lecz pieśń ze wzmożoną siłą popłynęła ku dalszym szeregom.
Czy może w młodzieńczym porywie zaintonował Warszawiankę któryś z tych nadrabiających miną „skauciaków”, z tych, jacy przeżyli cało, niedawne w czasie rzeczywistym, lecz jakże już odległe w wyobraźni, bitwy odwrotowe pod Łomżą, Ostrołęką czy Surażem? „Skauciaki” nacierały również w kierunku mostu kolejowego w Zawadach. Gdzie oni teraz?
A byli tam przecież i owi „adwokaci”, w średnim wieku ochotnicy ze stołecznych wyższych sfer. Może to oni dali, jak już nieraz bywało, dobry przykład całemu wojsku? Może to oni zagrzali je pieśnią w tej rozstrzygającej bitwie?
Czy jednak śpiewać nie zaczęły owe łepki z klas maturalnych i przedmaturalnych, ledwie co przysłane na front, te, co to gwizdały zrazu i hukały na dowódcę, że ich jeszcze nie puszcza do walki, że młodszą klasę już wysłano, a starszej kazano czekać?
Jeśli nie oni, to szturmowa pieśń popłynąć mogła od po raz kolejny bijących się o tę rzeczną przeprawę syberyjskich weteranów. Choć po pojawieniu się owego przypuszczenia od razu zaczęto nieelegancko żartować, że raczej nie, bo i w oddziałach tych, jako pochodzących z bardzo daleka, żadnego Warszawiaka zapewne nie uświadczysz, to i Warszawianki też pewnie nie. Już prędzej „Sybirankę”… Żartownisiów szybko zganiono, argumentując, iż pochopnie wykluczają oni spod owych dociekań całe bataliony, pułki, ba, nawet dywizje. No bo taka Dywizja Gnieźnieńska, Batalion Wileński, czy Kompania Górnośląska i rozmaite inne „regionalne„ oddziały…
Ktokolwiek by to był, przecież bojowa pieśń niosła się szeroko poprzez nasze zwycięskie szyki, od krańca do krańca. Zatem, prawem przeciwieństwa jak ktoś zauważył pierwszymi pieśniarzami musiały być, ani chybi, właśnie te warszawskie cwaniaki, te od dawnego „Gerlacha”, od „Norblina” czy może z elektrowni, które forsowały Wkrę powyżej mostu w Borkowie.
A może pieśń przyleciała od południowej strony, od Warszawy jakby, lecz właściwie od Modlina, od przybywających na bitwę pułków Podlaskiej Dywizji?
Ktoś upierał się, że to wcale nie mężczyźni ani nie chłopcy lecz dziewczyna z czołówki sanitarnej, tej właśnie, która najwcześniej przybyła na pole bitwy, poddała właściwy ton, poruszona w swym czystym panieńskim sercu doniosłością chwili oraz widokiem rozległych błoni, po których wśród huku dział i terkotu karabinów maszynowych płynęły, jedna za drugą, ciągnące się daleko tyraliery naszej piechoty.
To pewnie ona, młoda Polka, która porzuciła była bezpieczny dom rodzinny, by nieść ulgę i ofiarna posługę walczącym i cierpiącym braciom – rodakom, na skraju śródpolnego zagajnika, czy może obok jakiejś szopy na obrzeżach spalonej wioski, podniosła się znad dopiero co opatrzonego rannego, uniosła swą jasną głowę ku błękitnemu ojczystemu niebu, potoczyła wzrokiem po polu, hen szeroko… i zaśpiewała. Iskra padła na prochy.
Tak… tak chyba było. Lecz kto widział, kto pamięta tę dziewczynę? W którym służyła ona pułku?
Ktokolwiek ze spierających się nie miałby racji, przecież zagrzmiała tam i wtedy pieśń dumna, gniewna, nie znosząca sprzeciwu, wzbudzona blisko już przed wiekiem, dla zwycięstwa. Lecz wtedy nie zwycięstwo było dane naszym prapradziadom lecz straszna klęska. To owa „stara pieśń”, jak i inne ożywiająca domowe wnętrza miarowym szmerem fortepianu, gdy zmierzch rozpływa się po tajemniczych wtedy zakamarkach salonu, a ludzie wtapiają się w wygodne siedziska, by wspominać przy kominku minione dzieje.
