DOWÓD na istnienie Stwórcy-Trójcy, a wodzowie Wielkiej Satanistycznej Rewolucji Październikowej. Cz.I.

DOWÓD na istnienie Stwórcy a wodzowie Wielkiej Satanistycznej Rewolucji Październikowej.

[czy zauważyli państwo, jak ostatnio przemilcza się ten Wielki Krok Naprzód, ku Postępowi ?? Przypominam więc. Mirosław Dakowski]

[z książki Vladimir Volkoff, „Kroniki anielskie”, Wyd. KKK, Dębogóra 2007]

DOWÓD

Binokle profesora Piotra Piotrowicza Czebrukowa, tusza, „liberalne” seplenienie, ssanie fajki i popluwanie z wyższością, gest, którym wylewał herbatę na spodek, żeby za chwilę hałaśliwie ją wypić, oraz – nade wszystko – głębokie przekonanie, że wszystko wie najlepiej, były cechami charakterystycznymi rosyjskich intelektualistów jego epoki. Pod powierzchownym pedantyzmem kryła się głęboka nieśmiałość i skromność, mające ścisły związek z fizyczną niezdarnością. Profesor potrzebował aż pół godziny, żeby zasznurować buty i nie ożenił się z obawy, że nie zdoła poradzić sobie z kobietą. Ta nieśmiałość i skromność maskowały z kolei jeden z największych umysłów przełomu wieków.

Tak, Piotr Piotrowicz Czebrukow, który mówiąc o butach, wygłaszał nikomu niepotrzebny wykład o systemach metrycznych lub imperatywie kategorycznym, który przytłaczał słuchaczy swoimi wywodami o Nibelungach lub streptokokach, o których nie miał pojęcia, poza murami uniwersytetu nigdy nie wspominał o dziedzinie, w której był prawdziwym znawcą owej no man ‘s land, leżącej na pograniczu fizyki i matematyki. To właśnie w tej dziedzinie był prawdziwym geniuszem. Z owych wyżyn, gdzie zbiegają się drogi wszystkich nauk ścisłych, rzucał czasem tu i tam jakieś okruchy. Opowiadano, że kiedy miał piętnaście lat, mruknął do Mendelejewa: „A może by pan ułożył to wszystko w tablicę?”, ponoć Ciołkowskiemu podsunął pomysł silnika rakietowego, a pewnego dnia rzekł zamyślonym tonem do Pawłowa: „Dobrze znam Czajkowskiego. Wyznał mi, że na sam widok butelki wódki wpada w dobry humor. Nie sądzi pan, że to daje do myślenia?”.

Wszystko to było bliskie prawdy, on jednak zupełnie się tym nie przechwalał.

Jak na intelektualistę przystało, Piotr Piotrowicz był ateistą – jednym z tych, których Dymitr Karamazow nazywał pogardliwie: „Bernardy” -i jako taki marzył o rewolucji. Nie, żeby był marksistą. Oddajmy sprawiedliwość rosyjskim intelektualistom: po 1905 roku po drugiej stronie Niemna nie było już ani jednego inteligentnego umysłu, wierzącego w pseudo-filozoficzne dywagacje wielkiego Karola, może z wyjątkiem kilku domorosłych uczonych i półgłówków.

W tym względzie Rosja znacznie wyprzedziła kraje Zachodu.

Ale profesor Czebrukow w mgnieniu oka doszedł do wniosku, że rewolucja to postępujący ateizm, a to wystarczyło, żeby stał się jej zagorzałym zwolennikiem. W lutym 1917 roku utworzono dla niego Katedrę Fizyki Metafizycznej (miał wielu przyjaciół wśród przyjaciół Kiereńskiego) i od lutego do października był najszczęśliwszym z ludzi, igrając z prędkością Światła, przewidując odkrycia mechaniki kwantowej, przeprowadzając dowód twierdzenia Euklidesa z jednoczesnym wykazaniem jego względności, żonglując kwadraturą koła i perpetuum mobile (oba te pojęcia były doskonale możliwe w Czebrukowowskim świecie), rozwiązując paradoksy Zenona z Elei oraz wynajdując mimochodem urządzenie, które nazwał telepyskiem (po rosyjsku – telemorda), czyli telefon z ekranem, którego nawet siedemdziesiąt lat później nikt jeszcze nie umiał „skomercjalizować”.

Rozzuchwalił się do tego stopnia., że podczas wykładu poruszył dwa tematy, które mu szczególnie leżały na sercu – równanie uniwersalne oraz matematyczny dowód nieistnienia Boga. Krótko ostrzyżeni studenci w okularach przyjęli je owacyjnie.

Październik bynajmniej go nie zaskoczył. Fizyk dostatecznie dobrze rozumiał tę formę biologii, jaką jest Historia, by zaakceptować fakt, że Październik jest nieuniknionym, naturalnym, nieślubnym dzieckiem Lutego. Jednak Październik przyszedł na świat w towarzystwie dwóch siepaczy, których trudno pominąć milczeniem: Głodu i Terroru.

Faktem jest, że na początku Piotr Piotrowicz nie dostrzegał obecności terroru. Przyjął bowiem, że stosują go jego przyjaciele przeciwko jego wrogom, co zdawało się czynić go w pełni usprawiedliwionym. Mniej też cierpiał od innych, gdy jego pięciopokojowe mieszkanie niedaleko Arbatu zostało przekształcone na „komunałkę”, w której miał do swojej dyspozycji już tylko dawny pokój służącej (na jego szczęście, za caratu pokoje służących znajdowały się na tym samym piętrze co pokoje państwa, były przestronne, widne i wyposażone we wszelkie wygody).

