Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (16)
INTRYGI, FANTOMY, ILUZJE I MRZONKI
Preceptor
Jur Białecki, wychowanek państwa Czerenowskich, piętnaście lat liczący, chociaż wysoki, barczysty, w talii wąski niczym osa, prosty jak świeca, bardzo przystojny i wyglądający na co najmniej osiemnaście lat, jednak dzieciuchem był jeszcze.
Bystry i pracowity jak on, a na dodatek żądny wiedzy, którą chłonął niczym gąbka wodę, to dla rodziców, każdych, wymarzony skarb! Miejscowy pleban co tam sam wiedział, to mu już przekazał. Aby zaś go posłać gdzieś dalej, na przykład do szkoły kolegiackiej w Kaliszu mowy nie było. Czemu?
Ano państwo Czerenowscy mocno posunęli się w latach i coraz słabiej radzili sobie z prowadzeniem gospodarstwa. Ba! Właściwie dwóch gospodarstw, minęło bowiem już kilkanaście lat, a Ludka Białecka nie dała znaku życia. Od znajomków i krewniaków z Sandomierskiego powzięli wiadomość, że zaraz po wyjeździe od nich udała się do Paryża, a potem wszelki słuch po niej zaginął. Podobnie zresztą, jak i po jej bracie, którego wybrała się szukać.
Posiadali zatem dwa zacne majątki oddalone od siebie o wielki szmat drogi, a ich doglądanie było wyzwaniem nie lada! Tedy Jurek musiał tkwić przy opiekunach, których traktował jak rodziców i pomagać, jak dalece umiał i jak bardzo mu sił starczało.
Choć im, znaczy się pani Anastazji i panu Krzysztofowi, serce się krajało, to zaczęli przemyśliwać, czy by nie sprzedać swoich dóbr w Kaliskiem i nie zakupić innych, w Sandomierskiem, w bliskości dóbr Białeckich. Wtenczas może i lżej by im było jakoś gospodarzeniu podołać.
Na Jura nie mogli liczyć, bo chociaż jak potrafił, tak pomagał, to przecie zbyt młody był jeszcze i wolał nos trzymać w książkach, których kilka było we dworze, głównie po łacinie, chociaż i jakaś polska, bodaj pana Kochanowskiego, by się znalazła, albo uganiać się konno z Kasią, swoją mleczną siostrą, po okolicy.
I to ostatnie też niezbyt widziało się przybranym rodzicom chłopaka. Póki byli dziećmi, to niczego nagannego w takiej zażyłości nie można się było dopatrzyć. Teraz jednakoż, z boku na młodych zerkając, chociaż nadal żyli jak brat z siostrą, ten czy ów mógłby mieć coś niemiłego do powiedzenia, albo i coś brzydkiego podejrzewać.
Trudno było starym znaleźć jakieś dobre wyjście. Aż któregoś wieczora pan Krzysztof, racząc się przed snem kusztyczkiem wybornej starzonej śliwowicy, co by mu się lepiej spało, wpadł na pewien pomysł.
– A zawołaj no tu aśćka – rzekł do żony – tego naszego urwisa.
– I po cóż to?
– A chciałbym go nieco wybadać.
Gdy chłopak stawił się przed wujostwem, pan Krzysztof ozwał się w te słowa:
– Posłuchajże mnie, Jureczku. My się starzejemy, tobie lat przybywa. Myślisz ty aby o przyszłości? My niedługo pomrzemy, sam się zostaniesz, dobrze by było, jakbyś już coś tam na przyszłość zaplanował.
Chłopak na te słowa nic nie odpowiedział. Stał ze spuszczoną głową i oczami wbitymi w podłogę.
– No? – ponaglił go wuj.
– Ale wy przecie nie pomrzecie… rychło… – w oczach mu się łzy zaszkliły.
– Oj, synu, synu! Czas nieubłaganie przesuwa godziny, dnie, mijają tygodnie… spójrz – głowy nam posiwiały, ręce się trzęsą…
Zamilkli. I długo trwało to milczenie. Wreszcie ciotka Anastazja zabrała głos:
– Widzimy, że cię do nauki ciągnie… to może byś, synku, księdzem został?
– O, co to, to nie! Do nauki mnie ciągnie, to jest prawda. Światam ciekaw, to też prawda, ale i okrutnie mi się jedna dziewczyna podoba. Oj! Jak okrutnie! To takiego byście księdza ze mnie chcieli wyhodować, który by miłośnicę trzymał?
