Obietnice na kredyt przyjaźni polsko-ukraińskiej. Starania o przyjęcie Ukrainy do Unii to jakieś – kolejne – samobójstwo resztek polskiej racji stanu.

Napisał Jerzy Karwelis dziennikzarazy/obietnice-na-kredyt

W polityce wobec Ukrainy mamy dwie duże obietnice. Z naszej strony. Jesteśmy bowiem, od początku, bezrefleksyjnie, rzecznikami wstąpienia Ukrainy do NATO – i Unii Europejskiej. Jest to postawa romantyczna, ekstremistyczna, czyniąca z nas heroicznych bojowników sprawy przegranej. A więc wychodzimy na politykierów nieodpowiedzialnie eskalujących, co naraża nas na śmieszność i wytykanie – również przez Rosję – nas jako czynnika chuligańskiego, do pominięcia w poważnych rozmowach. Zacznijmy od NATO.

Co na to NATO?

Ukraina w średnim okresie nie ma szans na przyjęcie do NATO z przyczyn formalnych. Po pierwsze ma zatarg graniczny i nieustalenie swoich limes jest czynnikiem dyskwalifikującym co do przyjęcia do Sojuszu, po drugie – jest w stanie wojny.

A takich, wedle Traktatu o NATO, nie przyjmuje się do grona. Inaczej Sojusz od razu po przyjęciu członka stawałby w obliczu wojny całego NATO. A więc się nie da. To zdaje się powoli rozumieć, a przynajmniej artykułować, strona polska, choć jak widać, na równi z Ukrainą, żałujemy gamonie, że taki formalizm istnieje. Gamonie – bo gdyby się spełniły nasze życzenia od razu znaleźlibyśmy się w stanie wojny z Rosją.

Powtórzmy – strategicznym interesem Ukrainy, jak Polski w 1939 roku, jest maksymalne umiędzynarodowienie wojny z Rosją. Inaczej Ukraina zostaje sam na sam z Kremlem, nawet wyposażona w zachodni sprzęt (a z tym nie jest i tak wesoło) płaci za to krwią swych wyniszczanych żołnierzy. Dla niej marzeniem jest wojna NATO z Rosją, bo wtedy ma trochę oddechu, zaś moc rosyjska rozpływa się na inne fronty.

Oczywiście taka kalkulacja ma sens do momentu zagrania atomowego, ale co to Kijów obchodzi. I tak mają jak w ruskim czołgu.

Postulat przystąpienia Ukrainy do NATO lub nie, jest kluczowym dla tej wojny. Jest to deklarowany warunek graniczny dla Rosji, po to tę wojnę rozpoczęła, by Ukraina do NATO nie weszła i ten warunek jest zawsze dla Rosji na pierwszym miejscu w jakichkolwiek propozycjach wygaszenia czy końca konfliktu. A więc każdy, kto podnosi warunek przystąpienia Ukrainy do Sojuszu, nie chce, by ta wojna w ogóle się skończyła. Ok, ale to trzeba powiedzieć ukraińskim żołnierzom. Że są mięsem armatnim służącym osłabieniu potencjalnego sojusznika Chin, w „większym” konflikcie dwóch mocarstw o rządzenie nad światem. Taką przygrywką, beforkiem, Wietnamem, Afganistanem, kiedy potęgom wszystko jedno jest ile i jak długo będą ginąć ludzie, dopóki nie jest to ktoś z ich wyborców.

Wojna na Ukrainie zajmuje Rosję per procura. Oddala to Amerykanom wizję konfrontacji z Chinami z Rosją u boku, przenosi działania na inny teatr, tam, gdzie Amerykanie bezpośrednio nie są zaangażowani w boots on the ground. To inni się wykrwawiają, zaś koszty sponsorowania wojny na Ukrainie, to wedle wyliczeń Pentagonu „najtańszy” sposób osłabiania Rosji. W dodatku Rosję też przekierowuje się na teatr europejski, zamiast na zaangażowanie w ewentualne wspieranie zaprzyjaźnionych Chin. To jeśli chodzi o pieniądze, zaś głównym walorem takiego podejścia Ameryki jest to, że z Ukrainy nie przywozi się amerykańskich troops jako trupów. Dlatego ten układ, osłabiania Rosji ale nie w ramach NATO, jest dla Waszyngtonu optymalny. Na tyle, że można go ciągnąć w nieskończoność. To znaczy – do ostatniego Ukraińca. Nawet jak Rosja wygra, to i tak nie ze Stanami, które rozpętają nazajutrz kampanię jaki to ten Putin straszny, zaś pokonani Ukraińcy – biedni. 