Trzeba było również czasu, by zaczął mu doskwierać głód – było mu w zasadzie obojętne, czy je kapustę, czy końskie mięso, nie miał zbyt czułego podniebienia i nie ulegał żadnym przesądom. Kiedy jednak zabrakło nawet koni, zaczął się niepokoić potencjalnym brakiem węglowodanów. Jakże teraz będzie pracowało dwadzieścia miliardów jego neuronów, jeśli nie dostarczy im kwasów rybonukleinowych i dezoksyrybonukleinowych? Co poczną, biedactwa, bez panny Adenozyny Trój- fosforanownej?

Aż nadszedł dzień, w którym Piotr Piotrowicz naprawdę zaczął cierpieć. Stało się to wówczas, gdy pewien ubrany w skórzaną kurtkę Łotysz z naganem przy pasie przyniósł mu napisane na maszynie pismo zakazujące dalszego prowadzenia wykładów. Powód? Fakt, że jeden z odczytów rozpoczął słowami: „Hipoteza: Bóg istnieje.. .”, a co gorsza, w pisemnej wersji wykładu dopuścił, aby słowo „Bóg” zostało napisane wielką literą. – No nie! – wykrzyknął Piotr Piotrowicz, na chwilę zapominając o swojej nieśmiałości.

Przecież nowa Władza nie może zabronić abstrakcyjnych spekulacji.. . – Jeśli o to chodzi- odparł Łotysz – to zdecydowanie odradzam. Do spekulantów Iljicz każe strzelać jak do kaczek.

Od tej chwili Piotr Piotrowicz stał się bardziej lękliwy, unikał towarzystwa i był sobą jedynie w zaciszu swego pokoiku, nad kartką papieru zabazgraną ezoterycznymi formułami. Szedł na targ, żeby sprzedać samowar lub portret przodka, przynosił do domu kilka zgniłych ziemniaków, na prymusie przygotowywał sobie filiżankę gorącej kawy i zasiadając do pracy z rękami odzianymi w mitenki, gratulował sobie, że jest w intelektualnej zgodzie z aktualnymi zwycięzcami.

Ci ostatni krzyżowali księży na drzwiach cerkwi (na wspomnienie tych straszliwych pokazów siły dobroduszny Piotr Piotrowicz marszczył nos, uznając je wszelako za niezbędne dla edukacji narodu), on zaś za pomocą [a + b] przeprowadzał dowód, że Bóg nie istnieje – różne metody w służbie tej samej sprawy rodzą trwałe związki. Jego dobra wola w służeniu rewolucji sięgała tak daleko, że uznał nawet, iż czasowy zakaz prowadzenia wykładów z fizyki metafizycznej, choć bardzo dla niego dotkliwy, także jest pożałowania godną koniecznością, mającą korzenie w ignorancji, w której ancien régime utrzymuje masy ludowe.

Ale to wszystko nie było jeszcze takie najgorsze. Kilka miesięcy później były profesor Piotr Piotrowicz Czebrukow był już nie do poznania. Wychudzony, ze zmiętymi i poszarzałymi policzkami, żywił się już tylko obierkami i głąbami kapusty, a ogrzewał, paląc zagryzmolone równaniami papiery. I przechodził na drugą stronę ulicy, gdy tylko dostrzegł skórzaną kurtkę lub kaburę nagana. Nikt nie rozumiał, co się z nim dzieje.

Kiedy pewnego wieczora Piotr Piotrowicz wracał do domu, dokonawszy szczęśliwej wymiany pary emaliowanych spinek do mankietów na dwa wysuszone śledzie, usłyszał za sobą wilgotne kroki po niebieskawym śniegu. Obrócił się, przestraszony. Skórzana kurtka przyciągała światło ulicznej latarni. Przyspieszył kroku, potykając się w zaspach. Tamten zbliżał się szybko i radośnie, jakby maszerował w siedmiomilowych butach.

  • Piotrze Piotrowiczu! Profesorze! To ja, Gorszkow! Gorszkow był jednym z najgorszych studentów, jakich Piotrowi Piotrowiczowi kiedykolwiek zdarzyło się uczyć. Nigdy nie postawił mu stopnia lepszego niż dwója i nigdy nie omieszkał wykorzystać okazji, by go ośmieszyć. Takie spotkanie nie wróżyło nic dobrego. Ale jak tu uciec w przemoczonych trzewikach? Tak więc Piotr Piotrowicz zatrzymał się. Gorszkow rzucił się w ramiona swego dawnego kata i trzykrotnie ucałował jego obwisłe i zaczerwienione policzki, ściskając profesora w swych niedźwiedzich łapach.
  • – Piotrze Piotrowiczu! Kopę lat! Jakież cudowne wspomnienia z tamtych złotych, szczenięcych czasów! Pamięta pan? Tkwiliśmy wtedy jeszcze w ogólnej ciemnocie, a pańska myśl lśniła pod sklepieniem naszych czaszek niczym światło elektryczne, które woźny zapalał w auli po zmroku! A jak się panu wiedzie, panie profesorze, odkąd nasz ziemski raj został, że tak powiem, oficjalnie ogłoszony? Profesorowi wiodło się nijak i zdążył już zapomnieć o skłonności Gorszkowa do przesadnie kwiecistego stylu. Czuł się jednak odrobinę pewniej i pośpiesznie odpowiedział ludową sentencją, która zapewne miała ukryć jego prawdziwe, bynajmniej nie ludowe korzenie oraz działalność nie mającą nic wspólnego z proletariatem: – Bogu dzięki, bywało gorzej.

No tak! W czasie gdy kampania przeciwko opium dla ludu rozwijała się w najlepsze, on machinalnie wypowiedział to zakazane słowo! Dziecinnym gestem zakrył dłonią usta i zaczął się nieskładnie tłumaczyć: – Rozumiecie, Gorszkow, to tylko takie powiedzenie… Bogu dzięki… wiecie lepiej ode mnie, że dzięki Bogu… nigdy nie wierzyłem w Boga.

