Scena polityczna fermentuje
Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto) • 30 czerwca 2024 ferment
Mimo przejścia przez Warszawę i inne miasta kolejnych „Parad Równości” kiedy to sodomczykowie i gomorytki paradowały, eksponując swoje największe zalety anatomiczne no i – jakże by inaczej? – intelektualne, vaginet Donalda Tuska, ku nieutulonemu żalowi feministry od równości, Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli, nie może przeforsować stosownej ustawy z uwagi na opór Wielce Czcigodnego Władysława Kosiniaka-Kamysza z PSL, który wzajemne dziedziczenie i prawo do otrzymywania informacji medycznych może by jeszcze dopuścił – ale adopcji dzieci, to już nie.
Nawiasem mówiąc, okazało się, że Wielce Czcigodna feministra nie forsuje tego bezinteresownie, bo liczy przy tej okazji na załatwienie po swojej myśli własnej sprawy prywatniackiej. Tak bywa z ambitnymi osobami po przejściach, że nie chcą uznać swojej porażki, tylko pragną przerobić cały świat, żeby wyszło na ich. Taki właśnie jest pan red. Michnik, „Szarik Ambitny”, który – w odróżnieniu od Jarosława Kaczyńskiego, widzącego świat w dwu kolorach („nikt nam nie powie, że czarne jest czarne, a białe jest białe”) – zrobiłby cały świat na szaro, żeby tylko usprawiedliwić „heglowskie ukąszenie” komunizmem rodzonej żydokomuny.
Ale prywatniackie uwarunkowania Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli najwyraźniej nie robią wrażenie, ani na Wielce Czcigodnymi Kosiniaku-Kamyszu, ani na jego kolegach, „chłopach z Marszałkowskiej” w rodzaju pana wicemarszałka Zgorzelskiego, podszytych lękiem, że wtedy definitywnie mogliby utracić poparcie „ludu”. A „Ludowcy” bez „ludu”, to jak Cygan bez drumli – groteskowe figury bez żadnych perspektyw. Na razie bowiem „Ludowcy” – również ze względu na ich stuprocentową zdolność koalicyjną, a w patriotycznych porywach nawet większą – stanowią mroczny przedmiot pożądania zarówno ze strony Volksdeutsche Partei, jak i Prawa i Sprawiedliwości, które nie traci nadziei, że pewnego dnia w towarzystwie „Ludowców” a może i zneutralizowanej Konfederacji – powracając na białym koniu, wdepce w ziemię znienawidzonego Tuska.
Chodzi o to, że „Ludowcy” jeszcze pod koniec pierwszej komuny – obsadzili wszystkie możliwe synekury w sektorze publicznym w wiejskich gminach i małych miasteczkach. Osoby piastujące te stanowiska wiedzą, że dopóki PSL jest w Sejmie – wszystko jedno; w rządzie, czy w opozycji – to synekury są bezpieczne. Nie chodzi tu o żadną ideologię – bo tej „Ludowcy” dobrze, jak nie mają, może z wyjątkiem mantry, że „najcięższa jest dola chłopa”, co zresztą sprawdza się pod warunkiem, gdy każdy jest chłopem – chyba, że jest babą – tylko o zwyczajną walkę o przetrwanie. Gdy ktoś ma w gminie posadę, a przy tym dom i kawałek pola, to gdzie w razie czego pójdzie? A tu jeszcze w wyższej szkole gotowania na gazie Zosia, Franek, czy Józio właśnie „robią magistra” i trzeba pomyśleć o ich przyszłości. Dlatego też PSL ma niezawodny aparat wyborczy, dzięki któremu zawsze przeczołga się przez klauzulę zaporową i właśnie dlatego stanowi „mroczny przedmiot pożądania” każdego politycznego gangu.
Co prawda, po ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego fascynacja panem Hołownią i jego haremem, zdecydowanie w PSL zmalała, zwłaszcza po rejteradzie pana Kobosko do Brukseli, wskazującej że – przynajmniej na razie – Amerykanie nie wiążą już z panem Hołownią specjalnych nadziei – ale siłą inercji zamierzają podtrzymywać „Trzecią Drogę” przynajmniej do wyborów prezydenckich, w których pan Hołownia uparł się uczestniczyć w charakterze kandydata – no a potem się zobaczy. W ogóle można odnieść wrażenie, że na naszej scenie politycznej największą siłą jest właśnie siła inercji: „Niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje” – pisze poeta. Toteż i partia Razem panów Biedronia i Zandberga, wprawdzie czyni Donaldu Tusku gorzkie wyrzuty, że „zawiódł” i „oszukał” w sprawach maciczno-równościowych – ale deklaruje, że w Sejmie będzie go popierała, żeby zrobić „no pasaran” znienawidzonej „prawicy”. No to dlaczego Donald Tusk miałby przejmować się panem Zandbergiem czy Biedroniem i ich wariackimi „programami”?
