Krótka historia partii jednorazowego użytku

 Partie Jednorazowego Użytku

Napisał Jerzy Karwelis 6 lipca, 20246 lipca, wpis nr 1279

Krótka historia partii jednorazowego użytku

Mój ulubiony redaktor Stanisław Michalkiewicz często powtarza definicję tego, co uważa za istotę demokracji – zasadę mówiącą o tym kto zwycięża w wyborach. Powtarza wtedy sentencję, bodaj czy nie samego Stalina, że nie jest nawet ważne kto liczy głosy, ale najważniejsze jest stworzenie na wybory takiej alternatywy, że bez względu na ich wynik – i tak będą one wygrane. Zainspirowało mnie to do prześledzenia tego wątku poprzez podążenie za politycznymi meandrami jakich dokonywała III RP w wyborach, jeśli chodzi właśnie o taką definicję istoty nie tyle samego aktu elekcji, ale całości sceny politycznej, jej mechaniki realnej oraz czynnika napędzającego.
Algorytmy
Szybko natknąłem się na powtarzający się od początku nowego tysiąclecia algorytm polegający na pojawianiu się przed wyborami nowych inicjatyw politycznych, które jak meteory przemykają sezonowo na politycznym nieboskłonie, wzbudzając zainteresowanie, nawet można rzec, że nadzieje, po czym kończą na tym samym – po publicznym odczuciu świeżości szybko się opatrują, lądując czy to w którejś z zasp plemiennych, czy też malowniczo eksplodując, po czym jej świecące fragmenty są rozparcelowywane wśród istniejących podmiotów politycznych.
Ważny jest naczelny element – jak w definicji Michalkiewicza-Stalina – wszystko po początkowych nadziejach ląduje w starym dwubiegunowym układzie, z dużym nachyleniem na stronę liberalno-lewicową.Wymienię dla porządku kilka powtarzalnych cech, co prowadzi mnie (a może i nas?) do wnioskowania o istnieniu stałego procederu. Taka partia jednorazowego użytku (tu: PJU) zawsze objawia się w postaci charyzmatycznego, nowego polityka, przeważnie spoza aktualnego układu władzy. Zawsze taka partia dostaje od razu nie wiadomo skąd dobre wyniki sondaży. Potem, powiedzmy, że zauważają to media i dopuszczają nowego do siebie. Napisałem „powiedzmy”, gdyż tak się media tłumaczą z tej nagłej bezinteresownej miłości, choć jest odwrotnie. Nowi z PJU zyskują dobre wyniki właśnie dlatego, że – na mocy jakichś niepojętych obrotów ciał medialnych – dostają się do mediów, gdzie prezentują swoje nowatorskie poglądy. No, bo jak inaczej suweren miałby się dowiedzieć o ich atrakcyjności, by ich nagrodzić w sondażach?Pojawienie się takich bytów zawsze każe zadać pytanie o ich finansowanie w najtrudniejszym, czyli przedwyborczym momencie. No, bo powiedzmy, że jakiś cudak przedarł się do mediów i te go rozpropagowały na tyle, by zaistniał w sondażach. Należy dodać do tego, że w obecnej XXI-wiecznej polityce można się wybić i bez bycia zapraszanym do mediów, bo można się przebić do świadomości wyborcy poprzez media społecznościowe. Ale one też kosztują. Skąd więc kasa na takiego politycznego nuworysza? To jest mili Państwo – tajemnica lasu. Jak ktoś nie wie, to niech zastosuje metodę „follow the money” i będzie wiedział. Ja tu jestem za krótki, ale skoro takie cuda finansowe się zdarzają i nie są ujawniane, to wnioskuję, że jest coś na rzeczy.Potem, w czasie wyborów, takowi też mają trudno. System polityczny i wyborczy w Polsce mumifikuje istniejący układ. Sam kodeks wyborczy usiany jest minami spuszczonymi na morze polskiej polityki, przeciwko każdemu nowemu. Główną bombą przeciw-polityczną jest system finansowania partii i kampanii wyborczych. „Starzy” mają dotacje od państwa, czyli od każdego obywatela, czy się im taki PiS z PO podobają, czy