Czarownice z Salem i zegar zagłady. Krótka historia kryzysu klimatycznego
zegar-zaglady-krotka-historia-kryzysu-klimatycznego
(fot. Pixabay)
– Poza ludzkim mózgiem klimat to najbardziej skomplikowana rzecz na tej planecie. Ilość czynników, które wpływają na klimat jest ogromna i niezmiernie zmienna – powiedział w roku 2019 emerytowany profesor fizyki z Uniwersytetu w Princeton Will Happer. Podobnych jemu naukowców twierdzących, że nie ma żadnego „kryzysu klimatycznego”, że na klimat wpływają dziesiątki czynników, a nie tylko emitowany przez człowieka do atmosfery dwutlenek węgla, jest wielu. Niestety ich głos jest albo pomijany, albo przedstawiany jako „wycie” wariatów, którzy chcą zamordować i zniszczyć „Matkę-Ziemię”.
Chcę pooglądać telewizję, ale nie mogę, bo tam tylko niekończący się alarm! Człowiek niszczy klimat, wszyscy zginiemy!
Chcę posłuchać radia, ale się nie da, bo tam nieustanne biadolenie o „klimatycznym stanie zagrożenia”.
Chcę odpalić media społecznościowe, ale trochę się boję, bo pierwsze, co mi wyskoczy, to oskarżenia, że jestem szkodnikiem, który produkuje dwutlenek węgla, przez co morduje planetę.
Jeszcze trochę i z lodówki wyskoczą mi eko-aktywiści… Najpierw poleją zupą pomidorową wszystkie obrazy, jakie wiszą na ścianach mojego domu, a potem przykleją się do podłogi w ramach protestu przeciwko mojej „klimatycznej bierności”.
Taki stan rzeczy z jednej strony nie powinien dziwić. Strach jest przecież najlepszą metodą zarządzania społeczeństwem, o czym przekonaliśmy się najbardziej dobitnie w czasie tzw. pandemii koronawirusa. Ta się jednak skończyła i nastał czas wzmożonej aktywności eko-straszaków – polityków, naukowców, przedstawicieli wielkich korporacji, bankierów, sportowców, celebrytów i „zwykłych” eko-aktywistów – rozdzierających szaty, ponieważ „trzeba coś zrobić”, żeby uratować planetę. Co konkretnie trzeba zrobić? Zredukować emisję antropogenicznego dwutlenku węgla – jedynego (ich zdaniem) czynnika odpowiedzialnego za klimat.
Według wyznawców religii klimatyzmu swego rodzaju cezurą, jeśli chodzi o tzw. zmiany klimatu, jest połowa XIX wieku. Wtedy to na całego wystartowała tzw. rewolucja przemysłowa, a wraz z nią zaczęła rosnąć ilość dwutlenku węgla emitowana do atmosfery przez człowieka. Wtedy również raz na zawsze przestały oddziaływać na klimat wszystkie inne czynniki, jak Słońce, parametry orbitalne Ziemi, oceany, zachmurzenie, wulkanizm etc., a jedynym, co się liczy, stało się wytwarzane przy udziale ludzkości CO2. Każdy stan pogodowy, niezależnie od tego, czy jest ciepło, czy zimno; słonecznie czy pochmurno; wietrznie czy bezwietrznie etc. to dowód na „zmiany klimatu” wywołane globalnym ociepleniem, za które odpowiada tylko i wyłącznie człowiek.
W związku z tym wszystkim, zdaniem klimatystów, istnieje tylko jeden sposób, aby „uratować planetę” – radykalna transformacja społeczna, gospodarcza, technologiczna, mentalna, a nawet seksualna, czy może raczej „reprodukcyjna”.
