Chrześcijaństwo a uczucia
#chrześcijaństwo #Kosciół #uczucia #wiara
Ojcowie Kościoła twierdzili, że uczucia są domeną niższej, zwierzęcej części duszy. Religijność prawdziwa zaś jest domeną rozumu i woli, którym to władzom uczucia winny być podporządkowane. Doktorzy Kościoła do kwestii uczuć religijnych podchodzili z ogromną ostrożnością, zdając sobie sprawę, że mogą nas one prowadzić na manowce. Owszem, mogą one także ożywiać życie religijne, ale i w takiej sytuacji Tradycja Kościoła zauważa, że uczucia są ulotne, nietrwałe i niezależne od człowieka, a zatem duchowość na nich budowana będzie nosić te same znamiona.
Współczesna kultura postmodernistyczna wynosi uczucia na piedestał (postmodernizm jest w pewnym sensie nowym romantyzmem). Słyszymy więc, że najważniejszy jest głos serca; że należy podążać za uczuciem. Przekonuje się nas, że zło na świecie to skutek braku uczuć, który nazywa się często właśnie bezdusznością.
Uczucie staje się więc nie tym, co dzielimy ze światem zwierząt, ale tym, co rzekomo wyróżnia człowieka. Jeśli spojrzymy na rosnącą obawę przed takimi zjawiskami jak sztuczna inteligencja, zauważymy, że wielu się jej boi dlatego, że będzie to inteligencja pozbawiona uczuć i właśnie przez to będzie nieludzka. Nie boimy się więc braku rozumu, braku moralności, braku zasad i granic, ale boimy się braku uczuć. Tymczasem to właśnie uczucia bez rozumu, moralności i prawdy niechybnie prowadzą do katastrofy.
W sferze kultury hierarchia między rozumem, wolą i uczuciami została wyraźnie odwrócona. W kwestii religii dostrzec możemy podobny proces. Największe zamieszanie w tej kwestii spowodowała herezja modernizmu, pragnąca oprzeć religijność na uczuciu.
Według modernizmu religia to zwerbalizowany i zawarty w pewnym systemie owoc uczucia religijnego. Religijność ma zatem opierać się na uczuciach i w nich się wyrażać. Stąd właśnie taki ostry sprzeciw katolików tradycyjnych wobec nurtów pentekostalnych, w których uczucie zostało tak mocno wyeksponowane, że wydaje się elementem fundamentalnym. Oczywiście, tak zwani charyzmatycy nie zgodzą się z tezą, jakoby uczucie miało być dla nich celem – jest ono narzędziem.
Jednakże tak zwani katolicy tradycyjni, kiedy mówią o swoim przywiązaniu do starego rytu Mszy Świętej, również zaznaczają, że ten ryt ich do głębi porusza. A więc jednak uczucia. Przy czym, krytykując charyzmatyków, twierdzą, że wiara ma się opierać nie na uczuciach, ale na rozumie. Czy zatem chodzi jedynie o różnicę we wrażliwości?
Żeby się nad tym głębiej zastanowić, przyjrzyjmy się trzem podobnym sytuacjom: emocjonalnej reakcji na Mszy tradycyjnej, emocjom na Mszach, w których poprzez różne zabiegi staramy się poruszyć także sferę emocjonalną, i wreszcie emocjom, które poruszają człowieka na uwielbieniu charyzmatycznym bądź na modlitwie indywidualnej.
Zgodność formy z treścią
Przypadek pierwszy. W szczególnej przestrzeni, jaką jest liturgia, forma winna być podyktowana samą treścią oraz istotą liturgii i z niej wyrastać. Kiedy forma jest czymś przygodnym lub dołączonym z zewnątrz, wówczas zakłamuje ona treść. Wyjątkowość formy liturgicznej polega właśnie na tym, że wyłania się ona z samego wnętrza liturgii, z jej istoty i pozostając jako taka w ścisłym związku z tą istotą (a jednak w swojej postaci odpowiednia dla percepcji i wrażliwości człowieka) potrafi w sposób właściwy oddziaływać na uczucia, ukierunkowując je nie tylko na samą formę, ale na to, z czego forma się wyłania. Dlatego że forma, pobudzając uczucia, ukierunkowuje rozum na Misterium, katolik, doświadczając poruszenia na Mszy, przylgnie do samego Misterium i formy wyrażającej je – i ukocha Mszę z jej formą, nawet jeśli przestaną one pobudzać w nim sferę emocjonalną. Wydaje się regułą, że tradycyjny katolik, choć ceni sobie starą formę także ze względów estetycznych, to jednak nawet jeśli owych estetycznych uniesień nie doświadcza, wciąż pozostaje przekonany o wartości Mszy (i jej tradycyjnej formy) samej w sobie.