nie. Nowy musi sobie sam nazbierać na kampanię – nie dość, że musi (jeszcze zazwyczaj bez aparatu „w terenie”) dozbierać podpisy na swych listach, to jeszcze musi wyciągać rękę po „co łaska”. Ale – jak widać z historii PJU – dają radę.Powtarzalność trajektorii tego meteoru po ewentualnym przedarciu się do parlamentu wskazuje na modus polegający na kilku wariantach, ale zawsze kończy się tym samym: meteor, czyli lecący po firmamencie świetlisty znak nadziei przechodzi w meteoryt, czyli ciało stałe już na ziemi. To znaczy – jako się rzekło – ląduje (częściej – rozbija się)  i jest zjedzony przez większego jako przystawka, albo zostaje rozrzucony po istniejących podmiotach. Mamy taki system, że każdy nowy, jak się już przedrze, zostaje skonsumowany. Wielu uważa, że na tym właśnie polega owa „odpowiednia alternatywa”, że mnoży się sztucznie byty, by wyszło po staremu. Stąd ta chwilowość onych podmiotów, które po wykonaniu swego zadania, wtapiają się w istniejącą scenę, tak by – jak stwierdza definicja – wybory były i tak wygrane.
Kiedy się wygrywa wybory?
No właśnie – co to znaczy: wygrane wybory? Wygrane to przede wszystkim takie, które nie naruszają obecnego układu pookrągłostołowego. Przypomnę, że wtedy wysokie strony umówiły się co do siebie, zaś opozycja wewnętrznie ze sobą, że sami – znaczy się bez udziału suwerena w „niekonfrontacyjnych wyborach” 4 czerwca 1989 roku – podzielą się na prawicę i lewicę. Tak się rodziła III RP i wielu się to spodobało. Najjaśniejsza poczęła się w politycznym in vitro, poza organizmem matki-suwerena. Odziedziczyła więc zaplanowaną pulę genów uwłaszczającej się nomenklatury i nowej klasy – opozycji, która udrapowała się w szaty walki politycznej, symulowanej na użytek naiwnej gawiedzi. Główną zasadą tak wyrosłej zygoty jest z oczywistych przyczyn przetrwanie.Ten pookrągłostołowy płód rozwija się już lat ponad 30, ma różne formy i postaci, ale ta genetyczna zasada tkwi u jego podstawy. Jest zatopiona w konstrukcji konstytucji, ordynacji wyborczej, systemie finansowania partii, nawet w strukturze “ładu” medialnego. W związku z tym „wybory są wygrane” wtedy jak ten układ trwa. To jest podstawa – nawet ważniejsza niż to, KTO wygra wybory. Jak nie będzie nowego, albo będzie to symulant nowości do późniejszego wciągnięcia, to podstawa układu pozostanie nienaruszona. Tak było do niedawna, gdyż w końcu, bez względu na wynik wyborów, obowiązywała zasada „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. To było ważne, by ten układ dwóch gamet był nienaruszony.Układ ten zdaje się zburzył teraz Tusk, gdyż sposób w jakim dojeżdża obecnie PiS wskazuje na unieważnienie tej drugiej zasady. Jest to więc jak czasem bywa z bliźniakami w łonie (oj, te rozrodcze metafory same się pchają…), kiedy to jeden bliźniak zaczyna przeważać nad drugim, dominuje nad nim, aż do całkowitego unicestwienia. Po prostu robi się za ciasno dla dwóch. I Tusk wypowiedział ten układ, co może prowadzić do pełnego unicestwienia PiS-u, ale też na pewno do wprowadzenia penalizacji, jako głównego motywu uprawiania polityki i pozostawania w niej, gdyż każdy następca Tuska z innej opcji politycznej może skorzystać przeciw niemu z całego zasobu gwałconego prawa, prawa „takiego, jak my je rozumiemy”.Ale wróćmy do PJU. Wiemy więc na czym polegają „wygrane wybory”. Teraz – po co się prokuruje takie partie? No, bo ja, patrz wyżej, raczej nie wierzę w spontaniczność takich tworów. Pies ich tam trącał kto ich tam powstawiał i sfinansował projekta w zarodku, ale – jak pisał Herbert – dowodem na