Naukowy konsensus i czarownice z Salem
Wyznawcy religii klimatyzmu lubią powtarzać hasło, że zagrożenie antropogenicznymi zmianami klimatycznymi jest czymś, co do czego „zgodnych jest 97-99 proc. naukowców”. Podobno istnieje w tej sprawie naukowy konsensus i tylko kilku wariatów – negacjonistów klimatycznych twierdzi, że jest inaczej. Skąd to 97-99 procent? Mówiąc kolokwialnie – „z kapelusza” – o czym pisze Marc Morano w książce „Zielone oszustwo”, która ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa Wektory.
„Twierdzenie, że 97 procent naukowców jest zgodnych w tej kwestii, opiera się na ankiecie przeprowadzonej wśród siedemdziesięciu siedmiu anonimowych naukowców. Nie wśród tysięcy, czy choćby setek naukowców, ale wśród siedemdziesięciu siedmiu. Naukowcy szybko też rozprawili się z innym badaniem, przeprowadzonym przez blogera Johna Cooka, wskazującego na 97-procentowy konsensus w sprawie badań klimatycznych. Klimatolog David Legates z Uniwersytetu Delaware wraz z trzema współautorami przyjrzeli się tym samym pracom, które badał Cook i stwierdzili, że jedynie 41 prac – 1 procent z 4014 – wyrażało poparcie dla koncepcji, że ludzkość jest w dużej mierze winna aktualnemu ociepleniu klimatu. NIE 97 procent, TYLKO 1 procent!
Sprawę skomentował cytowany w „Zielonym oszustwie” Richard Lindzen – klimatolog z MIT:
„Oni tak naprawdę nie precyzują, z czym się zgadzają. To propaganda. Wszyscy naukowcy zgadzają się, że teraz jest prawdopodobnie cieplej niż pod koniec małej epoki lodowej. Niemal wszyscy naukowcy zgadzają się, że jeśli zwiększyć ilość CO2, nastąpi ocieplenie. Może bardzo niewielkie ocieplenie. Ale jest już propagandą interpretowanie tego jako niebezpieczeństwa, w związku z którym musimy zredukować emisję CO2 itd.”.
W podobnym tonie wypowiedział się cytowany na wstępie tego tekstu prof. Happer. – Nie widzę dużej różnicy między konsensusem w sprawie zmian klimatycznych, a konsensusem w sprawie czarownic. Wszyscy sędziowie prowadzący rozprawy w Salem byli studentami Harvardu. Wszystko było jakby w stu procentach poparte naukowo. Jeden, czy dwaj ludzie, którzy powiedzieli, że nie ma czarownic, zostali natychmiast powieszeni. Wiele się od tamtej pory nie zmieniło – podkreślił naukowiec.
Dwutlenek węgla i zegar zagłady
Morano w „Zielonym szaleństwie” przytacza opinie wielu naukowców twierdzących, że wysoki poziom dwutlenku węgla w atmosferze nie ma aż takiego związku z ociepleniem, jak głoszą to klimatyści.
„Podczas epoki lodowcowej poziom dwutlenku węgla był dziesięć razy większy niż dzisiaj. (…) Dzisiejszy poziom CO2, wynoszący mniej więcej czterysta części na milion (ppm) nie jest alarmujący. W kategoriach geologicznych poziom dwutlenku węgla dzisiaj należy do najniższych w historii Ziemi”, podkreśla Morano.
Oto kilka wypowiedzi cytowanych przez autora „Zielonego oszustwa” ekspertów.
Philip Stott, emerytowany profesor biogeografii Uniwersytetu Londyńskiego:
„Zmiany klimatyczne rządzone są przez setki parametrów oraz zmiennych i sama myśl, że możemy w sposób możliwy do przewidzenia zarządzać zmianami klimatycznymi przez marginalną manipulację jednym politycznie wybranym czynnikiem (CO2), jest zwyczajnie błędna. To naukowy nonsens”.
