Ikona w ogniu
[z książki Opowieść ojca, Michael D. O’Brien, str. 763 i nn.
Chociaż Agłaja urodziła się po Rewolucji, ssała pierś matki wychowanej w dawnych czasach, która starała się żyć tak, jak gdyby Rewolucja w ogóle się nie zdarzyła. W bardziej odległych regionach Syberii było to jeszcze w latach dwudziestych możliwe.
– Nasze kłopoty zaczęły się z kolektywizacją powiedziała Agłaja. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym mieszkaliśmy w bezpośrednim sąsiedztwie pewnego miasta po drugiej stronie jeziora Bajkał, w pobliżu gór Chamar-Daban. Mój ojciec był szewcem. Miał na imię Paweł. Był bardzo religijny, podobnie jak moja matka, która miała na imię Marfa. W naszej wiosce, odległej o rzut kamieniem od miasta, mieszkał świątobliwy kapłan. Przyjeżdżali do niego z zewsząd pielgrzymi, żeby go zobaczyć i wysłuchać duchowej rady. Był wielkim postnikiem i męczennikiem. Całe jego życie to biała pasja, na koniec zaś – czerwona pasja krwi.
Pewnego dnia w styczniu weszła do naszej wioski, nie wypowiem raczej jej nazwy – milicja polityczna GPU. Przyszli, żeby „oczyścić dom”, jak to określili. W tamtym okresie Stalin starał się wymusić na chłopach kolektywizację. Mój ojciec był również kułakiem ale biednym. Miał mały kawałek ziemi to nie było wiele, bądź pewien: nie był barinem. Uprawiał trochę zboża. Wielu kułaków zesłano do obozów, wielu zabito. Stalin postanowił złamać naszego ducha, niszcząc nasze kościoły. Tysiące miejsc świętych spalono lub przekazano miejscowym komunistom. Cerkiew w naszej wiosce też została spalona. Zastrzelili mojego ojca i innych starszych z parafii, ponieważ mężczyźni ci próbowali zapobiec rozlewaniu benzyny z kanistrów wszędzie na podłogę. Nie widziałam jego śmierci i jestem za to wdzięczna. Ale widziałam równie złe rzeczy. Torturowali kapłana: na placu przed cerkwią odcięli mu dłonie i stopy. Cerkiew była pod wezwaniem świętych męczenników Borisa i Gleba. I ten kapłan, jak umierał, wzywał ich po imieniu. Ciągle słyszę dźwięk jego głosu, ponieważ chociaż miałam tylko sześć lat cała wioskę zmusili do” oglądania egzekucji. Moja matka trzymała rękę na mojej buzi, żebym nie krzyczała. Krzyk się nie wydobył, więc wszedł głęboko w moje wnętrze. Nadal krzyczę. Ale ten krzyk przybrał formę łez i błagań. Czy wiesz, co ten kapłan krzyczał, gdy wykrwawiał się na śmierć? Nie? To ci powiem.
Wypraszał u swych świętych braci, żeby modlili się za tych, którzy odbierali mu życie. Przy każdym ciosie błagał Boga, żeby zmiłował się nad Rosją i jej ludem. Błagał, żeby reszta stada ocalała i jednego dnia odbudowała Kościół. Obserwowałam, jak jego krew rozlewa się na śniegu. Umierał tak długo, że w końcu oni po prostu przyłożyli mu pistolet do głowy i zastrzelili go.
Aglaja się wzdrygnęła.
— Ciągle słyszę ten strzał, kiedy mam zły sen.
Co zrobiła wtedy wasza matka?
Moja matka? Moja świątobliwa i piękna matka to była prawdziwa święta, nie ma co do tego wątpliwości. Zanim podłożyli ogień pod cerkiew, dla szczególnej zniewagi, odarli ją z wszystkich ikon. Wyrwali nawet te duże z ikonostasu. Ułożyli ogromny stos na placu przed cerkwią. Żołnierze chodzili po całej wiosce, włamywali się do wielu domów i ściągali ze ścian święte obrazy. Te też wrzucono na stos. Przez cały ten czas żołnierze pili. Można było zauważyć, że niektórzy z młodych, mimo że byli komunistami, czuli się winni z powodu tego, co robili, i jeden czy drugi (Boże, zmiłuj się nad nimi) nawet się przeżegnał, jak rzucał ikony na stos. Więc widzisz, potrzebowali tej wódki, żeby zabić ból. Większość z nich jednak nie czuła żadnej winy, o nie, skakali z radości. Byli jak diabły. Ci też się upili, ale dla przyjemności. Jeden po drugim ludzie odchodzili do swych domów, gdzie gorzko płakali i modlili się. Moja matka zaprowadziła mnie do domu i ukryła twarz w poduszce. Płakała tak, jak nigdy wcześniej później nie widziałam jej tak płaczącej. Ciało mego ojca leżało zamarznięte na placu. Nie było sposobu go pochować ani pochować innych ciał. Ziemia była jak żelazo. Żołnierze nie pozwalali nam zabrać ciał.