istnienie potwora są jego ofiary. A ofiarą jest społeczeństwo które od 35 lat tkwi w tym samym garnku, w którym za zmianę bierze się w sumie jedynie dosypywanie jakichś przypraw, które szybciutko rozpuszczają się w buzującym bulionie wojny polsko-polskiej. Tego spektaklu na pokaz, w którym może mniej politykom, a więcej samym akolitom, wydaje się, że to wszystko naprawdę. Kiedy układ post-magdalenkowy się społecznie degeneruje lub nawet nudzi i suweren niebezpiecznie zaczyna się rozglądać za jakąś ożywczą alternatywą, widząc wciąż te same gęby, to układ podsuwa mu ułudę nowości. Tak jest lepiej niżby sam sobie taki suweren miał zorganizować coś naprawdę nowego. Bez kontroli takie cudo naruszałoby subtelną równowagę dwóch plemion. W Polsce mając ze 30 posłów można być niepomijalnym koalicjantem, jedziemy więc na żyletkę i tak, jak robiła Ochrana za cara – lepiej samemu sobie zorganizować „przeciwnika”, niż dać się zaskoczyć. W dodatku do takiego podstawionego zaraz zlecą się ci, co to naprawdę myślą, że to wreszcie zmieni oblicze tej ziemi.Porzućcie nadzieje…I tu jest najciekawszy moment. Carska ochrana sama sobie organizowała konspirację, by wyłapać wzmożonych. Tu zaś chodzi o co innego – chodzi o to, żeby ci, co myślą, że to naprawdę, w wyniku pozoracji tych działań dali się nabrać i by zostali zawiedzeni co do swych nadziei. Na zawsze. Kolejna więc próba przemiany tego świata ma runąć na oczach publiki i wszyscy mają się rozejść do domu, bo „tutaj jest jak jest”. Czyli – wracamy do źródła – efektem tych działań jest powrót do istniejącego układu, skoro każda „nowość” jest w sumie zaprzepaszczana w formach odstęczających kolejne pokolenia od wejścia w sferę publiczną. I o to chodzi – naród ma się upolityczniać jedynie raz na cztery lata (i to wyłącznie w nieracjonalnych, bo emocjonalnych i dwubiegunowych oparach), polityką zajmą się zaś politycy, ci, którzy znają ten mechanizm i mają na tyle niskie morale, by sumienie nie przeszkadzało im w tym procederze. Mamy więc elitę cwaniaków i sfrustrowany naród – układ zamknięty i obliczony na samoodtwarzanie się. Każdy dostaje co chce, tylko Polski szkoda.
Wziąłem więc pod lupę te PJU i poszukałem ich śladów w naszej najnowszej historii. Modus jest jeden wspólny – te projekty były wystawiane nie tylko dla pozorów nowości, ale i w obszarach, gdzie, namierzona w wyniku badań opinii, pojawiała się jakaś grupa społeczna, która miała potencjał na spontaniczność, zagrażała równowadze systemu, miała przed sobą autonomiczną przyszłość. Miała też czasami walor wewnętrzny – poprzez nowy podmiot „podkradało się” konkurentom nowy potencjał. Rozszerzało się grupy celowe wyborców pozorami nowości, by i tak skończyć w znanej koalicji.  To jest tak jak z producentami muzycznymi – jedni szukają talentów na Youtube, w salkach parafialnych czy dancingach, drudzy – po szczegółowych badaniach sami „konstruują” muzyczny produkt marketingowy, który trafia w gusta wybranej grupy odbiorców. Nie chcę tu spekulować kto tam kogo wypatrzył, a kogo sam skonstruował spośród liderów PJU, ale za każdym razem „produkt” był dobrze uplasowany w nowych niszach. W końcu, nawet w zglajszachtowanym społeczną biernością naszym społeczeństwie, zachodzą jakieś procesy, rodzą się jakieś wspólnoty interesów (coraz częściej niestety emocjonalnych), trzeba je więc detektować i inkorporować do istniejącego systemu, bo inaczej się wyemancypują i będzie problem.Przejdźmy więc sobie spacerkiem w poszukiwaniu PJU, by sprawdzić czy te ogólne zasady są aplikowalne. Wyjątkowo w tym