Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (10)
Zabójca. Życie za życie, śmierć za śmierć. Bywaj tymczasem!
– Witaj, synu! – ozwał się nadchodzący z naprzeciwka mąż w powłóczystej szacie, w którym ku swemu przerażeniu młodzieniec rozpoznał, tak jak się zresztą spodziewał, diuka Atanasa. – I cóż u ciebie? Widzę, żeś zdrożony, szmat drogi zrobiłeś, umykając przed przeznaczeniem.
– Przed jakim przeznaczeniem? – ze ściśniętym gardłem zapytał szlachcic.
– Cóż… przed śmiercią…
– To niby śmierć mi pisana?
– A któremu z ludzi nie jest ona pisana? – pytaniem na pytanie odpowiedział diuk.
Pan Białecki nic już na to nie odrzekł i chciał iść dalej, omijając diuka. Ten jednakowoż schwycił go za rękaw:
– Nie śpiesz się wasze… winien mi jesteś co nieco…
W Jakubie na te słowa krew schłódła i stężała w żyłach.
– Wszak oddałem ci już wszystko, czegoś tylko tamtej nocy w Paryżu zażądał… Czego więc jeszcze się domagasz?
– Nie musisz dawać wiele… ale dług spłacić musisz… wszak to dzięki mnie jeszcze żyjesz… czyżbyś zapomniał coś mi zaprz…
Białecki wszelako nie pozwolił mężczyźnie dokończyć. Targany niewyobrażalnym strachem, wyrwał szpadę z pochwy i, kierując się niekontrolowanym odruchem, z całej siły wbił ją w pierś intruza. A uderzył tak mocno, że koniec żeleźca odłamał się i pozostał w ranie, uwiązłszy między żebrami.
Książę osunął się na ziemię, a pan Jakub dopiero wtedy jakby się ocknął i runął przy nim na kolana, szukając w piersiach ugodzonego śladu tchu. Ale go nie znalazł. Oto leżał przed nim trup…
Nie, nie tak sobie wyobrażał powrót do domu… nie tak… Zaszlochał, a łzy puściły mu się z ócz.
Lecz co to?… Naraz rysy nieboszczyka poczęły się zmieniać. I habit, w który był odziany, też przybrał inny wygląd i barwę… Młodzieniec ze zdumieniem zobaczył, że to nie Atanas, lecz dobrze mu znany ojciec Jacek ze świętojakubskiego sandomierskiego konwentu dominikanów…
Nie mógł pojąć, co się wydarzyło, jakie bielmo zakryło mu oczy, jaki omam przywiódł go do tego nieszczęścia. Nie podnosząc się z klęczek, ukrył twarz w dłoniach i bezgłośnie płakał.
Potem zaś dźwignął martwe ciało i przełożył je przez grzbiet luzaka.
A wtedy ponownie ujrzał złowrogą postać Atanasa. Stał on w pewnym oddaleniu i śmiał się szyderczo.
– Już wkrótce robaki wyjedzą ci oczy. Już wkrótce. Na tę chwilę spłaciłeś dług wobec mnie – życie za życie, śmierć za śmierć. Bywaj tymczasem!
Raz jeszcze powtórzył: tymczasem i znikł…
* * *
– Synu, zawiniłeś. Faktowi nie zaprzeczysz. Czy w afekcie, czy w omamieniu, czy nie, to już sąd ustali, lecz czy da wiarę? Bóg jeden raczy wiedzieć. No bo i czym cię mógł sprowokować Bogu ducha winny dominikanin i to jeszcze wieloletni przyjaciel domu? – powiedział stary Białecki.
– Ojcze, wziąłem go za kogo innego… Za kogoś strasznego… Za zło wcielone…
– Synu, ja bym ci może i uwierzył, chociaż i mnie trudno, ale przecie procesu nie unikniesz.
Stary sługa, który piastował pana Jakuba w dzieciństwie i miał go nieomal za syna, ośmielił się wtrącić do rozmowy, tak mu było swego wychowanka żal.
– Panie, a może by rzecz całą zataić? Wszak nie było świadka zdarzenia, trupa się cichaczem zakopie. Czas jakiś będą go szukać, a po paru tygodniach rzecz cała ucichnie…
Dziedzic z niedowierzaniem słuchał tego i aż z emocji poczerwieniał na twarzy:
– A o sprawiedliwości, o uczciwości, odpowiedzialności za własne czyny, słyszałeś?