Tej nocy żołnierze rzucili płonące szmaty do wnętrza cerkwi i drewniana podłoga zajęła się od benzyny. Moja matka położyła mnie do łóżka, odmówiła ze mną pacierz i pozostawiła pod opieką babci swojej matki. Wyszła, zabierając ze sobą sanie. Zbudował je ojciec, żeby zwozić drewno na opał. Miały dobre płozy i długą linkę. Można było przewieźć na nich dużo ładunku. Babcia powiedziała mi, że mama chce poprosić żołnierzy, żeby wydali jej ciało mego ojca oraz ciało księdza, żeby można było ich pochować. Miała nadzieję, że gdy żołnierze odejdą, za dzień, za tydzień, za miesiąc, mieszkańcy wioski będą mogli wykopać dziurę i oznaczyć miejsce. Pewnego dnia mogliby na grób księdza męczennika przybyć i modlić się pielgrzymi. Gdy jednak dotarła do cerkwi, zobaczyła, że ta się pali. Ciało księdza ciśnięto na tył ciężarówki, później jego odcięte członki, razem z ciałami pozostałych mężczyzn, których zastrzelono. Mama pomyślała, że ciało ojca też tam jest, chociaż pewności nie miała. Zdawało się jej, że to koniec świata. Ciężarówka zabrała zabitych; nie wiem gdzie. Do dzisiaj nikt nie Wie. Była już późna noc i cerkiew stała w płomieniach. Pijani żołnierze biegali dokoła, wrzeszcząc, śpiewając i śmiejąc się.
Jeden z nich wylał trochę benzyny na stos ikon i rzucił zapałkę. Wybuchł ogień. Moja matka przeczołgała się na czworakach przez plac. Nikt jej nie zauważył. Wyciągnęła z ognia jedną ikonę. Metalowe gorące pokrycie oparzyło ja, ale jej nie upuściła. Wepchnęła ją pod połę płaszcza. To samo zrobiła z następną i następną. Największe płomienie były na szczycie stosu, lecz chociaż wyciągała ikony od spodu, płomienie pełzały też w dół.
Zabrała, ile zdołała i wyczołgała się do alei. Tam zrobiła z tych ikon mały stos. Wróciła do ognia. Zabrała jedną, drugą, trzecią. Zabrała cztery, pięć, sześć. Przód jej sukni był wypalony i teraz ikony dotykały skóry. Każda następna parzyła coraz bardziej. W większości były to małe ikony, ale pod koniec zdołała wyciągnąć kilka większych. Odczołgała się do alejki, ochłodziła ikony w śniegu i dołożyła do stosu uratowanych.
Zaczął padać śnieg, tak jakby niebo płakało nad tym świętokradztwem, nad tymi, którzy zginęli, nad ślepotą żołnierzy. To przytłumiło nieco płomienie, dając jej więcej czasu. Żołnierze patrolowali plac, jeżeli można to nazwać patrolowaniem, bo wszyscy się zataczali. Gdyby w pewnym momencie dostrzegli moją matkę, zastrzeliliby ją na miejscu. Udało jej się ponownie przedrzeć pomiędzy pijanymi, i tak wędrowała tam i z powrotem całymi godzinami.
Oj, moja matka! Moja matka co to była za wielikaja dusza! › jej ręce były w stanie opłakanym, krwawiły inie miały na dłoniach skóry, zostało żywe mięso. Jeszcze raz powróciła. Gdy już dochodziła, z drugiej strony stosu wyszedł chłopak z karabinem. Był pijany, ale nie tak jak pozostali. I oto co zobaczył? Zobaczył kobietę na kolanach sięgającą ręka do ognia, żeby wyciągnąć ostatnia ikonę ręką ogarnięta płomieniami. Wycelował. „Wybaczam ci” powiedziała zamykając oczy. Lecz on nie wystrzelił. Gdy otworzyła oczy, żeby zobaczyć, dlaczego jej nie zabił, spostrzegła, że w oczach miał przerażenie i wstyd. Opuścił karabin i odszedł. Nie powiedział nie pozostałym. Poszedł na drugą stronę placu i wpatrywał się w kamienną ścianę. Mama wyciągnęła z ognia ostatnią ikonę: Bogorodicę Władimirską. Już się paliła. Posypała ją śniegiem, żeby ugasić płomienie, wepchnęła pod płaszcz i wyczołgała się ku alejce. Potem załadowała wszystkie ikony na sanie i zaciągnęła do domu.