Po czym zamilkł na dobre, przekonany, że oto trzykrotnie podpisał na siebie wyrok śmierci. Jego myśl czepiała się nagana, na którym kilka chwil wcześniej Gorszkow czule położył rękę. Gorszkow jednak nie wydawał się przywiązywać zbytniej wagi do tych wysoce niestosownych wypowiedzi. Klepnął Piotra Piotrowicza po plecach. – Ach, profesorze, profesorze! Życie to huśtawka – źle oheblowana deska położona na beczce. Raz na górze, raz na dole. Był pan jednym z orłów inteligencji w mrokach naszej epoki, ja zaś pyłkiem u pańskich stóp. Dziś, dzięki Bogu (tak, Gorszkow powiedział: dzięki Bogu!) i koniunkturze, wiedzie mi się świetnie i pochlebiam sobie, że budzę większy strach niż pan. Jeśli zaś idzie o pana… Tłuszczu między łopatkami tyle co nic, a i z przodu niewiele zostało! (Wypowiedzi tej towarzyszyło kilka przesadnie żywiołowych, acz współczujących klepnięć).

A co by pan powiedział, profesorze, na wzmacniający kieliszeczek naszej kochanej, proletariackiej wódeczki? Służymy ludowi w pocie czoła, a raczej pięści, ale on, drogi ojczulek-lud, też o nas, chwała Bogu (Gorszkow najwyraźniej musiał być wysoko postawiony, skoro w ogóle nie bał się chwalić Boga), nie zapomina. Grzechem byłoby nie podzielić się z moim starym nauczycielem odrobiną dobrodziejstw dzisiejszych czasów.

Ruszyli z miejsca. Piotr Piotrowicz, częściowo uspokojony, kulił się pod swoją czapką-uszanką, choć jego górna warga, jak za dawnych lat, nadal była wyniośle wydęta. Gorszkow, wysoki, z długimi, odzianymi w piękne boty nogami i ramieniem opiekuńczo otaczającym plecy staruszka, wypuszczał w mroźne powietrze wielkie kłęby pary.

Kiedy Piotr Piotrowicz zdał sobie sprawę, do jakiej dzielnicy, ku któremu placowi i budynkowi prowadzi go przez zwały zmrożonego śniegu jego dawny uczeń, smutno zadumał się nad swoją naiwnością – jakże mógł choć przez chwilę pomyśleć, że mu wybaczono? Ów pretensjonalny gmach, składający się z cokołu z łukowatymi oknami, na którym wspierały się trzy poziomy żłobionych kolumn, nad nimi zaś wznosiło się piętro podwójnych okien, Wyżej piętro okien pojedynczych, a na samej górze schodkowy fronton, ten gmach, gdzie za Mikołaja Krwawego spokojnie sprzedawano polisy ubezpieczeniowe, dziś słynął z tego, że nikt, kto raz tam wszedł (z wyjątkiem tych, którzy w nim pracowali), nie wyszedł z niego żywy, a ludzie zmuszeni przejść obok niego, przesadnie odwracali wzrok.

Naturalnie, należało wiać. Jak jednak uciec żwawemu Gorszkowowi? Piotr Piotrowicz z rezygnacją podniósł oczy na wielkie gmaszysko, przypominające tort Weselny lub parostatek o nakładających się na siebie i zakotwiczonych W nocy pokładach. Wszystkie jego okna były szczelnie zasłonięte i oświetlone tylko od Wewnątrz (przesłuchania z lampą świecącą prosto w twarz były najłagodniejszym sposobem traktowania wrogów ludu).

„A więc – powiedział do siebie z pewnym rodzajem obojętności – to właśnie tutaj przyjdzie mi umrzeć?”. Nie tak łatwo jest jednak wpaść w rozpacz. Poza wszystkim, przeszłość polityczna profesora Czebrukowa była bez zarzutu. Co zaś do jego obecnych badań, to przecież nikt o nich nie wiedział. Zresztą, wszystkiemu mógł zaprzeczyć… Ze skurczem przerażenia fizyk metafizyczny zastanawiał się, czy aby nie zapomniał spalić ostatniej strony swoich równań.

Sala była przestronna. Poprzez dym papierosowy profesor z trudem dostrzegał przepych sufitowych stiuków. Wielki, wysoki pod sklepienie piec ceramiczny napełniał całe pomieszczenie ciepłem, od którego bolały przemarznięte palce rąk i nóg. W parkiecie, zasłanym łuskami słonecznika, rybimi ogonami i kośćmi kurcząt, brakowało kilku desek. Stojące na kominku, marmurowe popiersie Aleksandra II Wyzwoliciela najwyraźniej posłużyło za cel w jakichś zawodach strzeleckich – brakowało nosa i jednego policzka, a stojące z tyłu lustro było gwiaździście popękane.

Mahoniowy stół uginał się pod przystawkami, drobiem, szynką, kiełbasą, butelkami wódki, koniaku, szampana i piwa. Na wyściełanych fotelach i wiedeńskich krzesłach siedziało dwunastu rozchełstanych mężczyzn, którzy jedli gołymi rękami.

– Oto, rzec można, nasza stołóweczka – wyjaśnił Gorszkow, wciąż jeszcze przyjaźnie.