Hendrik Tennekes, naukowiec z dziedziny nauk o atmosferze, pionier rozwoju numerycznej prognozy pogody i były dyrektor działu badań Królewskiego Holenderskiego Instytutu Meteorologicznego:
„Stanowczo protestuję przeciwko pomysłowi, że klimat reaguje jak domowa instalacja grzewcza na zmianę ustawienia termostatu – przekręcasz potencjometr i wkrótce będziesz miał upragnioną temperaturę”.
Dr Patrick Moore, współzałożyciel Greenpeace:
„Mieliśmy zarówno wyższe temperatury, jak i epokę lodową w czasie, kiedy emisje CO2 były dziesięć razy wyższe niż dzisiaj”.
Will Happer:
„Zebraliśmy się tutaj (na szczycie klimatycznym ONZ w Madrycie) pod fałszywym pretekstem i tracimy czas, rozmawiając o nieistniejącym klimatycznym stanie zagrożenia. Trudno zrozumieć, jak daleko można się posunąć w natarczywości, gdy wszystko zaczęło się od globalnego ocieplenia, potem była zmiana klimatu, ekstrema klimatyczne, kryzys klimatyczny, klimatyczny stan zagrożenia. Co będzie dalej? Poczekamy, zobaczymy. Mam nadzieję, że wcześniej czy później wystarczająco dużo ludzi dostrzeże fanatyzm tego dziwacznego ekologicznego kultu i skończy z nim”.
Richard Lindzen:
„Zmiany poziomu CO2 są równie nieistotne, jak zmiany dotyczące chmur i innych czynników, przy czym takie zmiany są powszechne. Jakie jest prawdopodobieństwo, że ten złożony, wieloczynnikowy system, jakim jest klimat (który sam jest wypadkową wielu zmieniających się czynników, a nie globalnie uśrednioną anomalią temperaturową), może być kontrolowany przez dwuprocentową perturbację jednej zmiennej? Wiara w to jest bardzo podobna do wiary w magię”.
Ilu ekspertów głoszących tezę, że emitowany przez człowieka dwutlenek węgla nie ma większego wpływu na „globalne ocieplenie” zostało zaproszonych do dyskusji w największych mediach? Ja osobiście nie przypominam sobie takiej sytuacji. W największych mediach panuje bowiem prawdziwy konsensus – zielony zamordyzm, zielony totalitaryzm to jedyny ratunek dla świata i każdy, czy tego chce, czy nie musi podporządkować się zielonej wizji polityków wspieranych przez neo-tyranów, czyli tzw. ekspertów. Przechodziliśmy przez to w czasie tzw. pandemii, kiedy „eksperci” wygłaszali swoje puste androny o potrzebie wprowadzenia lockdownów, konieczności noszenia maseczek i chodzenia w 2-metrowych odstępach, o zakazie wstępu do lasów, zamknięciu kościołów i cmentarzy, a na koniec podawaniu preparatów eksperymentalnych dla niepoznaki nazywanych szczepionkami. Teraz „eksperci” opowiadają, że jeśli nie przesiądziemy się do samochodów elektrycznych, komunikacji zbiorowej bądź na rowery, to poziom wód w oceanach podniesie się tak bardzo, że zalane zostaną Japonia i Australia. Jeśli nie damy się zamknąć w 15-minutowych miastach, to pandy i misie koala staną się gatunkami wymarłymi. Jeśli nie będziemy jeść robaków i sztucznego mięsa, to zwierzęta hodowlane nie dość, że będą bekać to jeszcze zasmrodzą cały świat puszczając bąki. Jeśli będziemy posiadać więcej niż 0 dzieci, to światowy poziom śladu węglowego osiągnie astronomiczne rozmiary i wówczas zegar zagłady zostanie ustawiony na godzinę 23:59 i 40 sekund.