Grzmijcie bębny, ryczcie działa, dalej dzieci w gęsty szyk…
Ledwie pod wysokim sierpniowym niebem, na tym polu szerokim, zabrzmiały owe znane takty, a już wiała pieśń od krańca do krańca. Gdy pierwsze szeregi zwarły się z wrogiem w śmiertelnym uścisku, dalsze odpowiadały im echem:
Wiedzie hufce wolność, chwała, tryumf błyska w ostrza pik…
Artyleria obu stron biła teraz niemiłosiernie ze wszystkich luf, wypełniając rozkazy przygotowania do natarcia, wydane przez obu walczących ze sobą dowódców.
W oddali, nad prącymi naprzód masami bolszewickich wojsk można było odróżnić czerwone plamy sztandarów. Potężniała wrzawa tysięcznych ludzkich głosów, wzmagała się uparta kanonada. Lecz nawet pośród bitewnego zgiełku, uparcie jak fala o brzeg morski, bił w niebo zgodny śpiew:
Leć nasz orle w górnym pędzie,
sławie, Polsce, światu służ.
Kto przeżyje wolnym będzie,
kto umiera wolnym już.
Hej, kto Polak, na bagnety…
Pieśń ta, jakże dawno temu skomponowana, chociaż w czasie innej wojny z Rosją, lecz przecież w jakże odmiennych okolicznościach, wyrażała wszakże stan obecny, wyrażała nastroje i pragnienia idących na wroga naszych żołnierzy. Dlatego właśnie zerwała się z tych pól, przez nikogo nieordynowana ani niezapowiadana owa „stara pieśń”, bojowy śpiew pradziadów.
Ach, kogóż tam nie było? Kto tam wtedy nie maszerował spiesznie, dzierżąc w garści swój wyniesiony z poprzednich bitew długi karabin z takimże bagnetem? Wskażcie dowolny spośród jakże wielu, typ polskiego chłopca, młodzieńca, mężczyzny, od czupurnego pomocnika rzeźnickiego z warszawskiego Powiśla, po kandydata na profesora w sławnym uniwersytecie na pewno był tam reprezentowany! Wielu atakowało w przemoczonych wciąż jeszcze mundurach, ponownie zbliżając się do rzeki, zza której bolszewicy zdołali ich wcześniej wyprzeć. Wtedy sztuka ta udała się wrogom, lecz teraz, o nie, teraz ani kroku w tył…
Setki par stóp mięsiły orną ziemię, pośród nieustających wybuchów szurały po mazowieckich zagonach, po łąkach, z których już ustąpiła poranna rosa.
Podążali tam, ramię w ramię, warszawscy czy krakowscy mistrzowie sportu oraz prawdziwe lebiegi, które nie wiedzieć jak przeniknęły do wojska i uchowały się w szeregu, a nie padły po drodze, niekoniecznie od bolszewickiej kuli czy szabli, lecz z własnej fizycznej słabości, potęgowanej trudami wojennymi. Byli tam oto ludzie najróżniejsi, w owych karnych, jednostajnych szeregach tyralierskich.
Ot, na przykład taki, co przed komisją zeznał, że ma wzrok jak inni i nie musi nosić okularów. Dostał więc frontowy przydział. Gdy w marszu na pierwszą bitwę sierżant spostrzegł w swej kompanii żołnierza w grubych okularach (jak się okazało, wcale niejednego), trochę się zdziwił efektami prac komisji lekarskich, po czym machnął na to ręką. Cóż poradzić jak powstanie to powstanie, zwyczajnie pospolite ruszenie. Zaś ów chłopak swoje szkła zakładał zwłaszcza do walki ogniowej, a strzelał dość celnie, lepiej nawet niż niektórzy z tych, co okularów w ogóle nosić nie musieli.