Nie wiedzieli państwo Czerenowscy, co odrzec na takie dictum, gdy od kłopotu wybawiło ich pojawienie się służącej, która przybyła z wiadomością, że jakiś mąż uczony – z wyglądu przynajmniej – zdrożony bardzo, o posłuchanie prosi.
– Niech wejdzie – powiedział pan Krzysztof i kiwnął głową na znak zgody.
– Tak jest, Wasza Miłość. Już proszę.
Ledwie minęła chwila, a do komnaty, w której przebywali dziedzic i dziedziczka, służka wprowadziła jakoweś dziwaczne indywiduum.
Był to mężczyzna dość już stary, bliżej siedemdziesiątki niż sześćdziesiątki, sądząc z wyglądu, chociaż tak naprawdę ledwie sześćdziesiątkę przekroczył. Szpetny był bardzo i łysy, chociaż twarz przyozdobił sobie szczurzymi wąsikami i capią bródką, które kiedyś zapewne były rude, ale teraz posiwiały, i tylko gdzieniegdzie spośród siwizny wystawało po parę żółtych, ale ongi pewnie ognistej barwy włosów.
Z głowy ściągnął mocno wytarty i zniszczony biret doktorski i miął go nerwowo w rękach, a przyodziany był w równie mocno, co biret zniszczoną togę, ściągniętą w talii rzemiennym paskiem, do którego przytroczona była chuda, pusta sakiewka, oraz kałamarz z inkaustem i parę piór gęsich pierwszorzędnej jakości, niezaostrzonych jeszcze. Musiał chyba gdzieś zacną gęś dopaść i pióra jej powyrywać, a ptaka samego, być może kędyś pod lasem, nad ogniskiem upiec, bo na takiego, co by się po karczmach suto żywił – nie wyglądał.
Twarz miał inteligentną, ale smutną, i nieco może odrobinę bezczelną. Wszystko to razem mogło wskazywać na owo – że całe jego życie to był jeden wielki zawód. Stał oto przed Czerenowskimi człek nieszczęśliwy, który w młodości miał pewnikiem głowę pełną marzeń, któremu roiły się sława i bogactwo, ale z tych rojeń nic nie wynikło, a teraz czułby się bogaczem, gdyby co dnia mógł się najeść do syta. Choćby i suchego chleba…
– Słucham was, czcigodny doktorze. Skąd Pan Bóg prowadzi?
– Z Paryża. Z samego Paryża…
Na te słowa w oczach państwa Czerenowskich dało się dostrzec błysk zainteresowania.
Dziedzic zaprosił przybyłego, by usiadł z nimi przy stole.
– My, co prawda już wieczerzaliśmy, ale może wyście, doktorze, głodni i zdrożeni?
– A i owszem. Nie pogardzę zaproszeniem – odpowiedział przybysz. – Wpierw jednak przedstawić mi się wypada. Kto mnie gości, to wiem, ale kogo państwo gościcie, to tego jeszcze nie wiecie. Jestem Cadaver Illuminatus de Sandomiria, magister artium et philosophiae doctor.
Dziedzic wybałuszył oczy ze zdumienia.
– Że jak?… Że jak się nazywacie?… Cokolwiek… dziwacznie… delikatnie powiedziawszy.
– Wiem, dziwaczne to moje imię, ale takie mi dawnymi czasy nadano i nie chcę na stare lata zmieniać go na inne.
– No, skoro wam, doktorze, to imię nie wadzi, zwijcie się, jak tam już chcecie, chociaż poczciwy człek je posłyszawszy, może się nie tylko zdumieć, ale i wystraszyć… czartowskie ono… jakieś takie…
Służka wniosła misę z wodą i ręcznik lniany, co by przybysz po podróży, przed wieczerzą, mógł ręce obmyć, ale on prócz rąk i twarz sobie odświeżył, a potem dokładnie się wytarł, zostawiając na bieluchnej, świeżej tkaninie czarne plamy po zmytym i obtartym brudzie. Widać od dawna podróżował bez możliwości zadbania o higienę.
Widząc to, pani smutnym wzrokiem na niego spojrzała, pomyślawszy sobie, iż nawet największa uczoność przed nędzą nie chroni. I żal się jej zrobiło przybysza.
Tymczasem służka przyniosła mu resztki z kolacji – kawał pieczeni wieprzowej, pajdę chleba, dwa jaja na twardo i półlitrowy cynowy kufel musującego, wybornego podpiwku.
