„Procesja Wielkanocna” ekspedyt/solzenicyn-oraz-o-solzenicynie
Procesja Wielkanocna (Пасхальный крестный ход) to miniatura literacka Aleksandra Sołżenicyna, przełożona z języka rosyjskiego przez Jerzego Pomianowskiego (pseud. M. Kaniowski). Tekst wg wersji opublikowanej w „Kulturze” Nr 4/283; Paryż 1971.
************
10 kwietnia 1966; Pierwszy dzień Paschy
Powiadają nam znawcy, że na olejnym malowidle nie wszystko powinno być dokładnie jak w życiu. Że na to jest kolorowa fotografia. Że za pomocą krętych linii oraz trójkąt6w i kwadratów należy oddać raczej sens danej rzeczy, niż jej wygląd. A ja zachodzę w głowę, jaka to kolorowa fotografia potrafi jak należy wyłuskać z tłumu odpowiednie osoby i jednym ujęciem ogarnąć całość wielkanocnej procesji w patriarszej cerkwi we wsi Pieriediełkino, pół wieku po rewolucji? Sama już tylko ta dzisiejsza procesja mogłaby nam niejedno wyjaśnić, choćby tam odmalowana była w sposób najbardziej staromodny, nawet bez trójkątów.
Pół godziny przed dzwonami na rezurekcję, cmentarz dookoła patriarszej cerkwi Przemienienia Pańskiego wygląda jak deptak przed tancbudą w zatraconej, hultajskiej osadzie fabrycznej. Dziewuchy w kolorowych chusteczkach i sportowych spodniach (owszem, są też w spódnicach) chodzą rozkrzyczane po trzy, po pięć; to wejdą do cerkwi – ale w nawie tłoczno, już zeszłego wieczoru staruchy miejsca pozajmowały, więc dziewuchy tylko połają się z nimi chwilę i znowu na dwór; to znów krążą po dziedzińcu cerkiewnym, krzyczą bez ceremonii, nawołują się wzajem z daleka i gapią się na zielone, różowe i białe płomyczki zapalone pod cerkiewnymi oknami oraz na grobach archijerejów i protoprezbiterów. A chłopaki – drągale, czy pokurcze, bez różnicy – wszyscy z minami zwycięzców (jakież te tryumfy odnieśli w ciągu tych swoich piętnastu-dwudziestu lat życia? – chyba waląc kamieniami w szyby), wszyscy prawie w czapkach (a jak który zdjął, to nie tu, tylko wcześniej), co czwarty wstawiony, co dziesiąty pijany, co drugi pali, a jak wstrętnie pali, z papierosem przyklejonym do dolnej wargi.
I jeszcze zanim zatli się kadzidło, zamiast kadzidlanego dymu – siwy kopeć tytoniowy już kłębi się kłębi się w elektrycznym świetle bijąc z cerkiewnego podworca aż w niebo wielkanocne, całe w burych, znieruchomiałych obłokach.
Plują na asfalt, rozpychają się dla zabawy, głośno gwiżdżą, niektórzy klną, paru ma odbiorniki tranzystor- rowe: już rżnie taneczna muzyka, już ten i ów obejmuje swoją facetkę na środku drogi, już sobie nawzajem dziewczyny wyrywają, już się puszą po koguciemu i tylko patrzeć, jak który sięgnie po nóż: nasamprzód z nożem na kolegę, a potem to i na wiernych. Bo na starszych patrzy ta młodzież nie jak młodsi na dorosłych, nie jak goście na gospodarzy, tylko jak gospodarze na uprzykrzone muchy. Mimo wszystko – nie dochodzi do noży: trzech-czterech milicjantów kręci się tu, jak na pokaz. Więc wyzwiska też nie dudnią nad dziedzińcem, tylko po prostu przewijają się mimochodem w serdecznej, głośnej, rosyjskiej rozmowie. Milicja zatem żadnego tu wykroczenia nie widzi i życzliwie się uśmiecha do przedstawicieli podrastającego pokolenia. Nie może przecież milicja wyrywać papierosów z zębów, ani czapek z głów zbijać: toż jesteśmy na ulicy, a konstytucja każdemu gwarantuje prawo do niewierzenia w Boga.