– Co ci jest? woła znowuż inny do kolegi. Jakim sposobem ty masz zgładzić bolszewika, skoro ciebie samego trzeba podtrzymywać, abyś nie upadł? – Dziękuję. Nic nie szkodzi odpowiada tamten. Czasami miewam takie jakieś duszności; może jaka astma czy co? Ale… ruch na świeżym powietrzu, od tylu już dni… Ha, ha, ha!… Zaraz mi przejdzie. Dotąd zawsze przechodziło dość szybko. To co im mówiłeś na komisji lekarskiej? Nic. Ot, krótko, że jestem zdrowy. A oni się nazbyt nie przyglądali. Spieszyli się przecież… No, sam wiesz. Jasne.
Tyraliery co pewien czas przypadały na komendę do ziemi, by za byle zasłoną skryć się przed wrogim ogniem i zarazem ostrzelać nadciągającego przeciwnika. Jednak co poniektórzy ochotnicy w bitewnym uniesieniu nie pamiętali ani o smutnych doświadczeniach z poprzednich bojów, ani o tyle razy powtarzanych przestrogach dowódców i strzelali z pozycji klęczącej albo i na stojąco. Szrapnele rozrywały się nad ich głowami.
Ty durniu! wrzeszczał więc jakiś chłopak do ledwie co ranionego kolegi. Nie trzeba było tak idiotycznie, jak jaki nadęty gówniarz wystawiać się na kule… Straciliśmy dobrego żołnierza… czyli ciebie… I to nie z winy tego wrednego bolszewika co to cię postrzelił, ale wyłącznie z twojej, z twojej winy!
Tyle gadania – stęknął tamten, ale Moskalom się nie pokłoniłem ani przed nimi nie padłem, jak wy. Wy, „królewiacy”, może przyzwyczajeni… a ja nie!
Dobra dobra… Te, „galileusz”, nie bądź taki chojrak, bo cię znowu trafią!
Parli do ataku tyleż chłopcy zdrowi, co i kulejący, tacy, którym buty z okrwawionych nóg zeszły, chłopcy ukrywający rozmaite swoje niesprawności, lżejsze zranienia, możliwe do opanowania kontuzje, a wszyscy niepomni na owo bezmierne zmęczenie owoc nadludzkich trudów, niedojadania, niekończących się przemarszów… Jeszcze przed kwadransem potykali się z wyczerpania i z niedostatku snu. Lecz wobec wroga, na kilka minut, na minutę przed skrzyżowaniem oręża stawali się kimś innym; nie wymizerowanymi chudziakami chłopaczynami, ale wręcz jakimiś olbrzymami z dawnych podań, i uderzali jak olbrzymy, bez pardonu.
Tak, tak… To już nie sprawa broni, sprawności, sił, zdrowia, zaopatrzenia, wyszkolenia ani liczby. Tarn i wtedy walczyły ze sobą nie tyle dwie armie, co czysta i bezgraniczna młodzieńcza miłość przeciwko zapiekłej, zaplanowanej i zorganizowanej nienawiści, nieuznającej niczego poza sobą samą, a pragnącej zawładnąć światem całym. Nadto… ten szczególny dzień. Bo przecież tego a nie innego dnia rozegrały się owe zdarzenia. Tam i wtedy starli się z jednej strony, chociaż nie bezgrzeszni, wszakże czciciele Najświętszej Maryi Panny, z drugiej zaś… No właśnie…
I nie wiedzieć czy to tylko wybuchy szrapneli zagrały jakby staccato, czy gdzieś tam, od tych połogich wzgórz na obrzeżach doliny, rzeczywiście zawarczały werble, ścichły jakby znów zahuczały do wtóru wojskom idącym na bolszewika z pieśnią na ustach?… Jakby ów legendarny „mały dobosz” podawał takt, bijąc wytrwale pałeczkami…
A może to się tak tylko zdawało niektórym żołnierzom? Może to po prostu walą od wzniesień kulomioty zdrożonego i wykrwawionego suwalskiego pułku, zamykające najeźdźcom najkrótszą stąd drogę do mostów modlińskich?… Zaś naprzeciw już widać wyraźnie zbliżające się postacie, już widać twarze, niezliczone twarze nadbiegających wrogów.