tekście dałem tu ogólne wnioski przed szczegółowym przedstawieniem przykładów, ale tak chyba będzie lepiej. Inaczej nie widzielibyśmy wspólnoty losu każdej z PJU. Teraz, po tych próbach definicji algorytmu, mam nadzieję, że będzie łatwiej zobaczyć nie tylko wspólnotę modusu, ale i rolę, jaką w polskim systemie politycznym pełnią te twory. Są – na razie – dość skuteczne, można więc spodziewać się kontynuacji tego „modelu politycznego”, co pozwoli nam w sposób bardziej świadomy oceniać wszelkie rewelacje, które mogą zajść w politycznej przyszłości.PJU w epoce przedPOPiS-owejTak, można tę ewolucję podzielić na dwa etapy. Przed POPiS-owy i POPiS-owy. Ten pierwszy wyraźnie prowadził do tego drugiego, ale nie jak to bywa w demokracji, bo się sublimował w naturalny na świecie dwójpodział, ale dlatego, że to było jasne, że z takimi genami ten rak tak wyewoluuje. Pierwsze wybory, te z 1991 roku, nasze pierwsze wolne, ale pod tym względem, co znamienne, ostatnie w byłych demoludach, to był wysyp. Pomogła przyjęta ordynacja proporcjonalna i to w najgorszym wydaniu, bo „skaczących mandatów”, do tego bez progu, w dodatku z listą krajową, a więc zapadką, która dawała partiom szanse obsadzenia mandatów „swoimi”, bez względu na osobowe wybory suwerena. W rezultacie mieliśmy 16 ogólnopolskich komitetów, które jeszcze mogły blokować sobie listy, czyli łączyć się w parki i trójkąty, ale nie na zasadzie obecnych koalicji, tylko po prostu dodając sobie nawzajem głosy. W rezultacie 29 podmiotów politycznych wzięło mandaty i demokracji polskiej zaglądnął w oczy chaos polegający na ciężkiej pracy złożenia z tego bałaganu – większości. Ale wtedy to było jasne – wszyscy przeciw komunie i poszło w miarę dobrze.Ale ostrze antykomunistyczne zostało stępione przez… samą Solidarność.
Ta była świeżo po „wojnie na górze”, kiedy Lechu rozwalił układ, który prowadził do glakszachtującej jedności w obozie postsolidarnościowym i okazało się, że aby być politykiem byłej opozycji w rządzie, to nie wystarczy już tylko trzymać się pod parasolem Solidarności – trzeba się samemu postarać, wybrać jakąś tożsamość polityczną, a przede wszystkim samemu zebrać szabelki. I solidaruchy zagłosowały za ordynacją proporcjonalną, gdyż tylko taka dawała (bez progu) szanse ich kanapowym wykwitom politycznym.To jasne – taka była ich kalkulacja. Ale jednocześnie to wykalkulowane tchórzostwo, oparte na politycznej niemocy kanapowców… uratowało skórę komunistom. Ci w ordynacji większościowej i jednomandatowej przepadliby tak jak w wyborach 4 czerwca przepadli w wyborach większościowych do Senatu. Wyobraźmy sobie 460 okręgów jednomandatowych i wybór suwerena: komuch czy nasz. Po komunistach nie zostałby nawet ślad. A ci wrócili już na następną kadencję, kiedy zlali skórę rozproszonym solidaruchom, oskarżając, że parasol Solidarności wcale nie chroni społeczeństwa przed trudami początków transformacji. A w rzeczywistości stanowi Polski najbardziej byli winni sami postkomuniści, zaś naród wybrał brudasów, a nie tych, którzy zaczęli po nich sprzątać.Partii pozaukładowych było w pierwszej kadencji od groma i trochę, co posłużyło tylko do postulowania przy następnych ordynacjach wstawienia progu, by się jakiś kłopotliwy plankton nie pałętał. Żadna z „nowych” partii się tu nie przebiła na przyszłość. Potem przyszły malownicze rządy lewicy, wprowadzono w wyborach w 1993 roku progi i D’Hondta, czyli utrzymano ordynację proporcjonalną. Mieliśmy 17 list ogólnopolskich, zaś mandaty wzięło już tylko 8 podmiotów.W wyborach 1997 roku pojawia się