Mieszkaliśmy nad rzeką Selengą, która na wschodzie wpływa do Bajkału. Moja babka zabandażowała ręce mamy. Ona z bólu okropnie płakała, a jeszcze straszniej szlochały obie, gdy się obejmowały, starając się, żebym tego nie słyszała. Babcia Powiedziała, że musimy uciekać do naszej rodzinnej wioski, wysoko w górach Chamar—Daban, gdzie nadal żyje część rodziny, która może nas przygarnąć. Mama nie była pewna. Uważała, że to jest zbyt niebezpieczne, że GPU dotrze wszędzie. Moglibyśmy trafić do miejsca ucieczki tylko po to, żeby znowu wycierpieć to, co udało się nam przetrzymać. Słyszała pogłoski, że z Chamar—Daban nie zostanie kamień na kamieniu.
Moja babcia powiedziała, że w Listwiance na zachodnim brzegu Bajkału ma siostrę, która wyszła za mąż za człowieka z tamtych okolic. Może latem spróbują popłynąć tam łódką, jeżeli znajdą kogoś, kto zawiezie je w dół rzeką Selengą do Świętego Morza. Będzie to sto dwadzieścia kilometrów rzekąi dodatkowo dwieście po jeziorze. Długa podróż. jeżeli uda się im przeżyć do wiosny, to na pewno popłyną.” Gdy jeszcze to mówiły, usłyszały we wsi strzały z broni palnej, wiele strzałów. Żołnierze biegając po ulicach, strzelali do ludzi, podkładali ogień pod domy. Jakiś głos krzyczał: „Śmierć kułakom! Na śmietnik historii z wami!”
O, jak my się modliłyśmy! Żołnierze mijali nasz dom, biegali tu i tam. W każdej chwili mogli wrócić i wedrzeć się do nas. Sanki stały w szopie przy naszych tylnych drzwiach, ciągle załadowane ikonami. Podczas gdy babcia ubierała mnie w zimowe rzeczy, mama kładła na sanki chleb i koce. Potem wszystkie wyszłyśmy tylnymi drzwiami, mama, babcia i ja. Był środek nocy. Położyły mnie na sankach i przykryły. Zawinęły ikony w płótno i przywiązały tobołek do ramy sań. Moja głowa spoczywała na tej stercie. Obie kobiety ciągnęły sanki wzdłuż alei i dalej w ciemność pól. Śnieg ciągle padał, przykrywając nasze ślady. Aniołowie ukrywali nas przed wszelkim wzrokiem. Doszedłszy do końca pola, zeszłyśmy zboczem ku zamarzniętej rzece, skręciłyśmy na zachód i przez całą noc szłyśmy po lodzie. Nie rozumiałam, co się dzieje. Nadal krzyczałam w duchu, mając przed oczyma widok placu kościelnego. Lecz mimo to nie mogłam utrzymać oczu otwartych. Płakałam, a potem zasnęłam. Rano obudziłam się i zobaczyłam, że jesteśmy daleko od miejsc zamieszkanych przez ludzi.
Wzdłuż brzegów Selengi gruby szron pokrywał drzewa i krzewy. Słońce wschodziło na świat wielkiego piękna. Wszystko było białe i krystaliczne. Kobiety siedziały na końcu sanek i jadły chleb. Dały mi porcję tak dużą jak ich. „Mała rośnie” powiedziała babcia, głaszcząc mnie po policzku. „Potrzebuje jedzenia bardziej niż ja”. Od tej pory nie jadła już więcej, tylko dawała mi swoje porcje. Szłyśmy dwa dni i jedną noc, spałyśmy raz nad rzeką W stodole na sianie. Obrałyśmy lewy kanał i po południu trzeciego dnia dotarłyśmy do brzegu Bajkału.
Mama i babcia padły na kolana, przeżegnały się i dziękowały Bogu. Babcia była bardzo zmęczona i ciągle biła się w piersi, bo podróż bardzo osłabiła jej serce. Mama kazała jej położyć się na saniach i wyruszyłyśmy w drogę przez jezioro. Przez jakiś czas szłam, pomagając ciągnąć sanie. Błogosławieństwem było, że wiatr całkowicie zawiał jezioro. Biała kołdra śniegu przykrywała lód na tyle, żeby łatwiej posuwać się szybko, bez ślizgania. Słońce zaszło i zaczął wiać paskudny wiatr bardzo gwałtowny i ostry. Mimo to nie było widać gwiazd. Wschodzący księżyc sprawił, że jezioro świeciło się jak lustro z baśni. Spodziewałam się w każdej chwili ujrzeć trójkę galopującą z północy, powożoną przez książęta, którzy się zatrzymają, zabiorą nas i zawiozą do Listwianki.