Biją werble! Równaj krok! Hurraaa! Naprzód ! Jezus Maria Józef !
Od strony bolszewickiej podniósł się w niebo ten znany, ogłuszający, przeciągły ryk, obliczony na sparaliżowanie siły i woli przeciwnika, od krańca do krańca „uuurrraaa!”. Nic z tego. Strachy na Lachy. Teraz to my jesteśmy szybsi i mocniejsi i tak już pozostanie.
Kolejne dnia tego ruchome, zmierzające ku sobie linie piechoty zwarły się wreszcie z ogromnym łoskotem. Cóż to się wtedy działo…
Nie nam, chudopachołkom, rozprawiać o wielkich czynach naszych pradziadów. Jesteśmy na to za mali. Oni wszak nie znali owego upodlenia, w jakim nam przyszło grzęznąć i z jakiego nie potrafimy się tak do końca wydostać… A może nie chcemy już…
Rozpędzona nie mniej od polskiej ława wojsk bolszewickich wytrzymuje pierwsze uderzenie, lecz po dłuższej chwili zaczyna się chwiać. Raz to grupa atakujących Polaków wedrze się w głąb nieprzyjacielskiego szyku, to znów bolszewickie sołdaty z największą furią natrą na rozpędzonych naszych. Lecz ci, jakby w jakimś nadludzkim szale, rozdają zabójcze ciosy i prą naprzód, ku widocznej spoza nadbrzeżnej zieleni rzece, ku mostowi. Wojownicy nasi, w pełni swego gniewu, owe „straszne dzieci”, jak się ktoś o nich później wyraził, wymierzają oto słuszną zapłatę najeźdźcom. Na ziemię padają porażeni wrogowie, padają i oni. Któryś z naszych, stwierdziwszy iż nie może poruszać nogą, leżąc walił ze swego karabinu w kierunku z jakiego nadchodził wróg, dopóki biegnący koledzy nie znaleźli się w jego polu rażenia; a i wtedy unosił ponad głowę zbrojną prawicę i krzyczał: „Naprzód, chłopaki, naprzód!”. Inny, otrzymawszy postrzał skulony z bólu także repetował swój karabin i, wsparty na łokciu, strzelał w majaczącą przed nim ciemną masę nieprzyjaciół.
Jeszcze inny, gdy już zwarły się nacierające na się wzajem rzesze ludzkie i gdy mocnym uderzeniem wytrącono mu karabin z dłoni, a on w jednym mgnieniu pojął, iż schylać się po swoją broń oznacza śmierć, z gołymi rękami rzucił się na nacierającego nań bolszewika.
Wiele by o nich mówić… Nawet i ten cherlawy pokurcz, z jakiego podśmiewano się w szkole na zajęciach z gimnastyki, istna oferma batalionowa która wszak z pogodą znosiła nie tak znowuż dokuczliwe docinki kolegów, niezgrabiasz prawdziwy, teraz jakby dostał skrzydeł. Naciera w pierwszym szeregu, wyrywa się z dziwnym jakimś charkotem do przodu, a jego broń jak owo wiejadło, jeno furkoce w skwarnym powietrzu sierpnia.
Już masa bolszewicka ustępuje na całej prawie linii. Na nic ryki idących z tyłu komisarzy i czekistów. Na nic strzelanie do uciekających już w popłochu co poniektórych własnych sołdatów Na nic najgrubsze przekleństwa, na nic serie karabinów maszynowych coraz to posyłane w plecy swoim wojskom, w sam środek grup cofających się przed naszymi chłopcami.