-Braciszkowie, przedstawiam wam prawdziwego intelektualistę, dziedzica wielkiej tradycji nauki rosyjskiej, pod którego rządami na uniwerku zdarłem moje jedyne portki, kiedy byłem jego studentem. A Bóg mi świadkiem, że gorszego nigdy nie miał. Zawsze dostawałem od niego dwóję z minusem, a i to tylko z dobroci serca. Ale jak zobaczycie, jego inteligencja nie wyklucza zrozumienia dla władzy. Nakarmimy go i napoimy, a jeśli zechce nam zrobić mały wykład, to ręczę, że nie zrozumiecie ani słowa – taki bystry jest ten mój Piotr Piotrowicz. Siadaj, profesorze. Masz tu jesiotra, wędzonego węgorza, trochę kawiorku, chyba że wolisz pierożki albo kulebiak. A tu masz – nie, Sieriożka, psi synu, daj mi czystą szklankę dla profesora! – a tu masz naszą boską wódeczkę.

Choć prawdziwy intelektualista i dziedzic wielkiej tradycji nauki rosyjskiej nie zrobił na nich większego wrażenia, braciszkowie posunęli się uprzejmie, robiąc mu miejsce, a nawet przysuwając talerze, nadal jednak, pomijając kilka krótkich wybuchów zbiorowej wesołości, tkwili samotnie pogrążeni w marzeniach, ssąc papierosy, masując sobie w zamyśleniu podrapane i opuchnięte pięści, zatapiając bezbarwne spojrzenie w kieliszku lub napełniając sobie talerz tym, co komu w rękę wpadło.

Potem zaś żarli, żarli – głusi i ślepi na wszystko dookoła, jakby przemienieni w wielki, uzbrojony w zęby przewód pokarmowy. Od czasu do czasu ktoś wstawał i ciężko wzdychał: „Trzeba wracać !”.

I głośno czkając, kuśtykał ku schodom do piwnicy. Piotr Piotrowicz poświęcał im jeszcze mniej uwagi niż oni jemu. Wyglądało na to, że wystraszył się zupełnie bez powodu – zaproszenie Gorszkowa było absolutnie szczere. Pierwszy raz od bardzo dawna profesor mógł jeść ipić do syta. Inie żałował sobie. Odrobinę zażenowany brakiem sztućców, łapczywie nagarniał na talerz przyozdobiony znakiem Wszechrosyjskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego pasztet z łososia, węgorza w galarecie i udka cietrzewi, po czym za jednym zamachem zaczął pozbywać się długotrwałego uczucia głodu oraz strachu, którego jeszcze przed chwilą doznawał.

Gorszkow, rozrzewniony apetytem starego nauczyciela, dolewał mu nieustannie do małego, kryształowego kieliszka, ozdobionego tym samym znakiem. Kiedy uznał, że profesor już się zregenerował, rzekł: – Słuchajcie, braciszkowie! Piotr Piotrowicz opowie nam teraz o wzorze unikalnym…

  • Oto właśnie, drogi przyjacielu, dowód ignorancji – przerwał mu Piotr Piotrowicz, wycierając usta chusteczką. – Wzór unikalny? A cóż to za dziwoląg? Chciałeś zapewne powiedzieć: równanie uniwersalne? Uszczęśliwiony Gorszkow mrugnął do swych towarzyszy. – A nie mówiłem? To prawdziwy uczony, ten mój Piotr Piotrowicz. Te dwóje z minusem, które mi zawsze stawiał i to jeszcze z dobroci serca. ..

Wraz z żubrówką po żyłach Piotra Piotrowicza rozpłynęło się uczucie błogości, zaczął więc tłumaczyć pojęcie równania uniwersalnego, mówiąc sobie w duchu (zachował jeszcze resztki trzeźwości umysłu), że to bezpieczny temat.

Zresztą, czyż nie był wśród przyjaciół? Zaczął więc od stwierdzenia, że materia jako taka nie istnieje. Natychmiast wywołał skandal.

-Jak to nie istnieje? – ryknął brodacz. – Jestem materialistą. Może i ja nie istnieję, co? Uważaj, co mówisz, profesorku! Piotr Piotrowicz nie dał się zbić z tropu. – Mój młody przyjacielu – odparł . Właśnie wystawił pan sobie świadectwo „ignorantissimusa” pierwszej klasy. Chyba sobie pan nie wyobraża, że ten stół jest jednorodnym ciałem stałym, z pustą przestrzenią między nogami?