Tym bardziej, że właśnie Komisja Europejska, jakby przechodząc do porządku nad zasługami Donalda Tuska dla IV Rzeszy, wszczęła wobec Polski procedurę w sprawie nadmiernego deficytu. Jużci, nie da się ukryć, że deficyt jest i to rzeczywiście „nadmierny” – a to za sprawą nie tylko programów rozrzutniczych, uruchomionych przez Naczelnika Państwa w ramach strategii przekupywania obywateli ich własnymi pieniędzmi. Jak pamiętamy, do tej strategii akomodował się również Donald Tusk ze swoją Volksdeutsche Partei, co jest jeszcze jedną ilustracją, że każda słuszna, a jeśli nawet niesłuszna, to przynajmniej korzystna myśl, raz rzucona w powietrze, prędzej, czy później znajdzie swego amatora.
Więc nie tylko za przyczyną wspomnianych programów rozrzutniczych, ale również – a może przede wszystkim – w następstwie zaangażowania Polski w służbie Ukrainie. Jak pamiętamy, 2 grudnia 2016 roku pan minister Macierewicz parafował umowę z ukraińskim rządem, a podstawie której Polska zobowiązała się do „nieodpłatnego” udostępniania Ukrainie zasobów całego państwa. I ta umowa, której zawarcie z pewnością nakazał nam Nasz Najważniejszy Sojusznik, nadal obowiązuje, mimo podmianki dokonanej na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu. Wielu Czytelników karci mnie w listach i komentarzach, że ta umowa nie jest ważna, bo nie zatwierdził jej Sejm – i tak dalej. Może i nie jest – ale co z tego, skoro – po pierwsze – jej zawarcie nakazał nam Nasz Najważniejszy Sojusznik, a po drugie – że jest realizowana, w następstwie czego coraz to większy deficyt jest już prawdziwy? Jeśli komuś nie przeszkadza odkrycie pana Łukasza Jasiny, że „Polska jest sługą narodu ukraińskiego”, to jakże może mu przeszkadzać wspomniana umowa i będący jej następstwem „nadmierny” deficyt? Jak się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć „b” – a przynajmniej nie pyskować, że „b” jest „nieważne”, bo Sejm – i tak dalej.
Ten „nadmierny” deficyt trzeba będzie sprowadzić do dozwolonych rozmiarów, w związku z czym Naczelnik Państwa przeżywa Schadenfreude, że Donaldu Tusku zabraknie szmalcu, a pretorianie Naczelnika już przypominają mantrę Vincenta, „Jacka” Rostowskiego, że „piniędzy nie ma i nie będzie”. Jakoż pan Ryszard Petru, co to nosił teczkę za Leszkiem Balcerowiczem i stąd uchodzi za wybitnego znawcę ekonomii twierdzi, że „trzeba ciąć” wydatki.
Ale chyba nie na Ukrainę, bo takich cięć nie wybaczyłby nikomu ani prezydent Józio Biden, ani nawet Donald Trump, który wprawdzie sam by Ukrainie już nic nie dał, ale tylko dlatego, że uważa, iż powinni ją futrować europejscy członkowie NATO. No to chyba nie po to Niemcy osadzili na stanowisku tubylczego premiera Donalda Tuska, żeby on ciął wydatki na Ukrainę – bo wtedy musiałyby ponosić je Niemcy – tylko żeby ciął wszystko inne, niechby nawet głowy przedstawicieli „skrajnej prawicy” – ale nie wydatki na Ukrainę.
Tymczasem Naczelnik Państwa, idąc za ciosem, wykombinował sobie, żeby jesienią, jak już wszyscy wrócą z wakacji, urządzić referendum w sprawie Paktu Migracyjnego. To referendum prawdopodobnie nie będzie miało żadnego znaczenia merytorycznego, bo Pakt Migracyjny został zatwierdzony przez UE – ale znakomicie nada się do duraczenia wyznawców obydwu obozów, których polityczne namiętności zostaną rozgrzane do białości.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).