Jest cieplej, ponieważ jest chłodniej
Wróćmy jeszcze na moment do „Zielonego oszustwa”. Morano pisze: „Według satelitów należących do Remote Sensing Systems (RSS) i Uniersytetu Alabamy w Huntsville (UAH), od niemal dwóch dekad globalne temperatury utrzymują się na niemal niezmiennym poziomie. Wiele uznanych badań stwierdziło, że zarówno średniowieczne optimum klimatyczne, jak i rzymskie optimum klimatyczne były równie ciepłe albo panowały wtedy temperatury wyższe od dzisiejszych. Klimatolog Pat Michael wyjaśnił, że dzisiejsze temperatury na świecie mogą być rekordowe, jeśli pomiary zaczniemy od końca XIX wieku, gdy temperatura lądów odczuwała jeszcze wpływ małej epoki lodowej”.
Dalej Morano cytuje naukowców, którzy zwracają uwagę, że rok 2019 był znacznie chłodniejszy niż 2005, 2018 niż 2016 etc. Wszystko zależy od tego, jaka metoda pomiarów zostanie przyjęta i w jaki sposób wyniki zostaną ogłoszone światu.
W roku 2023 Dariusz Wieromiejczyk przytoczył na łamach tygodnika „Do Rzeczy” badania naukowców z wywołanego wcześniej Uniwersytetu Alabamy w Huntsville. Wynikało z nich, że od trzech lat średnia temperatura na Ziemi spada – chociaż teoretycznie powinna rosnąć. „Ten niepokojący trend potwierdzają dane z badań satelitarnych i oceanograficznych, uzyskane przez agencję badań kosmicznych (NASA) oraz agencję oceanów i atmosfery (NAOO)”, podkreślił.
Publicysta przywołał „niepoprawne klimatycznie” dane, jakie w marcu tego roku zarejestrowano w stanie Utah na terenie USA. „Średnie temperatury były tam aż o 5 stopni Celsjusza niższe od przeciętnej z 30 lat. Amerykańscy badacze opublikowali więc raport, w którym uspokajają zdezorientowanych klimatyczną niesubordynacją czytelników. Obszar nadzwyczajnego chłodu nazywają w nim „kieszonką zimnego powietrza”, rozciągającą się – bagatela – od Kalifornii, przez Kanadę, Morze Norweskie, aż do Indii i północnego Pacyfiku”, napisał autor „Do Rzeczy”, po czym zakpił, że to „zaledwie pół globu”.
„Co ciekawe, trwające od trzech lat światowe ochłodzenie klimatu zdaje się nie mieć związku z ilością emitowanych do atmosfery gazów cieplarnianych. Ich stężenie, zdaniem badaczy, właśnie osiągnęło kolejne szczyty”, podsumował Dariusz Wieromiejczyk.
Czy ktokolwiek poważnie potraktował przywołane tu badania amerykańskiej uczelni? Oczywiście, że nie. Klimatyści prawdopodobnie dostrzegli, że narracja „globalnego ocieplenia” powoli im się sypie i dlatego zmienili metody mierzenia maksymalnej temperatury, o czym pisał na łamach tygodnika „SIECI” Dariusz Matuszak.
„Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) zmieniła parametry podawania temperatur. Do tej pory podawano temperaturę powietrza mierzoną w cieniu, 1,25-2 m nad ziemią. Tym razem zaś ESA przedstawiła piekielne prognozy o ociepleniu w oparciu o temperatury powierzchni – gruntu, chodnika, jezdni etc. Każdy, kto stąpał bosą stopą po rozgrzanym piasku, zna różnicę”, zaznaczył autor.
Publicysta zwrócił uwagę, że kiedy kolejni prezenterzy prognozy pogody, meteorolodzy i tzw. eksperci klimatyczni oraz politycy alarmowali, że w Rzymie jest 46 st. C, w Sewilli 47, a na Sycylii 48, to temperatura ta oznaczała stopień nagrzania się powierzchni, a nie powietrza.