  • Oczywiście, że jest ciałem stałym! Mam oczy i widzę! A ty poczujesz to bardzo wyraźnie, jak ci go rozwalę na łbie.
  • – Ach, drogi panie, wciąż jest pan na etapie dawania wiary zmysłom? Cóż, skoro jest pan do tego stopnia prymitywny, to pewnie zechce mi pan wmówić, że powietrze nie istnieje, a wdychamy pustkę? Tak, pozornie, stół składa się z cząsteczek, które zbudowane są z atomów, a te z kolei z jeszcze drobniejszych cząstek, a wszystkie one oddzielone są od siebie przestrzeniami, które można porównać do przestrzeni międzyplanetarnych. Rozumie pan, co mówię? W rzeczywistości jednak wspomniane przeze mnie cząstki nie wyglądają jak ziarenka piasku, ale raczej jak wibracje. Materia jest skupieniem energii, to znaczy światła. Chemia zaś jest w gruncie rzeczy formą matematyki.
  • Brodacz nie wiedział, co powiedzieć, jednak słowa profesora rozbudziły ciekawość pozostałych, którzy zaczęli zadawać pytania. Chcesz powiedzieć, że to krzesło jest skondensowanym światłem? – śmiali się, chrupiąc korniszony pięknymi, białymi zębami zjadaczy razowego chleba. I trącali się łokciami, mówiąc: „Ależ ma gadane, co?”. Piotr Piotrowicz zaś odnalazł swój dawny, profesorski ton, naszpikowany różnymi „a zatem” i „nieprawdaż” oraz krągłymi, wyjaśniającymi gestami nadgarstków i nie dał się onieśmielić sukcesem, jaki właśnie odnosił (bardziej ze względu na swoją elokwencję niż głoszone poglądy).
  • – Czyli co, profesorze? Znalazłeś w końcu to równanie uniwersalne? – spytał Gorszkow.
  • – Tak, grosso modo. Naturalnie, można je jeszcze uszczegółowić, nic bowiem nie wskazuje na to, byśmy znali wszystkie istniejące pierwiastki, nie mówiąc już o tym, że tablica Mendelejewa powinna zostać uzupełniona o substancje syntetyczne.
  • – Co to za wzór? – spytał jakiś chudzielec w okularach. – To coś jak H2O, tylko trochę bardziej skomplikowane?
  • – Powtarzam, przyjacielu, że nie chodzi o wzór, ale o równanie – rzekł Piotr Piotrowicz, dokładając sobie kawioru. – W ostatecznym rozrachunku, wszystko da się sprowadzić do liczb, prawda? Jeśli oznaczymy wodór liczbą x, a tlen liczbą y, to wzór matematyczny wody nie będzie miał kształtu H20, ale (x + 2y). A zatem, biorąc pod uwagę, że 103 pierwiastki mają podobną strukturę elektronową, możemy wyrazić wszechświat w formie jednego równania, gdyż nawet odległości dają się zmierzyć w latach świetlnych.
  • – A nos naszego Sierożki? Jego też można zmierzyć w latach świetlnych? – spytał jakiś blondynek, dusząc się ze śmiechu i wskazując palcem swego sąsiada o wykrzywionej twarzy, gruzłowatym czole oraz długim i ponurym nosie.
  • – Czy tylko nasz Boży świat? i – jeśli chodzi o Sierożkę, to niech mnie Bóg broni, bym miał go obrazić – odparł Piotr Piotrowicz, który tak sie rozzuchwalił, że celowo wypowiedział Boże imię. A Sieriożka składa się ze skondensowanego światła lub, jeśli wolicie, z energii elektrycznej, zatem można go opisać w kategoriach elektrycznych, podobnie jak dom, śledzia czy gwiazdy na niebie.
  • – Sierożka, jesteś elektrycznością. Uważaj na krótkie spięcia! – rzucił Gorszkow, który był w siódmym niebie. Ale powiedz, profesorze, mógłbyś tu, w naszej obecności, napisać to swoje równanie uniwersalne? Zaraz ci znajdziemy kawałek kartki…
  • – Potrzebowałbym do tego – odpowiedział Piotr Piotrowicz – kartki wielkiej jak fasada tego budynku. Właśnie w tym momencie alkohol, którzy gotował się w jego żołądku, dotarł do głowy i sprawił, że profesor zatracił poczucie czasu i miejsca, w którym się znajdował. Mocno poczerwieniał, na skórę wystąpił mu pot, a oczy zmętniały mu do tego stopnia, że ledwo zauważył dziwaczną parę, która właśnie weszła do sali, a którą widział jak przez mgłę. Najpierw pomyślał, że to człowiek trzymający na smyczy wielkiego, czarnego psa, a chwilę później stwierdził z pewną obojętnością, że ów pies to idący na czworakach, młody pop w sutannie, którego dozorca popędzał wolnym końcem łańcucha obwiązanego wokół szyi.
  • – Choć do nas, Bezzub. Posłuchaj profesora! – krzyknął Gorszkow. – Odkrył równanie uniwersalne.
  • Taa, to bardzo pouszające – przytaknął mu Sierożka. Bezzub podszedł bliżej, ciągnąc mocno za łańcuch. Miał postawę szypra z kutrów pływających po Wołdze i wielką głowę, której czoło szczelnie zakrywały ostrzyżone „pod garnek” włosy. Na przedzie brakowało mu dwóch zębów. – Co jest? O co chodzi? – spytał.
    • W końcu mi powie, gdzie schował złote błyskotki od Świętego Jana Chrzciciela – zagrzmiał Bezzub. – Popi pies! – dorzucił, wymierzając mu kopniaka. – Ale muszę czasem wrzucić coś na ząb. No dobra, co to jest to równanie uniwersalne? Opadł na fotel naprzeciwko Piotra Piotrowicza, wziął do ręki kawał kiełbasy i ugryzł. Rozpłaszczony u jego stóp pop patrzył nieruchomym wzrokiem na stół zastawiony jedzeniem.
    • Równanie uniwersalne w rzekł Piotr Piotrowicz (nagle, nie wiedzieć czemu, poczuł pragnienie, by olśnić Bezzęba; może dlatego, że Bezzub w doskonały sposób uosabiał Lud – taki, jakim go sobie wyobrażali lutowi intelektualiści) – równanie uniwersalne to tylko początek. Równanie bowiem ma sens tylko wtedy, gdy można je rozwiązać. – Z Bożą pomocą – wtrącił się Gorszkow coraz bardziej rozczulony – rozwiążesz je, ojczulku. – A można wiedzieć – spytał Bezzub chrupiąc kiełbasę – co może być tym rozwiązaniem? . Piotr Piotrowicz zaczynał czuć, jak pod wpływem alkoholu jego jaźń ulega rozdwojeniu (tak naprawdę, ludzie pijani nie widzą podwójnie – to oni stają się podwójni).
    • Piotr Piotrowicz numer l, bardziej z owej dwójki przytomny, zaczął po cichu bić na alarm. Według niego już sam fakt, że wspomniał o równaniu uniwersalnym, był dowodem braku roztropności. Ujawnienie rozwiązania równałoby się samobójstwu. Piotr Piotrowicz numer 2 czuł, że oto nadeszła chwila, żeby zakończyć wymuszoną emeryturę i zacząć zdumiewać tłumy. Jednak to Numer l zyskał chwilową przewagę – spróbował zmienić temat rozmowy. – A czy ja ze swej strony mogę spytać, obywatelu Bezzubie – przemówił wyraźnie artykułując każde słowo – jakież to imię daliście swemu psu i czym go karmicie? I czknął śmiechem, wierząc, że popisał się subtelnym dowcipem, który jednak – jeśli jego plan się powiedzie – zaowocuje humanitarnym gestem. Nieważne, że nienawidził rasy księży – ten jeden, niezgłębionym wzrokiem wpatrzony w szynki, budził w nim litość. Bezzub odpowiedział niezmieszany: – Karmię go możliwie najrzadziej i to jedzeniem, które nie wymaga żucia, bo on już prawie nie ma zębów. A wołam na niego Popi Pies.