odgięcie pały po postkomunistach i AWS bierze władzę, w trudnej koalicji z Unią Demokratyczną i liberałami Tuska. W roku 2001 mamy już tylko 6 komitetów, pała się znowu odgina na postkomunistów, mamy rząd Millera i układ domknięty prezydenturą Kwaśniewskiego. Znika lista ogólnopolska i już do dziś się nie pojawia. Utrudnione jest zbieranie kasy na wybory, z czego korzysta układ istniejący, zwłaszcza uwłaszczeni komuniści. Co ciekawe pojawiają się nowi po prawej stronie: Samoobrona bierze 53 mandaty, zaś Liga Polskich rodzin – 38. 2005 rok to koniec mrzonek o współpracy podmiotów postsolidarnościowych. Kaczyński dobiera sobie za koalicjantów Samoobronę i LPR Giertycha. Siedem podmiotów bierze mandaty. W przyspieszonych wyborach w 2007 roku wygrywa Tusk i dobiera sobie do rządzenia obrotowy PSL. Przemianowani postkomuniści wracają i biorą 53 mandaty. PSL miał ich 31, ale (wtedy) Tuskowi było głupio przed elektoratem iść razem z poskomunistami. Co ważne – od tego czasu rodzi się już oficjalnie podział wrogości pomiędzy PiS i PO, ale to ten „konflikt” staje się od tego czasu osią polityki polskiej, na tyle mocną, że marginalizuje wszelkie inne podmioty.
Epoka POPiS-owa
Tyle wspomnienia, nie po to by się łęzka pokręciła dla pamiętnych, ale by zobaczyć jak to szło do celu. W reelekcyjnych wyborach dla Tuska w 2011 roku pojawiają się już zalążki PJU. Wyalienowani z PiS-u centrowcy zakładają PJJ, które nie bierze mandatów, za to, hodowany przez Tuska w swych szeregach Palikot, jako platformerska oferta dla liberyńskich lewaków, zakłada własną partię i zdobywa 40 mandatów. Ten ruch wyraźnie osłabia zorganizowaną lewicę i jest pierwszym przykładem wyhodowania sobie sztucznej alternatywy. Palikot nie wchodzi do rządu, tu jest miejsce dla PSL, które daje konserwatywne rysy peowcom. Lewe skrzydło osłania Palikot, który skandalizuje i demaskuje zachowawczość lewicy postkomunistycznej, wprowadzając już wtedy do obiegu wszystkie obecnie już oczywiste postępowe hasła, które dla postkomunistów były zbyt daleko idące.Wyborczy rok 2015 to już kilka zmian na raz. Po pierwsze – pojawia się centrowy Kukiz, którego powstanie uważam za efekt spontanicznych ruchów niezgody na POPiS. Szansa zmarnowana, gdyż impet tego ruchu, zapoczątkowany ponad 20% głosów na Kukiza w wyborach prezydenckich został zaprzepaszczony. Paradoksalnie – pomogła tu klęska Lewicy, która nie dostała się do Sejmu, czego efektem było uzyskanie samodzielnej większości przez PiS. Gdyby nie to, to Kaczyński musiałby dobierać, pewnie od Kukiza, i może żylibyśmy dziś w innej Polsce. Co ciekawe – pojawia się „centrowa”, taka była wtedy moda, partia nowoczesna.pl pana Ryszarda Peru, która miała ściągnąć do siebie elektorat bardziej liberalny. Ta partia, jak i projekt Palikota, szybko po „zrobieniu swego” musiała odejść, zaś spady po tym meteorycie przeszły na PO, co każe podejrzewać, że rozpad ten nie odbył się bez inspiracji beneficjentów. W wyborach 2019 roku, dających już mniej samodzielną władzę PiS-owi pojawia się zjednoczenie lewicy, czyli układ starzy postkomuniści-obyczajowcy od Biedronia, czyli partia „Wiosna” i „Razem” Zandberga, o ewidentnie komunistycznej proweniencji. Czyli coś na wzór Konfederacji, która podobnym triumwiratem a rebour rozszerzyła swój elektorat.Ciekawi sama „Wiosna”, czyli ewidentnie PJU w tym okresie. Oparta na Biedroniu, zaskakująco szybująca w sondażach, kiedy ledwie powstała i zbierała zaangażowanych lewaków. Jako PJU nie mogła być zbyt blisko głównego nurtu, bo przecież trzeba się czymś różnić w oczach mamionego elektoratu. Mieliśmy spektakl prezydenta Słupska, czyli Biedroń nie zagrzewał miejsca w magistracie – pełno go było, kiedy za pieniądze miejskie jeździł po kraju i naganiał do swej sieci. Ta partia, mimo, że „rozpuściła” się w zjednoczonej Lewicy, to spełniła swoją rolę. Dała atrakcyjną propozycję dla Lewicy na tyle, by wziąć te swoje 49 mandatów, które nie wystarczyły Tuskowi do zmontowania koalicji, ale wszystko było gotowe na wybory 2023.