Widać było, jak się doktor Cadaver hamował, iżby wprost nie rzucić się na jadło. Ale ręce mu drżały, kiedy odłamywał kęsy z pajdy chleba i nakładał sobie solidne porcje pieczeni.
Przez wiele długich chwil panowało milczenie, Illuminatus tylko mało co przeżuwając, połykał całe kęsy tego, co tam miał na talerzu.
Po dobrym kwadransie przestał wreszcie ruszać gębą, którą otarł wierzchem dłoni i poluzował rzemienny pasek, którym był ściągnięty w talii. Potem zaś raz jeszcze obmył – w świeżej, ciepłej wodzie – ręce i twarz, z niekłamaną wdzięcznością podziękował za posiłek i zachwalając jego wyborność, ucałował panią domu, panią Anastazję, w rękę.
Wtedy dopiero dziedzic odchrząknął, dając do zrozumienia, że za tak miłe przyjęcie, oczekuje coś w zamian, jakiejś konwersacji, jakichś opowieści, wieści jakowychś z szerokiego świata.
– Taaak, to powiadacie doktorze, iż z samego Paryża przybywacie?
– Ano tak, z Paryża.
– A króla jegomości, niecnotę, co to od nas uciekł, porzucając tak zacne królestwo, a później nader obrzydliwy skon miał, podczas czynności, o której nie przystoi mówić przy stole, to czyście go, chociaż z raz, z daleka bodaj widzieli?
– Ba! Waszmość panie, nie z daleka, a z bliska, twarzą w twarz, jako i waszmość pana widzę, a nawet znałem go, króla Henryka, osobiście i nie raz i nie dwa jego dłoń miałem zaszczyt ucałować.
– A to niby jak? – zdziwił się pan Czerenowski.
– Bom był na jego dworze, zaufanym. I króla i królowej-matki. W Luwrze mieszkałem…
– Zatem, co to się stało, żeście teraz, nieomal jak dziad proszalny, na piechotę zapewne, aż tu przywędrowali, dwór królewski porzucając?
– O, właśnie… jak dziad proszalny… dobrze waszmość to ująłeś… Henryk IV… to on… Nawarczyk, Burbon przeklęty, łże-katolik, a po prawdzie wciąż hugenot… To on większość starego dworu rozgonił. Ja, jako człek uczony, o pieniądze nie dbałem, jeść mi dali, na grzbiet co bądź mi starczyło zarzucić, dach nad głową darmowy miałem, a co grosz jakiś wpadł, tom na księgi wydawał. Gdy się przyszło z Luwru wynosić, tak z minuty na minutę, to co żem miał zrobić? Ksiąg na plecy nie włożę, ledwie uratowałem odrobinę gotowizny i głowę.
– Patrzcie no wy! Przecie księgi mogliście spieniężyć albo dać komuś zaufanemu na przechowanie.
– Ledwie mi pół godziny dali na to, bym się z Luwru wyniósł, tom tak zgłupiał, żem zamiast sakiewki, wtenczas jeszcze dość pękatej, pierzynę łapałem i z nią chciałem uchodzić. Łatwo mówić, jak cię, panie, gwardziści królewscy kopniakami do wyjścia nie ponaglają. Ot i tak, zostałem, z czym byłem. Nieomal nagi i bosy. Pomyślałem sobie, że na starość przy nowej władzy, spokojne życie mi nie jest pisane, a żem się i za ojczyzną stęsknił, pomyślałem, że w swoje strony wrócę, w Sandomierskie i może tam mnie jacyś dobrzy ludzie przygarną, dach nad głową zapewnią, brzuch napełnią, a ja się będę mógł odwdzięczyć, najlepiej jak tylko będę umieć.
– Czyli jak? – zainteresował się pan Krzysztof Czerenowski, herbu Czewoja.