Bezzub lubił mówić i zachowywać się w sposób prostacki, ale wyczuwało się w nim pewną bystrość i inteligencję. Piotr Piotrowicz numer l zastanawiał się, jak by tu zaproponować siedzącemu na ziemi księdzu kawałek szynki lub jesiotra, nie traktując go ani jak psa (co byłoby dla niego obraźliwe), ani jak popa (co byłoby obraźliwe dla Bezzuba, na przychylności którego bardzo zależało Piotrowi Piotrowiczowi numer 2). – Czy ppozwolicie, towarzyszu Bezzubie – spytał tonem pełnym najwyższej uprzejmości – że zaproszę jjego śświątobliwość do udziału Ww tej pprzeppysznej kolacji?

Spółgłoski wychodziły z jego ust z coraz większym trudem, miał jednak nadzieję, że ironia będzie uchodzić za kurtuazję, a kurtuazja za ironię. Bezzub wzruszył ramionami. – Chcesz żreć, Popi Psie? Z ust umęczonego księdza pierwszy raz wydobyły się słowa. – Pić. Wody.

Gorszkow ruszył na poszukiwanie szklanki, którą Piotr Piotrowicz numer l, zachwycony swoim fortelem, osobiście napełnił. Podzwaniając łańcuchami, ksiądz chwycił ją w ręce. Kiedy jego opuchnięte i obite usta wysączyły już ostatnią kroplę, oddał szklankę i wbijając swoje straszne, wyblakłe spojrzenie w uczonego, wyszeptał: – A to rozwiązanie? Co z rozwiązaniem…?

– O, właśnie! – podchwycił Bezzub. – Do czego właściwie służy to wasze równanie? Pomoże zelektryfikować wieś?

Piotr Piotrowicz numer 2, błyskawicznie wyrywając się przed Piotra Piotrowicza numer l, teraz już całkowicie przejął kontrolę nad konwersacją. – He, he, towarzyszu Bezzub, chyba sami w to nie wierzycie. Odkąd człowiek pojawił się na ziemi, nieustannie zadaje sobie to samo pytanie: Jak się tu dostałem? Po co? I po co istnieje cokolwiek? A co by było, gdyby nie istniało nic…? To z pewnością najbardziej odpowiednie zajęcie dla ludzkiego umysłu. Może jednak, szukaj ąc odpowiedzi, człowiek niepotrzebnie zwraca się ku filozofom i założycielom religii. Może już dawno znalazłby odpowiedź, gdyby spytał ludzi nauki, co? Nie sądzicie, towarzyszu, że ludzie nauki byliby najbardziej kompetentni, żeby udzielić odpowiedzi?

Mówiąc to, Piotr Piotrowicz przekrzywił głowę z przebiegłą miną.