Hołownia jako klasyka PJU
No i przyszedł rok 2023 i klasyka. Grubo przed powstaje najpierw samotny Hołownia, potem przekształcający się w partię Polska 2050. Przyszły marszałek szaleje w social mediach, robi nie do końca legalne zbiórki, sam kasę zbiera, buduje struktury. Ładnie się różni od PO, ale tak jak trzeba: widz widzi różnicę, ale nie aż tak dużą, by nie być pewnym, że jak zagłosuje na Hołownie, to i tak zobaczy poniżony i odcięty od władzy – PiS.Stosunek do Hołowni ze strony PO był, jak to się mówi, niestały. Na początku dostał kamery, głównie w swym rodzimym TVN, z Wyborczą już nie było tak słodko. Potem, tuż przed wyborami, zaczął się najazd na niego, jako psującego ideę jednej listy. W wyniku otrzeźwienia w związku z wreszcie poprawnym odczytaniem wyników przedwyborczych preferencji w ostatnich dwóch tygodniach przed wyborami opluwany Hołownia staje się nagle pożądanym partnerem, zwłaszcza po zawiązaniu koalicji z PSL i ogłoszeniu Trzeciej Drogi.Tu jest cała istota tego przechwycenia elektoratu. Wielu ludziom, co wynikało z badań, było głupio głosować na PO, bo byli pewni, że będzie to (i mieli rację) powtórka z rozrywki, czyli wróci „stara” PO. I to dla nich była ta propozycja. PiS takiej nie miał, bo liczył, że po raz trzeci Bóg im ześle cud samodzielnego rządzenia i nawet w ostatni weekend przed wyborami zaatakował Konfederację, swego jedynego potencjalnego koalicjanta. Ruch był genialnie „głupi” i wzmógł trend zniechęcenia do Konfederacji, zaś odpływający od niej elektorat zagłosował na… Trzecią Drogę i PiS tym genialnym ruchem dołożył głosów swym przeciwnikom. Tak, że ci co się obciachowali w głosowaniu na PO zagłosowali na 3D i sami przyczynili się do powrotu PO.Nasza modelowa PJU, czyli 3D, zwłaszcza w wydaniu Polski 2050, bo PSL, to już nie, nie ma struktur, nie ma ludzi do rządzenia, jeżeli już to jakieś spady od PO, które teraz żałują, że się dały zmamić w sumie jednosezonowym projektem. Plan był taki, że Hołownia lansuje się na prezydenta poprzez show na stanowisku marszałka Sejmu. Ale Tusk go wypuścił i poczekał. Marszałek zużył się w codzienności sejmowych potyczek, bo ile można słuchać tych wysilonych bon motów? W politykę nie umie, został wypuszczony parę razy na przyszły proces przed Trybunałem Stanu, zaś w politykę rządową jest ogrywany jak dziecko przez cwanego Tuska, który nie tylko prowadzi swoją politykę wygaszania Polski, ale umiejętnie grilluje swoich koalicjantów, by w razie W nie wyszło na niego. Czego klasycznym przykładem jest kryzys na granicy z Białorusią, za który co najmniej w połowie odpowiada i Tuska szef spraw wewnętrznych i minister sprawiedliwości, zaś bęcki dostaje tylko Kosiniak-Kamysz.Projektowi Hołowni nie wróżę życia przekraczającego obecną kadencję. Resztki się rozbierze po innych podmiotach. Sam Hołownia, pozbawiony swej partii, jak Petru, odczeka w karnej ławce swoje, skruszeje, zmądrzeje i może się go da na listy kiedyś do PO. Będzie to więc ścieżka jaką przeszła Nowoczesna. Jedno-sezonowej dmuchanej gwiazdy, która okaże się meteorytem zarytym w błoto starego układu.