Gdyby forma nie wyłaniała się z liturgii, ale była jej przydana z zewnątrz (to przypadek drugi), taka forma niestety mogłaby nie prowadzić bezwzględnie i bezbłędnie do celu. Często bywa tak z Mszą, której forma jest tak kreowana przez kapłana, by jak najlepiej odpowiadała wrażliwości człowieka. Podobnie jest z modlitwą wspólnotową, na przykład charyzmatyczną (przypadek trzeci), kreowaną pod dyktando ludzkiej wrażliwości. Istnieje w takiej modlitwie niebezpieczeństwo, że nawet w sposób nieświadomy forma, która ma poruszać ludzką wrażliwość, stanie się celem samym w sobie (gdyż nie jest integralna z Misterium, jakiemu ma służyć). Owocem takiego skrzywienia będzie nieustanne poszukiwanie coraz to „lepszej” formy (czyli takiej, która lepiej oddziałuje na uczucia).
Manowce emocjonalności
Zatem w kwestii zależności między formą a istotą (treścią) nie można stawiać znaku równości pomiędzy tradycyjną formą Mszy Świętej a formą improwizowanej „Mszy koncertowej” (która zachowuje istotę, lecz forma z istoty nie wynika) czy spontaniczną modlitwą charyzmatyczną.
W pierwszym przypadku mamy do czynienia z formą idealnie przystającą do istoty, która oddziałuje na uczucia, rozum i wolę, prowadząc do przylgnięcia uczestnika liturgii do samego Misterium. W drugim przypadku mamy formę, wprawdzie sugestywną względem wrażliwości uczestnika Mszy, lecz nieprzystającą do istoty Mszy, przez co nie prowadzi ona do przylgnięcia do Misterium, ale zakłamuje samo Misterium i de facto odwodzi od niego. Dowodem słuszności tej tezy jest niegasnąca „troska duszpasterska”, szaleńczo wręcz pobudzająca kreatywność kapłanów w wymyślaniu coraz bardziej ekstrawaganckich elementów rzekomo uatrakcyjniających Mszę.
W trzecim przypadku z kolei mamy do czynienia z formą odpowiednią względem subiektywnej wrażliwości. Postulatywnie celem tej modlitwy i jej formy jest oczywiście Bóg. Nie jest to Bóg substancjalnie obecny w samym Misterium tejże modlitwy, jak to ma miejsce w liturgii. Adresata takiej modlitwy wskazuje ludzki intelekt i wola. Modlimy się do takiego Boga, jakiego rozpoznaliśmy naszym umysłem. Istnieje tu więc zawsze niebezpieczeństwo, że nasz obraz Boga będzie fałszywy. Uczucie nie jest w stanie ani sprowadzić obecności Boga (bo jest ona owocem łaski i sakramentów), ani spowodować przylgnięcia człowieka do Niego (bo to z kolei owoc łaski i woli ludzkiej). Uczucie to zdecydowanie za mało – może ono jedynie w sposób przygodny towarzyszyć prawdziwej relacji z Bogiem. Uczucie nie jest tożsame z dotknięciem łaski ani nie jest znakiem działania Ducha Pańskiego.
Problem tkwi zatem w proporcjach. Forma ze swoją emocjonalnością może być tak dominująca, że stanie się albo celem samym w sobie, albo zacznie w sposób niezdrowy determinować obraz Boga (jako na przykład Boga uczuć) lub też samo uczucie przez swoją dominację może rodzić przeświadczenie, że jest probierzem, elementem czy uzasadnieniem autentyzmu relacji z Bogiem – co jest oczywiście nieprawdą.
Jeśli więc Misterium pobudza rozum, a poznanie Misterium rodzi emocje, to emocje są podporządkowane samemu Misterium. Jeśli emocje uznaje się za narzędzie pobudzania woli w akcie religijnym lub narzędzie determinujące samego Ducha Świętego, a nie za przygodny skutek aktu religijnego, to już w istocie błądzimy.
Jan Strumiłowski OCist
Tekst pochodzi z 94. numeru dwumiesięcznika „Polonia Christiana” – kliknij TUTAJ i zamów pismo