– Tak, panie, ale panicza żal. Młody jeszcze, a da głowę pod topór. Jak nic zetną go na Rynku w Sandomierzu… Jak nic…
– Mój Boże… toż to moja krew… krew z krwi, kość z kości… jednego tylko mam syna, na nim ród wygaśnie, ale prawo jest prawem, a uczciwość uczciwością. Trza donieść staroście, co się wydarzyło i już, rady nie ma…
– Ale panie – stary sługa, zubożały szlachcic, nie dawał za wygraną. – Ale panie, a zasada: Neminem captivabimus nisi iure victum1?
– Ba! Ale w tym wypadku nie ma zastosowania, wszak przydybaliśmy go in recenti2. Nie dość, że zabił, to i trupa tu przywlókł. Nie tylko, że prawny obowiązek mamy, ale i przyzwoitość nakazuje tak uczynić.
– Panie! – jęczał starzec – miejże miłosierdzie nad swoim nasieniem.
Ojciec Jakuba skrył twarz w dłoniach i zamilkł. Natenczas przyszła jejmość matka niezawinionego zbrodniarza i jego młodziutka, śliczna siostra, piętnaście lat licząca Ludmiła.
Gdy dowiedziały się, co się stało, narobiły zgiełku, poczęły jęczeć, krzyczeć i szlochać. Błagały męża i ojca, aby syna nie wydawał rakarzom, ten jednak był nieugięty.
– Prawo ma być jednakie dla wszystkich. I sprawiedliwość takoż. Źle się w Polsce dzieje, bo prawo w uczciwości i poszanowaniu u niewielu tylko się ostało. A kto się o ojca Jacka upomni, skoro on żadnych krewnych na tym świecie już nie posiadał? Nie mam wyjścia. A wy już nie płaczcie. Na gardle go może nie ukarzą, posiedzi w wieży, zapłacimy pogłówne, pokutę odbędzie. Bo pokutę jakąś odbyć przecie musi. Jeśli nie na tym, to na tamtym świecie. Czyżbyście wolały skazać go na ogień piekielny, a w najlepszym razie na męki ognia czyśćcowego?
Na takie dictum nikt już nic nie odrzekł, bo nie było czym zbić owych argumentów.
Kiedy pachołkowie starościńscy zabierali Jakuba, iżby go wtrącić do wieży, gdzie czekali na proces bądź odbywali kary przestępcy, Ludmiła przypadła do nóg brata, objęła je z całej mocy i szeptała:
– Będę się za ciebie modliła. Z całej duszy, z całej mocy, z całych sił.
– A i nawiedzaj mnie w lochu siostrzyczko, lżej mi na sercu będzie.
– Przyrzekam. Jeśli tylko rodzice pozwolą, to cię będę nawiedzać tak często, jak mi się tylko uda.
Na koniec się uściskali z siostrą, matka ucałowała Jakuba w czoło, a ojciec przygarnął go do serca.
Po paru chwilach sylwetka więźnia i eskorty niknęła w oddali, zmierzając ku Sandomierzowi. Tylko spod kopyt końskich wykwitały obłoczki szarożółtego kurzu…
* * *
Jako że zabity mnich nie miał żadnych krewnych, winowajcę oskarżał z urzędu pan starosta. Nie miał on do tego serca, ale wykpić się nie mógł. Chociaż próbował, albowiem zabójstwo dominikanina na publicznej drodze nie podpadało pod żaden z czterech gardłowych artykułów grodzkich, ponieważ nie było to ni podpalenie, ni napad na dom, ni rabunek, ni uprowadzanie niewiasty, więc nie leżało tak do końca w gestii sądu grodzkiego, usiłował je zatem scedować na sąd ziemski. Jednakowoż dominikanie upierali się, iż nieboszczyk miał przy sobie znaczną sumę w srebrze, a potem przy zwłokach jej nie znaleziono, zatem musiał je zrabować morderca. No bo któż by inny, skoro nikogo innego poza Jakubem Białeckim tam nie było?
Na próżno się pan Jakub zaklinał, iż żadnych pieniędzy nie tylko, że nie brał, ale nawet nie widział, zresztą trupa próbował jeno cucić, a nie przeszukiwać, lecz mu nie uwierzono. Dlatego więc starosta, nolens volens3, od rozpoczęcia procesu odstąpić już nie mógł, bo dominikanie kruczkiem prawnym go do tego przymusili.