  • No dobra – rzekł Bezzub beznamiętnie, choć nadal czujnie – i co ci ludzie nauki odpowiadają?
  • Gdzieś w tle Piotr Piotrowicz numer 1 wykręcał sobie palce i błagał swojego sobowtóra, żeby go oszczędził, żeby oszczędził samego siebie, oraz próbował przypomnieć mu, gdzie się znajduje i do kogo mówi, ale Numer 2 widział go tylko mgliście, jakby gestykulującą w milczeniu sylwetkę na peronie kolej owym lub w koszmarnym śnie i nie zadał sobie nawet trudu, by odpowiedzieć, że doskonale Wie, co robi, że jest pośród przyjaciół, a poza tym zamierza mówić w sposób tak zawoalowany, że nikt go nie zrozumie.
  • – Ludzie nauki… – zaczął pompatycznie i zaraz urwał. ~ Zupełnie nie wiem, jak wam przybliżyć te w końcu dosyć złożone pojęcia. Otóż, ludzie nauki zaczynają od zebrania razem wszystkich elementów danego problemu (tak, dobrze słyszycie: wszystkich), nie poddając ich żadnej subiektywnej selekcji, a następnie je porządkują. To się nazywa budowanie równania. A skoro problem jest uniwersalny, zatem potrzebne jest równanie uniwersalne. O takim właśnie mówiliśmy. A teraz, jeśli pozwolicie, doleję sobie wódeczki. Jeśli chodzi o moje obliczenia, to nie są one jeszcze całkiem zakończone, ale już teraz mogę wam przekazać trzy absolutnie niepodważalne wnioski, do których doszedłem. Niepodważalne, ponieważ obiektywne. Oznacza to tyle, że jeśli jakikolwiek inny matematyk dokonałby tych samych obliczeń, doszedłby do identycznych wyników. Spółgłoski wciąż utykały gdzieś pomiędzy górnymi a dolnymi zębami profesora, jednak potok elokwencji jakoś sobie z tym problemem radził, a przyzwyczajenie do słów, które wypowiadał, rekompensowało bełkotliwość jego dykcji.
  • Punkt pierwszy. Otóż, drodzy studenci, pierwszym pytaniem, jakie stawia sobie człowiek nauki, który stwierdził istnienie świata, jest to, czy ów świat jest zorientowany, czy jest wektorem, zmierzającym od jakiegoś punktu w konkretnym kierunku, czy też może jest chaosem, czymś w rodzaju atomowego raka. Długo sądziłem, że tak właśnie jest. I mam zaszczyt i przyjemność poinformować was, że byłem w wielkim błędzie! Analiza równania uniwersalnego nie tylko dowodzi, że energia lub światło, z którego zbudowany jest świat, ma swoje źródło w początkowej eksplozji usytuowanej w punkcie alfa, ale również i tego, że jest ona w ciągłym ruchu. Innymi słowy, by rzecz całą uprościć, możemy powiedzieć, że kontinuum czasowo-przestrzenne, w którym się znajdujemy, stanowi wiązkę krzywych, wychodzących z punktu O układu współrzędnych i zmierzających w jakimś kierunku. Mają one swój początek i będą miały koniec.
  • – A ja, durny, zawsze sądziłem, że krzywe są nieskończone! – rzucił Gorszkow, z politowaniem kiwając głową nad własną głupotą.
  • – Zmierzają one w jakimś kierunku, ale i łączą się z sobą. Ujmując rzecz w kategoriach antropocentrycznych, można więc powiedzieć, że świat ma jakiś zamysł, a raczej, że jest zamysłem.
  • W tym momencie siedzący na ziemi ksiądz mruknął pod nosem: „Sofia!Sofia!”, nikt jednak nie zwrócił na to uwagi. Bezzub zaś spytał nieufnie: – Czyim zamysłem? Piotr Piotrowicz odpowiedział z uśmiechem, który jemu samemu wydał się przebiegły: – Bóg raczy wiedzieć. Tymczasem słuchacze, początkowo rozbawieni tonem profesora, zaczęli się nudzić. Kilku wstało i opuściło salę, jednak inni, których wewnętrzny alkomat wskazywał już poziom metafizyczny, zgromadzili się wokół złotoustego szarlatana i udawanym za- interesowaniem zachęcali go, by mówił dalej.
  • Dowiódłszy, że świat ma źródło – ciągnął profesor – trzeba naturalnie zapytać, czym ono jest. I jedyną odpowiedzią, jakiej możemy udzielić, jest ta oto, że źródło to jest tym, czym jest. I tu, panowie studenci, mamy do czynienia z czymś niezwykle ciekawym, albowiem wszystkie obliczenia, że się tak wyrażę, normalne, w których przyjmuje się, że l = l, prowadzą do wniosku, ze owo Źródło równa się O. Inaczej mówiąc, n i e i s t n i e j e. Jeśli jednak nie istnieje, to i świat nie istnieje. Nie istnieje też badacz, będący częścią tego świata, co już jest oczywistym absurdem. Dlatego też, szukając nieco po omacku, dochodzimy do następującego wniosku. Jeśli owo Źródło ma istnieć i świat ma istnieć, i badacz też ma istnieć, to musimy założyć.. .
  • Piotr Piotrowicz zniżył głos i uniósł palec. Jego oczy zwilgotniały, jak to się zwykle dzieje, gdy odkrywamy lub wyjawiamy rzeczy nadzwyczajnie piękne. – Trzeba, panowie, założyć… – Tutaj nie ma żadnych panów – przerwał mu brodacz. – Są towarzysze. – Piotr Piotrowicz zgromił go wzrokiem. W tym momencie Numer l, dostrzegając swą ostatnią szansę, pociągnął Numer 2 za rękaw – jeszcze był czas, żeby udać irytację i zamilknąć. „Skoro tak się zachowujecie, to nic wam nie powiem”.
  • Ale Numer 2 za bardzo chciał mówić. Koniuszkiem języka zwilżył wargi. _-Dobrze już, dobrze. Otóż, trzeba założyć, towarzysze, że na poziomie źródła, w absolutnej sprzeczności z zasadą tożsamości oraz obiegową opinią… Zrobił pauzę i dokończył, podkreślając każde słowo uderzeniem dłoni o stół: – …że 1 = 3. Jeśli przyjmiemy takie założenie, towarzysze, to cała reszta układa nam się w całość.

I spojrzał na nich drwiąco, z miną iluzjonisty, który właśnie wyj ął z kapelusza trzy króliki.

Brodacz się skrzywił. Sierożka wzruszył ramionami. Dwaj inni towarzysze studenci także uczynili gest rozczarowania. Oczekiwali nie wiedzieć jakiej sensacji. A tu co? Jeden równa się trzy. A to ci dopiero! Jednakże Bezzub oparł się ciężko o stół i przestał jeść, Gorszkow nagle się zachmurzył, a w panującej na sali ciszy dał się słyszeć śmiech księdza. –

No, dobra – rzekł Gorszkow – myślę, ze pora położyć naszego profesora do łóżka. Zaczyna gadać od rzeczy. Zrobił gest, jakby chciał wstać.

  • Siedź – rzucił ostro Bezzub. – Twój profesorek zaczyna mnie ciekawić. -~ No, Piotrze Piotrowiczu, pora wracać – naciskał Gorszkow. – Naprawdę. Jeden równa się trzy! I co jeszcze? Proszę, niech się pan zbiera. Jego oczy też wilgotniały, ale z zupełnie innych powodów. Właśnie odkrył, że lubi tego zmiętego i trochę pompatycznego człowieka, który nigdy nie postawił mu oceny wyższej niż dwa z minusem, i że chce go ocalić nawet wbrew jemu samemu.
  • Ale Piotr Piotrowicz numer 2 nie słuchał. – Gorszkow – powiedział – zawsze byliście leniem, ale ten tu obywatel – wskazał podbródkiem na Bezzuba – wydaje się głodny wiedzy. Bezzub chwycił Gorszkowa za ramię i siłą posadził go z powrotem.
  • Ano jestem, tak jak mówi, głodny wiedzy. To cię dziwi? (wziął do lewej ręki śledzia, potrzymał go chwilę nad otwartymi ustami i odgryzł kawałek). Jedź dalej, profesorku.
  • A zatem – ciągnął profesor, dziękując Bezzubowi uprzejmym skinieniem głowy – stwierdziliśmy po pierwsze, że wszechświat porusza się od punktu alfa do punktu omega, a po drugie (przy „a po drugie” ton Piotra Piotrowicza stał się nieco przekorny), że doświadczenie każe nam przyjąć hipotezę pierwotnej monady będącej jednocześnie triadą. Chętnie napiłbym się jeszcze wódeczki.
  • Wystarczy, profesorze – jęknął Gorszkow, odsuwając butelkę, ale Bezzub, nadal czujny, osobiście napełnił kieliszek Piotra Piotrowicza. – Pozostaje tylko określić, nieprawdaż, relację między pierwotną monadą a wszechświatem, czyli zdefiniować siłę, która pchnęła wszechświat naprzód lub, jeśli wolicie – gdyż pojęcie czasu jest tutaj zupełnie niestosowne – wciąż powoduje jego ruch do przodu, w każdej nieskończenie małej frakcji jego istnienia. Nie wiem, czy mnie rozumiecie.
  • Nie szkodzi, jedź dalej – rzucił Bezzub.
  • – Tu dochodzimy do niezwykle skomplikowanych obliczeń, które jednakowoż za każdym razem sprowadzają się do niezwykle prostej konstrukcji iw efekcie otrzymujemy coś, co można by nazwać energią matematyczną, czyli zwykłą proporcję.
  • – Zwykłą. . . co? – spytał Bezzub, mrużąc kałmuckie oczy. – No więc, a/b = b/c, nieprawdaż – rzekł Piotr Piotrowicz, zaskoczony, że ktoś może nie mieć pojęcia o tak podstawowej zasadzie, nadal jednak liberalny, liberalny do szpiku kości i wciąż gotowy wszystko wyjaśniać Ciemnemu Ludowi, zniżając się do jego poziomu, choćby to miało drogo go kosztować. – Jakby to wyjaśnić? Stosunek mocy stwórczej i stworzenia wydaje się nie- możliwy, jeśli jednak założycie istnienie pośrednika…
  • Znacie starą zagadkę: w pokoju znajdują się dwie matki, dwie córki, jedna babka i jedna wnuczka; ile to w sumie osób?
  • – Sześć – wrzasnął brodacz. – Pięć kobitek – wymamrotał Sierożka, który podsypiał z głową W resztkach szprotek. – Cztery? – spytał Gorszkow. Bezzub milczał. -Oczywiście, trzy – rzekł profesor uroczyście. – Ojciec jest dla syna tym, kim syn jest dla wnuka. Cała tajemnica wszechświata mieści się w tym odwiecznym frazesie.
  • Zapadła długa cisza. A siedzący pod stołem ksiądz szczeknął: – Właśnie dowiodłeś istnienia Boga, łajdaku.

==============================================

W tym czasie w całym kraju burzono cerkwie. W miastach maszyny rozpruwały mury, a kopuły waliły się w tumanach różowego pyłu, przy wtórze pękających szyb i trzasku złoconego drewna. Na wsi nieokrzesani robotnicy przystawiali drabiny do cebulowatych, pokrytych złotymi łuskami kopuł, osadzonych ponad pięć wieków wcześniej na szczytach kaplic, i rąbali je siekierami: trrach! Wokół wieńczących je krzyży zarzucano sznury i mużykowie zatrudnieni przez odzianych w skórzane kurtki komisarzy politycznych ciągnęli za nie rytmicznie – iii rraz! Stu trzydziestu biskupów umierało w reżimowych więzieniach. W tamtym roku zamordowano 2691 księży, 1962 mnichów, 3447 zakonnic. Dzieci w szkołach recytowały z pamięci: „Elementy składowe człowieka o wadze 70 kg: Mięśnie i skóra – 50 kg; Kości – 15 kg. Narządy wewnętrzne – 5 kg. Dusza – 0 gramów”.

———————————

Wokół stołu zapadła cisza. Do uczonego dotarło, ze pop ma rację. Oto ateista dowiódł, że wiara wierzącego ma sens. Który z nich jest zwycięzcą?

Bezzub zwrócił się do Gorszkowa: – To twój przyjaciel, tak?

Gorszkow westchnął z głębi serca. – Taaa… – powiedział. Czuł się odpowiedzialny. – Ja zadzwonię.

Wstał i chwiejnie powlókł się do wiszącego na ścianie telefonu. Jako jeden z nielicznych miał prawo dzwonić do Iljicza bezpośrednio i zwykle poczytywał to sobie za powód do dumy. Teraz chętnie zrezygnowałby z tego przywileju. Czuł niesmak na myśl o zadenuncjowaniu swego starego nauczyciela, którego już zdążył polubić. Ale przeprowadzenie dowodu na istnienie Boga to nie była zdrada stanu – to była zdrada absolutna. Iljicz musiał się o tym dowiedzieć jak najszybciej.

Gdyby jeszcze nie było przy tym Bezzuba, Gorszkow podjąłby może próbę odprowadzenia Piotra Piotrowicza do domu, w nadziei, że pozostali, pijani w sztok, zapomną te strzępki jego wywodów, które w ogóle zdołali zrozumieć. Ale Bezzub nie był pijany, Bezzub zrozumiał wszystko, Bezzub nigdy niczego nie zapominał. A jak mówi stare rosyjskie przysłowie: koszula bliższa ciału. Wykręcił numer. A w biurze wielkiego szefa zaczęła migotać żaróweczka, która w trosce o jego uszy, zastępowała dzwonek telefonu.

===========================

[ciąg dalszy tej miłej historii umieszczę, przypomnę. Ponieważ każdy, nawet pijany czekista wam powie, że Бог Тройцу любит , będzie i trzecia część. MD]