– A będę ich synów uczył. Wiedzę mam ogromną. Nabywałem jej nasamprzód w szkole kolegiackiej sandomierskiej, a potem na uniwersytetach w Pradze i Salamance. Mam nadzieję, że ktoś mnie wynajmie i tak jakoś swoich dni dożyję. Mnie tam wiele nie trzeba. Marzeń już nie mam, plany się nie ziściły… zresztą co ja mogę planować, kiedy kostucha zza ramienia w ślepia mi już zerka?…
Zamilkł na chwilę. Państwo też milczeli, bo im się smutno zrobiło, słysząc takie słowa. W końcu Cadaver zapytał:
– Nakarmiliście mnie godnie, a czy pozwolicie mi jeszcze, wielmożni dobrodzieje, spędzić noc pod waszym dachem? Rano ruszę w dalszą drogę. Ku Sandomierzowi…
Pan Krzysztof z początku nic na to nie odrzekł, spojrzał tylko wymownie na małżonkę, na panią Anastazję i w lot się zrozumieli. On pytająco uniósł brwi w górę, ona w odpowiedzi przymknęła powieki, ledwo dostrzegalnie skinąwszy głową. Pan Krzysztof wtenczas dopiero odchrząknął i zwracając się do doktora, zapytał:
– A co byście, panie, powiedzieli na taką oto propozycję? Syna mamy, Jura, piętnasty rok skończył, uczyłby się, wiedzę chłonie niczym gąbka, a my mamy trudność, co by go do jakich szkół posłać. Więc może, zamiast wędrować dalej, u nas byście, doktorze, zostali? Jako preceptor Jerzego? Źle wam tu nie będzie. Dostaniecie pełne utrzymanie i od czasu do czasu grosz jakiś, na drobne wydatki. Do kościoła blisko. Więc co?
Illuminatus usłyszawszy te słowa, aż zmienił się na twarzy. Liczył, i owszem, że kiedyś, gdzieś, w końcu może go ktoś wynajmie, ale oto stało się! Stało się! Już, teraz się to stało!
Z wielkim trudem, bo oczy zaszły mu łzami, a skurcz bolesny zdławił gardło, ledwie zdobył się na „dziękuję” i kilkakrotne skinienie głową.
– Jurek, Jurek, a przyjdź tutaj, do nas!
Gdy młodzian przekroczył próg jadalnej, pan Krzysztof, wskazawszy dłonią uczonego męża, powiedział do wychowańca:
– Poznaj, synu, swojego preceptora.
* * *
Cadaver Illuminatus okazał się nie tylko prawdziwą kopalnią wiadomości z dalekich stron, ale co najbardziej ucieszyło państwa Czerenowskich, osobiście znał Białeckich – tak młodego pana Jakuba, jak i jego siostrę Ludkę, którzy przed piętnastu laty zaginęli.
Do tej pory można było żywić złudzenia, iż rodzeństwo kiedyś tam wróci do Polski, to po tym, co im powiedział Illuminatus, wiadomo już było, że nie. Wedle jego wiedzy, Jakub, uniewinniony przez króla od zrzutu zabójstwa na tle rabunkowym, zamiarował powrócić w Sandomierskie, ale zginął tragicznie w Luwrze, wypadając po pijanemu z okna u wierzchołka wysokiej wieży. Cóż, Cadaver przecie całej prawdy nie mógł im wyjawić. Ludka natomiast śmierć poniosła pod kopytami rozpędzonych koni, które stratowały ją na jednej z ulic Paryża, bo nie zdążyła uskoczyć w bok. Tak więc Jerzy Białecki był ostatnim z rodu i dziedzicem wszelkich dóbr i całego majątku ruchomego i nieruchomego.
– A czy przysięgniesz, doktorze, iż to, co nam tu opowiedziałeś, to szczera prawda?
– Oczywiście. Oba trupy rodzeństwa Białeckich widziałem na własne oczy… Zresztą, jaki bym miał interes w tym, aby kłamać?
– Dobrze zatem. Na niedzielny obiad poprosimy plebana i powtórzysz przy nim, coś nam tu powiedział. Niechaj on stosowny akt sporządzi, a ty go potwierdzisz – oraz dwaj świadkowie – swoim podpisem. Zgadzasz się, doktorze?
– A i owszem, owszem. Jakom już wcześniej oświadczył.
– Trzeba będzie jeszcze jakoś naszego Jureczka o wszystkim uwiadomić… że rodzeństwa już nie ma… że sam na świecie, niebożę…
– To go uwiadommy. Nie ma powodu, iżby rzecz odkładać.
Jerzy, wysłuchawszy owej wieści, przyjął ją nad wyraz spokojnie. Bo i czemu miałby w jakiś szczególny sposób owo przeżywać. Tak Jakub, jak i Ludka, były to dla niego obce osoby, nigdy w życiu na oczy ich nie widział, a i mało co o nich słyszał. W życiu chłopaka pod tym względem nic się nie zmieniło. Poza jednym – oto okazał się był, ostatnim spadkobiercą i dziedzicem rodu Białeckich…
Książkę w wersji papierowej można kupić tu:
Wydawnictwo Armoryka
wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierza
e-book tu:
audiobook tu: