Reputacja w gruzach
Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!” • 1 sierpnia 2024
Lepsze jest wrogiem dobrego. Niby wszyscy to wiedzą, ale co z tego, skoro każdy woli przekonać się o tym osobiście, podobnie jak o prawdziwości tezy, jakoby pieniądze nie dawały szczęścia? U nas, to znaczy – w naszym nieszczęśliwym kraju – zgodnie z przepowiednią wicepremiera i ministra finansów w poprzednim vaginecie Donalda Tuska, poddanego brytyjskiego z pierwszorzędnymi korzeniami „Jacka” Vincenta Rostowskiego – „piniędzy nie ma – i nie będzie” – i dlatego właśnie nasz nieszczęśliwy kraj jest taki nieszczęśliwy. Ale „piniędze” to nie wszystko, bo oprócz „piniędzy” liczy się także reputacja.
Co prawda reputacja w wielu przypadkach zależy od „piniędzy” – o czym nie wiedzą nasze snoby, które – za poduszczeniem Judenratu, który obficie napawa ich michnikowszczyną – martwią się, co też powiedzą o nich w Paryżu i z tego zmartwienia próbują się dostroić do obyczajów, jakie w ich mniemaniu panują w „wielkim świecie”. Oczywiście w „wielkim świecie” panują obyczaje całkiem inne, niż myślą warszawscy światowcy. Na przykład moja córka, która w wieku kilkunastu lat, a więc w okresie „burzy i naporu” pojechała do Los Angeles, po powrocie oświadczyła ze zdumieniem, że Ameryka jest krajem ludzi religijnych. – Ano tak – powiedziałem. – Świat wygląda całkiem inaczej, niż sobie to wyobrażają warszawscy światowcy. Bo na przykład w Paryżu, zwłaszcza w niektórych kręgach, znakomitą reputacją cieszą się osoby, które mogą zapłacić za szampana, w już niebywałym prestiżem otaczane są osoby, które nie tylko mogą zapłacić za szampana, którego same wypiją, ale w dodatku – za szampana, którego postawią swoim gościom. Pamiętam, jak szansonistki w „Rasputinie”, gdzie byłem pikolakiem, wyśpiewywały smętną pieśń „Jeruszalaim” dla kilku żydowskich nababów, którzy zafundowali całemu personelowi restauracji szampana i to nie byle jakiego, tylko najdroższego Dom Perignon. „Byli czasy – przed wojną – panietego” – jak pisał Gałczyński w nieśmiertelnym poemacie „Tatuś”.
Ale niekiedy prestiż nie jest uzależniony od „piniędzy”, tylko od obserwowania pewnego poziomu w zachowaniu, zwanego kiedyś „kindersztubą”. Odnosi się to również do polityki, chociaż w miarę demokratyzacji życia politycznego ma to coraz mniejsze znaczenie – ale jednak ma. Jak wiadomo, „hipokryzja jest hołdem, który występek składa cnocie” – pisał Franciszek ks. de La Rochefoucauld, toteż nad demokratyzującym się życiem politycznym unoszą się gęste i duszące opary obłudy, znacznie groźniejsze od wszelkich gazów cieplarnianych.
Ot na przykład prezydent Józio Biden, który – kiedy już nie udało się mu załatwić Donalda Trumpa za pośrednictwem niezawisłych sądów – na kilka dni przed zamachem chlapnął, że trzeba by go „wziąć na celownik”. Po zamachu jednak najwyraźniej przestraszył się własnej odwagi i zaczął kręcić, że został źle zrozumiany, że chodziło mu o coś zupełnie innego – i tak dalej. Tymczasem dla kumatych tajniaków wzięcie na celownik kojarzy się jednoznacznie – no i teraz FBI dopiero będzie miało zgryzotę, co zrobić z tym całym śledztwem przeciwko agentom Secret Service.
Toteż wydawało się, że chociaż Donald Tusk w ramach podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu został wyznaczony przez Reichsfuhrerin Urszulę von der Leyen na stanowisko tubylczego premiera – co pan prezydent Duda nolens volens przyklepał – jakimś szczątkowym prestiżem się cieszy, chociaż każdy zdaje sobie sprawę, że uprawianie jakiejkolwiek prawdziwej polityki ma on surowo zakazane, bo jego zadaniem jest przeprowadzenie w Polsce dintojry i przygotowanie w ten sposób terenu pod Generalne Gubernatorstwo. Jak pamiętamy, Donald Tusk wziął do swego vaginetu na chłopaków od brudnej roboty dwóch osobników: pułkownika Bartłomieja Sienkiewicza, którego największym jak dotąd wyczynem było podpalenie budki strażniczej przed rosyjską ambasadą i pana Adama Bodnara z czarnym podniebieniem, który został fuchę ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego.
Pan Sienkiewicz wprawdzie przy pomocy „silnych ludzi” powyrzucał z gabinetów dotychczasowych szefów rządowej telewizji i wprowadził tam jakieś swoje kreatury, żeby głosiły chwałę Tuska Donalda i krytykowały „dobrą zmianę” – ale zrobił to nader po chamsku, więc gwoli ratowania resztek prestiżu Donald Tusk musiał spuścić go z wodą do luksusowego przytułku dla „byłych ludzi” w Brukseli, żeby swoją obecnością nikogo nie dźgał w oczy.
Pan Bodnar krzątał się tymczasem wokół dintojry, ale starał się być ostrożny, co na premiera Tuska ściągnęło niezadowolenie Naszego Złotego Pana z Berlina. Podczas gospodarskiej wizyty w Warszawie musiał zmyć głowę Tusku Donaldu i przykazał mu zwiększyć tempo dintojry. Premier Tusk musiał podkręcić pana Bodnara, a z kolei ten musiał podkręcić swoich bodnarowców – no i się zaczęło.
A zaczęło się od tego, że zaraz na początku funkcjonowania vaginetu Donalda Tuska siepacze pojmali niejakiego pana Tomasza Mraza, który jest podejrzany o rozmaite nieprawości, ale ma status świadka, bodajże koronnego i z tego powodu ma przyznaną przez bezpiekę specjalną ochronę. Taki świadek koronny, dążąc do uniknięcia stryczka, zezna wszystko, co mu tam siepacze każą i dlatego przyssał się do niego Wielce Czcigodny pan mecenas Roman Giertych. Pan mecenas – oczywiście Wielce Czcigodny – zapewne ma nadzieję, że umiejętnie wykorzystując pana Mraza, który podobno zawczasu wszystko sobie ponagrywał, wytarza w smole i pierzu nie tylko znienawidzonych PiS-iaków, ale nawet samego Kaczora, któremu najwyraźniej nie może darować przerwania pięknie zapowiadającej się kariery politycznej, kiedy to ona mecenas w roku 2007 lansował na stanowisko premiera pana Janusza Kaczmarka, który wkrótce został przyłapany, jak o północy, na 40 piętrze hotelu „Marriot” w Warszawie, składał meldunek sytuacyjny swojemu prawdziwemu przełożonemu, panu Ryszardowi Krauzemu. Nawiasem mówiąc, później panu Krauzemu zaczęły się psuć interesy, więc na wszystkie miejsca przez niego wcześniej zajmowane wprowadzony został syn pana generała Marka Dukaczewskiego i w ten sposób wszystko zostało w rodzinie, znaczy się – przy starych kiejkutach.
Pan Mraz nawija zgodnie ze społecznym zapotrzebowaniem i w ten sposób zarówno pan mecenas – oczywiście Wielce Czcigodny – Roman Giertych, jak i pan Adam Bodnar, ciułają sobie materiały na dintojrę. Kiedy jednak Nasz Złoty Pan nakazał dintojrę przyspieszyć, uderzono w czynów stal. Sejm uchylił immunitet panu Marcinowi Romanowskiemu, któremu prokuratura postawiła chyba więcej zarzutów, niż liczy sobie lat. No ale jak oskarżać, to oskarżać; w tej mnogości zawsze coś tam się przylepi. Pan Romanowski nawet zgłosił się do prokuratury, ale że był to piątek po południu, to nikt nie miał tam do niego głowy, bo wiadomo, że weekend jest po to, by wypić i zakąsić, a nie wysłuchiwać jakichś tam krętactw.
Żeby jednak nie przewróciło mu się w głowie, ABW w poniedziałek z samego rana go „złapała”, zakuła w kajdany, a poza tym kazała mu się rozebrać do naga. No cóż; sodomczykowie z ABW też muszą mieć jakieś przyjemności, bo w przeciwnym razie służba chyba by całkiem im obrzydła.
Słowem – wszyscy dobrze chcieli. Jednak przysłowie mówi, że jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. W tym triumfalnym zamieszaniu nikt nie zauważył, że pan Romanowski, oprócz tubylczego immunitetu, ma jeszcze immunitet członka Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. Kiedy zwrócił na to uwagę jego adwokat, bodnarowcy, a zwłaszcza najbardziej pełnomocny spośród nich, niejaki pan Korneluk, machnął na to lekceważąco ręką. Pewnie jego starsi kuzyni nie takich sadzali na nodze od stołka. Zresztą – jaki tam znowu immunitet, skoro sam Nasz Złoty Pan kazał, a pan minister Bodnar zatwierdził przyspieszenie dintojry? Na wszelki jednak wypadek obstalowano „ekspertyzy” u zaufanych naukowców, geniuszów podlaskich. Ci powinność swej służby zrozumieli i sporządzili opinie, że ten immunitet jest aktualny tylko gdy Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy obraduje. Jak nie obraduje, to żadnego immunitetu nie ma. I na takim nieubłaganym gruncie stanęła cała niezależna prokuratura. Nawiasem mówiąc, ten cały pan Korneluk, uwijał się wedle zorganizowania niezależnych prokuratorów w pas transmisyjny w postaci organizacji „Lex Super Omnia”, co się wykłada, że prawo ponad wszystko. Ale chyba nie tylko ono – bo honorowym członkiem tej organizacji jest pan Włodzimierz Cimoszewicz i pan Aleksander Bentkowski. Co łączy obydwie te postacie? Ano to, że i jeden i drugi figurował na „liście Macierewicza” w charakterze konfidenta bezpieki. To już chyba wszystko jasne; najwyżej można by jeszcze narysować obrazek.
I kiedy wydawało się, że niezawisły sąd przyklepie co najmniej 3 miesiące aresztu wydobywczego dla pana Romanowskiego, odezwała się Rada Europy żądając natychmiastowego jego zwolnienia. Zapanowało zamieszanie, no bo z jednej strony i pan Korneluk i pan Bodnar, ale z drugiej – Rada Europy, która żadnemu z tych dwóch dygnitarzy nie podlega. Toteż Donald Tusk, który zrozumiał, że posługując się Kornelukami i Bodnarami, tylko patrzeć jak będzie porównywany z ugandyjskim dyktatorem Idi Aminem Dadą. W rezultacie o północy w niezawisłym Sądzie Okręgowym na Mokotowie, do którego został ciupasem dostarczony pan Romanowski, zapadła w podskokach decyzja, by go natychmiast uwolnić – i tak się stało.
Tymczasem Wielce Czcigodny pan mecenas Giertych najwyraźniej o tej decyzji Donalda Tuska nie wiedział. Myślał, że wszystko będzie jak zawsze i nawet wygłosił stosowną opinię – a tu taka siurpryza! Toteż zaraz wygłosił opinię przeciwną, piętnując przy okazji ignorancję, która iuris nocet. Ale chyba nie tylko o tej decyzji Donalda Tuska Wielce Czcigodny pan mecenas Giertych nie wiedział. Oto na kilka dni przed feralnym głosowaniem nad ustawą o depenalizacji aborcji, w niemieckim portalu „Onet” ukazała się publikacja, że mimo zmiany rządu i Prokuratora Generalnego, prokuratura w Lublinie jak gdyby nigdy nic prowadzi śledztwo w sprawie Polnordu, z którego Wielce Czcigodny pan mecenas miał sobie sprywatyzować prawie 100 milionów złotych, a w dodatku jest on tam jako podejrzany. Wygląda na to, że Donald Tusk na wszelki wypadek nie odciął Wielce Czcigodnego pana mecenasa od stryczka. Wyobrażam sobie, jakie ta wiadomość musiała zrobić na nim wrażenie. Janusz Wilhelmi jeszcze za komuny przestrzegał przed uleganiem pierwszym odruchom – bo mogą być uczciwe. Nie wiem, czy Wielce Czcigodny pan mecenas o tej przestrodze słyszał – ale chyba nie, bo podczas głosowania – (jak wy mi tak, to ja wam tak) ostentacyjnie nie głosował, wskutek czego ustawa o depenalizacji aborcji nie przeszła, a na głowę Donalda Tuska runął jazgot rozwścieczonych amatorek dzieciobójstwa, przed którym, gwoli utrzymania higieny psychicznej, na kilka dni wyjechał do słodkiej Francji, gdzie mimo wszystko, siłą inercji traktują go nadal z pewną rewerencją.
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.