Powędrował zatem młody pan Białecki do wieży, by czekać tam swego przeznaczenia…
* * *
W owej wieży o potężnych murach panował chłód i czuć było wilgoć i stęchliznę. Dzień młodemu szlachcicowi dłużył się niepomiernie, w końcu wszakże zapadł zmierzch, więc więzień położył się na wiązce słomy, na której rozesłał końską derkę i próbował zasnąć.
Sen wszakże nie nadchodził, bo w głowie roiło mu się nazbyt wiele myśli naraz. Ostatecznie jednak nad ranem zasnął, a kiedy zasnął, nawiedził go przedziwny majak.
Oto ujrzał się w sypialni królowej Margot w Luwrze. Stał przy jej łożu i patrzył, jak spokojnie oddychała z zamkniętymi oczami. Nie wiedział czemu, ale był nieomal pewny, że nie śpi, a udaje i że pragnie, aby zległ obok niej. Już, już szykował się na to i… w tejże chwili się ocknął.
Usiadł na barłogu ze skrzyżowanymi nogami, oparłszy się plecami o zimny i wilgotny mur. Zapomniał o miejscu i o sytuacji, w jakiej się znalazł, a oddał się rojeniom o minionych, upojnych chwilach w dalekim Paryżu u boku pięknej kobiety, królowej.
To nic, że były to – nawet w odniesieniu do jego dotychczas przeżytych niewielu lat – zaledwie ułomki chwil, lecz takich chwil nigdy ani wcześniej, ani później nie przeżył. A teraz zamarzył, iżby powróciły. Nawet za cenę najwyższą…
I wtedy posłyszał zgrzytnięcie klucza w zamku. Drzwi od izby, w której był uwięziony, otwarły się ze skrzypieniem i stanął w nich jeden ze starościńskich pachołków, a z tyłu, za jego plecami dostrzegł jeszcze jakąś szczupłą dziewczęcą sylwetkę.
– Ludka! – zakrzyknął! – Ludka, siostrzyczko droga, nawiedziłaś mnie w tej norze! O, jakże jesteś kochana.
Powstał i objął dziewczynę, jednocześnie obsypując pocałunkami jej jasne, pszeniczne włosy, pachnące wywarem z rumianku i orzechowych liści, iżby nabrały głębokozłocistego połysku.
– Kuba, przyniosłam ci tu nieco wiktuałów. Wszystko, co najlepsze. Masz tu i pętełko kiełbasy i kęs przyzwoicie uwędzonej słoniny i pasztet z zająca i gomółkę sera i chleb świeżutki i…
– Dajże spokój jadłu! Tobą się chcę nacieszyć! Siadajże tutaj obok mnie, a mów, co też się działo pod moją nieobecność, bom strasznie nowin ciekaw, a przez to nieszczęście nawet w rodzinnym domu nie mogłem wytchnąć po trudach podróży, nie mówiąc już o tym, bym posłyszał jakieś nowiny.
Usiadła zatem Ludka obok brata i zaczęła opowiadać, opowiadać, opowiadać… Aż w końcu zmierzchło się i musieli się pożegnać.
– Jeszcze cię odwiedzę braciszku! Bywaj!
– Nie będę się mógł doczekać!
– Mam nadzieję – dziewczyna roześmiała się perliście.
– A ucałuj ode mnie panią matkę.
– Ucałuję, a jakże.
– I ojca uściskaj, chociaż dla mnie srogi.
– Uściskam. Ale czy srogi? Taki już jest, ale to chyba pozór raczej. Myślę, że cię bardzo kocha, tyle że tak jakoś… po swojemu.
Ludka wyszła, ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nią z łoskotem. Minuty skapywały wolno, bardzo wolno, aż wreszcie niewielkie, obficie zasnute pajęczynami okienko, umieszczone nieomal pod beczkowato sklepionym stropem, przysłonił mrok.
Książkę w wersji papierowej można kupić tu:
Wydawnictwo Armoryka
wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierza
e-book tu:
audiobook tu:
1Nikogo nie uwięzimy bez wyroku sądu – przywilej Władysława Jagiełły najpierw dotyczący szlachty, a potem i mieszczan.
2Na gorącym uczynku.
3Chcąc nie chcąc.