„Jako wyznawca teorii spiskowych twierdzę, że jest szykowane wielkie oszustwo. Gdy za rok usłyszymy, że w Andaluzji, na Peloponezie jest 47 st. C, to nie będziemy wiedzieć, czy rzeczywiście jest gorąco, czy po prostu asfalt, czy skała nagrzały się do takiej temperatury. Stracimy rozeznanie i będzie jak z owymi mapami pogody, które przez lata były w kolorach normalnych, a teraz są malowane czerwienią jak z piekieł. Rzut oka na ekran telewizora, komputera i wiemy, że ratunku nie ma – smażymy się i przed wyjściem na dwór trzeba wkładać siedmiowarstwowy, żaroodporny kombinezon hutniczy”, czytamy.
W dalszej części artykułu Matuszak przytoczył dane, z których wynika, że tegoroczny lipiec, mimo zapewnień tzw. ekspertów, nie był rekordowo gorący ani w Europie, ani w Ameryce.
„W USA od ponad 100 lat są badane fale gorąca, a Agencja Ochrony Środowiska podaje tzw. wskaźnik fal upałów. W uproszczeniu chodzi o liczbę dni ekstremalnie upalnych. W latach 30. XX wieku wskaźnik upałów był cztery razy wyższy, co oznacza, że wtedy liczba dni skrajnie gorących była znacznie większa niż teraz”, wyjaśnił.
Na koniec publicysta zaznaczył, że jednym z największych kłamstw, które serwują wyznawcy klimatyzmu jest to, iż podobno panuje konsensus naukowy, że mamy globalne ocieplenie i nadzwyczajne zmiany klimatu, a wszystko to jest spowodowane spalaniem paliw i emisją dwutlenku węgla przez człowieka.
„Nikt nie chce uchodzić za zacofańca, więc kornie chylimy głowę przed nauką, bo wszak sami się nie znamy na klimacie, nie mamy narzędzi pomiarowych. No cóż, nie trzeba studiów z zoologii, by rozpoznać barana albo świnię. Pseudonaukowe brednie poznajemy po wiecznie niesprecyzowanych apokaliptycznych przepowiedniach jak te, że od dawna nie ma Holandii, Bangladeszu, że po Długim Rynku w Gdańsku pływają śledzie, a prerie USA są wypalone”, podsumował Dariusz Matuszak.
W oczekiwaniu na kontakt bojowy
I tutaj pojawia się najważniejsze pytanie: jak powinniśmy zareagować? Ktoś może powiedzieć, że najlepiej kupić najbardziej żrącego ropę i najmocniej kopcącego diesla; palić w piecu oponami i plastikiem; rozrzucać śmieci, gdzie tylko się da; wszelkie nieczystości płynne wrzucać do rzeki etc. Otóż nie! Takie działanie to coś w stylu „na złość babci odmrożę sobie uszy”. Każdy chce oddychać czystym powietrzem, pić czystą wodę, chodzić po zadbanych chodnikach etc. Musimy o tym pamiętać i działać na miarę naszych możliwości, aby dbać o środowisko. Zupełnie inaczej wygląda bowiem sprawa, jeśli sami zdajemy sobie sprawę z ewentualnych zagrożeń niż jesteśmy nimi nieustannie straszeni, a rozwiązania są nam narzucane odgórnie. To jednak temat na oddzielną dyskusję, na którą nie ma tutaj miejsca, bowiem za chwilę przekroczę liczbę 15 tysięcy znaków w tekście.
Jak reagować? Póki co jedynym sensownym wyjściem wydaje się oddolny protest na wzór protestu przewoźników i rolników. Widać wyraźnie, że jeśli twardo postawi się sprawę i równie twardo broni swoich racji, to władcy świata cofają się czasem pół kroku, czasem krok, czasem dwa kroki wstecz. Jednak, aby tak się stało potrzebna jest reakcja, czy też jak mawiał Napoleon: „Na początku kontakt bojowy, a później się zobaczy”.
Tomasz D. Kolanek