Zepchnięci pod mur cmentarny i pod cerkiewne ściany, wierni ani myślą tu sprzeciwiać się komukolwiek, tylko pilnują się, żeby nie dostać przy okazji nożem, albo żeby im kto nie kazał zdjąć z ręki zegarka, tego zegarka, na który zerkają raz po raz licząc minuty brakujące do Rezurekcji. Na zewnątrz świątyni tych wiernych też o wiele jest mniej niż hultajstwa, co tu się mrowi i drwi. Wierni są nastraszeni gorzej niż za Tatarów. Tatarzy chyba tak nie dybali na Jutrznię Wielkanocną.
Niby daleko tu do przestępstwa, a przecież to rozbój bezkrwawy; jest przecież obelga najdotkliwsza – w knajackim grymasie tych warg, w bezczelności tych rozmów, w tym chichocie, w umizgach, w podmacywaniu, w paleniu i pluciu o dwa kroki od Męki Pańskiej. W tej zwycięskiej, pogardliwej pozie z jaką smarkacze przyszli patrzeć, jak ich dziadkowie powtarzają pradziadowskie obrzędy.
Wśród parafian mignie czasem jedna czy druga miękka, żydowska twarz. Może to chrzczeni, może i postronni. Rozglądają się ostrożnie i też czekają na procesję. Wciąż na Żydów pomstujemy, wciąż nam tylko Żydzi przeszkadzają, a przecież na dobrą sprawę – popatrzmy tylko: jaki to gatunek Rosjan przez ten czas udało nam się wyhodować? Rozejrzy się człowiek – i struchleje.
A toć to już nie szturmowcy z lat trzydziestych, nie ci, co święcone wyrywali ludziom z rąk i gonili ich precz z wielkim pohukiwaniem i piekielnym gwizdem – nie!
Ci, to jakby tylko gapie: sezon hokejowy w telewizji już się skończył, piłkarski jeszcze się nie zaczął, nuda – więc też pchają się do okienka, gdzie można dostać świece, rozpychają wiernych jak worki ze słomą, psioczą na “cerkiewne geszefty” i kupują świece, nie wiadomo po co.
Jedno tylko dziwi: wszyscy są zamiejscowi – a znają się co do jednego i mówią sobie po imieniu. Czemu to tak – wszyscy na raz? Czy aby nie z jednej fabryki? A może na tę imprezę razem poszli, Jak szli razem do ormowskiej drużyny?
Rozległo się nad głowami bicie dzwonu, gromkie, ale jakby sztuczne: .. blaszane jakieś dźwięki, zamiast pełnych, głębokich. Dzwoni na początek procesji.
I nawet teraz! – nie parafianie, nie, znów ta rozwrzeszczana młodzież.
Zwaliło ich się teraz na dziedziniec dwa, trzy razy tyle, cisną się w pośpiechu, sami nie wiedząc czego tu szukają, dokąd iść mają, z której strony zacznie się procesja. Zapalają czerwone, wielkanocne świeczki i od tych świeczek, a tak, przypalają papierosy. Tłoczą się, jakby czekali, że za chwilę zagrają fokstrota: brakuje tylko kiosku z piwem, żeby te czubate, rozrośnięte chłopaki – ruskie plemię nie karleje, chwalić Boga! – zdmuchiwali tu białą pianę na mogiły.
A z kruchty ruszyło już czoło procesji i właśnie skręca w tę stronę przy drobnym biciu sygnaturki. Przodem kroczą dwaj zaaferowani i proszą młodych towarzyszy, żeby rozstąpili się chociaż trochę; trzy kroki za nimi posuwa się niemłody jegomość, jakby starosta cerkiewny l dźwiga na drągu ciężką, graniastą, oszkloną latarnię z płonącą wewnątrz gromnicą: Lękliwie zerka w górę, czy aby latarnia nie traci równowagi – i tak samo lękliwie spoziera na stojących z boku. Od tego właśnie rozpoczyna się obraz który tak bym chciał namalować, gdybym potrafił: czy cerkiewny służka nie tego czasem się boi, że budowniczowie nowego społeczeństwa za chwilę rzucą się na idących i zaczną Ich bić? … Ten lęk udziela się również obserwatorowi.