PJU wiecznie żywa?
Z analizy „postępu” demokracji w Polsce, kombinowaniu przy ordynacji wyborczej oraz systemie finansowania partii wynika, że system polityczny zmierzał i zmierza do ostrej dwójpolówki. To ona sprawia, że głosujemy zawsze za mniejszym złem, że wszystko wciąga jak czarna dziura ta pozoracja plemiennego konfliktu, który w rzeczywistości jest antyrozwojowy dla naszego kraju. Można wskazać kilka krajów, takich jak Wielka Brytania czy USA, gdzie mamy do czynienia z systemem praktycznie dwupartyjnym. Ale tam jest ordynacja większościowa, a więc to wódz partii zabiega o popularnego lokalsa, nie zaś – jak u nas – aparatczycy zabiegają o biorące miejsce na liście, wyznaczone łaską wodza partii. Mamy system dwupartyjny z ordynacją proporcjonalną, a więc rower na kwadratowych kołach – dziwowisko, które jedynie udaje wybór. Dlatego, by zatrzeć te wrażenie stagnacji, system od czasu do czasu puszcza balony wypełnione gazem emocji, odświeżające atrapy, po to, by dwójpolówka się utrzymała.  
Jak widać system PJU działa coraz bardziej perfekcyjnie. Sublimuje się. Ale służy jednemu – pozoracji, nowości, reformowania się znudzonego układu. Pojawiają się nowe twarze, nowe idee, a potem, jak w filmie „Psy”: „władze się zmieniają, a pan senator zawsze w komisji”. Czyli wybory się przetaczają jak czołgi przez naszą krainę, wzmożenie następuje coraz szersze, pozory walki na śmierć i życie królują w debacie. Ludzie nie dość, że się w dyspucie okładają, to okładają się już nie argumentami tylko hasłami, skandowanymi do znudzenia. A w sumie wiele wydaje się zmieniać, by wszystko zostało po staremu.Ten system staje się coraz bardziej uniwersalny. Mimo, że ludności światowej żyje się coraz gorzej, zwłaszcza zachodniej, to nie wyciąga ona z tego żadnych wyborczych wniosków. Aby tak było, to świadomość sterowana musi przeważać nad realnym bytem. Czyli jest odwrotnie niż u Marksa, u którego byt kształtował świadomość. Aby skrzywiona percepcja wirtualnego świata rządziła percepcją rzeczywistości potrzebne są dwie rzeczy: przesunięcie rozumowych refleksji w dziedzinę emocji oraz z drugiej strony jasny wróg, którego anihilacja prowadzi do szczęścia wiecznego. I mamy to – rozhisteryzowane tłumy, które żyją żądzą zemsty na politycznych przeciwnikach, choćby i za cenę osłabienia swego (?) kraju; karmiących się nie coraz droższym chlebem, ale obsesją wykrywania pisiorów poutykanych w organizmie państwa. No i mamy jasno zdefiniowanego wroga. I ten prymitywny cep jest wszędzie. Jest jedynym elementem trzymającym wojującą liberalną demokrację, a właściwie elity, przy władzy.W USA ten s
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.