Na borkowskim moście dudnią końskie kopyta. To gońcy gnają do sztabu sowieckiego, aby powiadomić o niebezpieczeństwie. Nim tam dojadą, światowa rewolucja poniesie kolejne wielkie straty. Oto bowiem, na niezważające już na nic gromady bolszewików, prące w panice przez niegłęboką wodę, by tylko dostać się na wolny jeszcze od Polaków lewy brzeg Wkry, zwalają się masy ich własnych towarzyszy, bezpośrednio gnanych i bitych przez naszą młodą ochotniczą piechotę. Wielki tłum pośród nieopisanej wrzawy tratuje i wyrywa z grząskiej ziemi nadwodne krze. Tocząca się na setek i tysięcy metrów bitwa powraca w nurty spokojnej, leniwie płynącej rzeki. Setki ludzi, w zmoczonym odzieniu, napieraj ą na siebie, biją, topią. Powolny prąd poczyna unosić coraz to liczniejsze trupy, przeważnie bolszewików. Niektórzy z bojców daremnie próbują udawać martwych, spływając w ślad za ciałami swych poległych towarzyszy. Jednak wszystko jest dobre, aby tylko ujść cało z tego przerażającego pogromu.
Niesłabnąca w swym naporze ława srogiej naszej piechoty już wypycha przeciwnika na drugi brzeg. Czerwoni bojcy, tu i owdzie, próbują się jeszcze opierać zza nadbrzeżnych chaszczy brodzącym w ślad za nimi Polakom. Ci zaś, mocząc do cna mundury, a nawet i broń, jak mogą, tak łapią ten upragniony przyczółek, byle szybciej. Jedni, w ślad za uciekającymi, brną przez jakieś przyrzeczne błotka, gęsto się ostrzeliwując. Inni chwytają się wszelakich ocalałych po przejściu bolszewików gałęzi, gnąc je i łamiąc do reszty, a zarazem nieustannie opędzając się od niedających za wygraną krasnoarmiejców.
Którzy stanęli już na brzegu, podają ręce, łamane gałęzie czy kolby karabinów wydobywającym się dopiero z wody kolegom. Płuca dyszą ciężko, rany krwawią, ciąży mokre ubranie. Niewielu już z sołdatów ma na ramionach plecak czy zrolowany płaszcz. Jeszcze czerwone komandiry ryczą na cały głos ostatnie rozkazy. Jeszcze wycofane uprzednio na lewy brzeg Wkry grupy czekistów sieką z karabinów po swoich i po naszych. Lecz polska nawała już ku nim zmierza, tratując próbujących się opierać, pędząc przed sobą gromady przerażonych wrogów. Spomiędzy nadrzecznych wierzb i topoli wybiegają coraz to liczniejsze postacie z orłem i z dwubarwną kokardą na czapce.
Polska artyleria przestała bić, by nie razić swoich. Pilnie potrzebne są namiary na nowe cele, bo tych nie brak. Na owym etapie zmagań nie śpiewa nikt już, ani nie zagrzewa do walki. Wśród strzałów, jęków i krzyków wybija się człapanie setek par mokrych buciorów i utrudzony oddech setek trzewi. Stojące dalej polskie baterie szykują się do zajęcia pozycji bliżej rzeki, aby lepiej wspierać to niezwykłe natarcie. Na niezniszczony most w Borkowie wpada obserwator artyleryjski na rączym wierzchowcu, rozpytując się na prawo i lewo o dowódców piechoty. Spodziewa się, że ci właśnie pomogą mu w ustaleniu nowych celów, lecz te zmieniają się z każdym kwadransem, bowiem oddalają się ku wschodowi. A tu już gromady słaniających się na nogach bolszewików rzucają broń, unoszą w górę ręce. Trzeba je ogarnąć, uformować w kolumny, pognać czym prędzej za rzekę, na nasze tyły. „Naprzód!” krzyczą oficerowie idący z najpierwszymi oddziałami.
Aby tylko jak najdalej od Wkry, aby „urobić” jak najwięcej terenu, wyrwać go ze szponów wszechświatowej rewolucji ocalić od zniszczenia, od zniewolenia, aby zagrozić siłom bolszewickim opierającym się o nieodległy Nasielsk miasto i stację kolejową. Przed naszymi czołowymi oddziałami znowu zaczynają się rozrywać pociski. Lecz nie, tym razem to nie wróg strzela… To własna uważna artyleria zaczęła już oczyszczać przedpole dla wciąż nacierającej, niezłomnej piechoty.