Dziewczyny w portkach, ze świecami i chłopcy z papierosami w zębach, w czapkach na głowie, w rozpiętych płaszczach (a twarze nierozgarnięte, miniaste, w każdej buty za rubla, a zrozumienia za piątaka; ale są tez twarze poczciwe łatwowierne: wiele takich twarzy powinno być na obrazie) skupili się ciasno i gapią się na bezpłatne widowisko. Za latarnikiem idzie dwóch z feretronami, ale nie oddzielnie, tylko jeden obok drugiego, jakby też z bojaźni.
A za nimi – pięcioma rzędami, po dwie, kroczy dziesięć starych kobiet z grubymi, zapalonymi gromnicami w ręku. One wszystkie powinny być na obrazie! Kobiety są stare, twarze mają twarde, zacięte, są gotowe choćby życie oddać, jeżeli kto tu na nie tygrysy wypuści.
Dwie z tej dziesiątki – to dziewczęta, dziewczęta w tym samym wieku, co ich rówieśnice cisnące się po bokach razem z chłopakami – ale te ile czystości mają w twarzach, ile w nich światła! Dziesięć kobiet śpiewa idąc zwartym szeregiem. Tyle w nich solenności, jakby dookoła wszyscy żegnali się, modlili, żałowali za grzechy i bili pokłony. Te kobiety nie zioną tytoniowym dymem, ich uszu nie imają się wyzwiska, ich stopy nie czują, że cerkiewny cmentarz zamienił się w klepisko do tańca.
Tak zaczyna się prawdziwa droga krzyżowa! Coś jednak tknęło nawet tych dzikusów po obu stronach, trochę przycichli.
Za kobietami idą w jasnych ornatach kapłani i diakoni, będzie ich jakichś ośmiu. Ale jak ciasno idą, jak się garną do siebie, przeszkadzając sobie nawzajem, kadzielnicą prawie że nie machną, końca stuły z krzyżem nie podniosą. A przecież tutaj mógł przyjść i odprawić nabożeństwo patriarcha wszechrosyjski – gdyby mu tego ktoś nie wyperswadował.
Przechodzą tedy śpiesznie, zbitą gromadką. A dalej – dalej nie ma już żadnej procesji. Nikt już więcej nie idzie! Nikt z wiernych do procesji nie dołączył, bo mógłby p6źniej nie dopchać się do cerkwi.
Nie ma więc w procesji wiernych, ale tu właśnie rusza, tu rusza nasza wiara! Jak przez wyważone drzwi sklepu, żeby porwać swój łup, żeby rozkraść cudze kęsy, żeby przecisnąć się ze zdobyczą przez kamienne wierzeje i zniknąć wśród wirów ludzkiego potoku – tłoczą się, przepychają, cisną się chłopaki i dziewuchy – a po co? Bo to wiedzą? Pogapić się, jak popy będą pajacować? Albo po prostu – żeby postać w ciżbie – po to właśnie przyszli? Procesja bez wiernych! Droga krzyżowa bez jednego znaku krzyża!
Procesja w czapkach, z papierosami, z tranzystorami na piersi: te pierwsze rzędy publiczności, to przepychanie się we wrotach – oto, co koniecznie trzeba jeszcze wpisać w obraz! I wtedy dopiero malowidło będzie zakończone! Starucha żegna się gdzieś z boczku i mówi do drugiej babiny: „W tym roku to jeszcze dobrze, żadnego chuligaństwa. Tyle milicji…”. Więc to tak! Więc to jeszcze dobry rok? …
Co wyrośnie z tych urodzonych i wyhodowanych u nas najważniejszych naszych milionów? Na co się zdały światłe wysiłki i różne proroctwa tylu głowaczy? Co dobrego nam przynieść może ta nasza przyszłość?
Zaprawdę: obrócą się któregoś dnia i stratują nas wszystkich! I tych, co ich tu naszczuli – tak samo stratują!
__________________________________
Grafika: Wojna idei_YouTube
O autorze: stan orda
lecturi te salutamus