W nocy mama padła na kolana i lamentowała. Ten głos był bardziej nie do zniesienia niż odgłos strzału. Kiwała ciałem, a jej ręce cierpiały katusze. Do tego czasu nie słyszałam z jej ust ani słowa, ani jęku, lecz teraz nie była w stanie iść dalej. Babcia też była bardzo słaba i powiedziała, że musimy odpocząć, bo wszystkie umrzemy. Zrobiłyśmy zaporę przeciwwiatrowa z dużej ikony Władimirskiej i drugiej, przedstawiającej Borisa i Gleba, również dużej, tej, która została wydarta z ikonostasu. Wtedy wszystkie trzy położyłyśmy się razem, trzymałyśmy się mocno nawzajem, przykryte kocami i chronione przez Bogorodicę i obu Braci.
Było niewyobrażalnie zimno, tak zimno, że nawet teraz moje kości o tym pamiętają. Mama i babcia trzymały mnie między sobą i chociaż byłam wyziębiona i się trzęsłam, nie groziło mi zamarznięcie. Gdy się rano obudziłyśmy babcia nie żyła. Do dzisiaj widzę jej siną twarz, otwarte usta, oczy również otwarte, ze strużka zamarzniętych łez na policzkach. Nie opowiem ci reszty, bo to zbyt trudne. Powiem tylko, że zostawiłyśmy babcię na lodzie i myślę, że dla mamy nie było bardziej tragicznego momentu niż ten. Dorównywała mu tylko śmierć mojego ojca. Ale on został oderwany od niej siłą. Teraz zaś opuszczała tę, która nosiła ją w swym łonie, tę, która dała jej życie.
Wieczorem następnego dnia osiągnęłyśmy zachodni brzeg Bajkału. Mama nie pozwalała mi dużo chodzić, tylko tyle, żebym od czasu do czasu trochę się rozgrzała. Potem wysyłała mnie z powrotem na sanie. Zjadłyśmy resztę chleba. Skręciłyśmy na południe i szłyśmy wzdłuż Gór Primorskich, kilka stóp od brzegu. Te błogosławione góry chroniły nas przed wiatrem. Było cieplej. Byłyśmy wyczerpane. Niebawem weszłyśmy do wioski rybackiej. To było Oziero Bajkał. Poszłyśmy do pierwszego domu, akurat tego, w którym mieszka dzisiaj Irina Filippowna. Wówczas mieszkało tam stare małżeństwo. Przyjęli nas, jak większość ludzi wówczas, byli chrześcijanami. Chociaż widać było, że jak wszyscy inni cierpią z powodu złych czasów, mieli ryby i pełno drewna na opał. Oziero było tak mizernym miejscem, że ludzie władzy rzadko zauważali jego istnienie.
Żeby skrócić to długie opowiadanie, Alik, powiem ci, że nigdy nie udałyśmy się do Listwianki. Po latach dowiedziałyśmy się, że ciotka mamy umarła wskutek choroby, a jej mąż został zabrany do łagru. On też był kułakiem, jednym z tych milionów, które zginęły.
W sercach starej pary wezbrała litość. Powiedzieli nam, że jest możliwość schronienia się powyżej wioski, gdzie mają małą oborę.
Byli zniedołężniali, a ich dzieci opuściły dom. Jeden z synów zginął jako żołnierz armii białych w walce z bolszewikami. Gdy powiedzieli to mamie, wiedziała, że można im zaufać, ponieważ ta informacja była czymś, co mogło zakończyć ich życie, gdyby państwo się o tym dowiedziało. Ot, jeden z wielu sekretów Bajkału.
Ci starzy ludzie potrzebowali gwałtownie służącej. Mężczyzna kulał, a kobieta chorowała na płuca. Nie mieli pieniędzy. Naprawdę nie mieli. Mogli jednak zaoferować schronienie i jedzenie w zamian za pracę. Mama i ja wprowadziłyśmy się do tej oto chaty, która wówczas była świńskim chlewem. Owego pierwszego roku dzieliłyśmy to pomieszczenie ze świnia, ale później przeprowadziłyśmy stworzenie do groty. Ona za bardzo chrząkała i jadła nasze ubrania, gdy jej nie pilnowałyśmy.
Na wygojenie się oparzeń potrzeba było sześciu miesięcy. Wdała się infekcja. Stara kobieta pielęgnowała mamę, aż wyzdrowiała. Raz widziałam ciało mamy, gdy zmieniała bandaże. Klatka piersiowa była pomarszczona, poorana okropnymi szramami, z których sączyła się krwista ciecz. Ręce wyglądały jeszcze gorzej. Do końca życia miała kłopot z używaniem rąk. Przypominały łapy i patrzyło się na nie ze zgrozą. Nauczyła mnie pracować. Zawsze lubiłam pracę fizyczną.
Agłaja spojrzała z niepokojem na swego gościa.
– Więcej herbaty?