Każdy kto wystawia przyszłość Ukrainy w NATO jako obietnicę, oszukuje Ukraińców. Tego nigdy nie będzie, bo albo Ukraina w NATO, albo pokój w naszej części Europy. Tertium non datur. Takie obiecanki mają działać już tylko wyłącznie na ginących Ukraińców, którzy mają widzieć jakiś cel, horyzont swego oporu, choć rzeczywistość negocjacyjna jest całkiem inna. I im dłużej trwa takie odwlekanie pokoju na Ukrainie poprzez te puste obietnice, tym trudniej będzie się z tego wywikłać, bo każdy (Ukrainiec oczywiście), w obliczu zdrady takich obietnic w zamian za nic, spyta: to po co to wszystko było? Skoro Rosja może ugrać wiele przy stole, a na pewno już demilitaryzację Ukrainy (po prostu bez niej nie będzie dla Moskwy żadnej „architektury bezpieczeństwa”), to Ukraińcy mogą się spytać Zełeńskiego – to o co tak naprawdę walczyliśmy? O Krym, Donieck czy Ługańsk, który i tak oddaliśmy? O wejście do struktur zachodnich, z którego, przy wtórze tegoż Zachodu, właśnie zrezygnowaliśmy?

I nasza, polska, postawa ultrasa w tym względzie jest tu w rzeczywistości ekstraktem takiej hipokryzji. Kiedy my mówimy, że Ukraina ma być w NATO, to oznacza, że Ukraińcy mają walczyć do (niechlubnego) końca, bo tak się kończy walka o nierealne postulaty.

Hipokryci więc robią dwie rzeczy sprzeczne w jednym czasie.

Nawołują do zakończenia wojny, a jednocześnie popierają (deklaratywnie) wstąpienie Ukrainy do NATO, co jest zaprzeczeniem dążenia do pokoju. Myślę, że hipokryci w to nie wierzą, wierzą zaś polskie służby dyplomatyczne i… coraz mniejsza grupa Ukraińców. Ci żyją jeszcze w ułudzie, że świat ich zbawi, Unia przygarnie gospodarczo, zaś NATO osłoni militarnie. Z punktu widzenia Zachodu to są mrzonki, ale co mu szkodzi zużywać obcego rekruta, by osiągnąć swe cele strategiczne, zresztą konfliktogennie niejednorodne.

Bo wojenne interesy Europy i USA są w wielu aspektach sprzeczne. USA chce osłabić Rosję, zaś Unia – robić z Rosją interesy, tak jak przed wojną. Chce tego przede wszystkim Berlin i cała ta wojna to dla nich tylko kłopot, przedłużająca się przerwa w oczekiwaniu na business as usual. Niemcy udają, w przeciwieństwie do Polaków, którzy biorą to na serio, że mają jakieś sankcje z Rosją, zaś i tak kupują ruską ropę ile wlezie, tylko dla pozoracji posługując się pośrednikami. Z drugiej strony coś tam muszą wykazać z międzynarodowej solidarności i kupować na innych, pozaruskich rynkach. Do tego dochodzi ich samobójstwo klimatyczne, zamykanie elektrowni atomowych i cały deal gospodarczy i kontrakt społeczny im się wali. A więc Niemcy śnią o końcu tej wojny, jednocześnie oralnie walcząc z Putinem. Z tego puntu widzenia dla Berlina byłby szczęściem taki Nawalny 2.0, czyli pozory zmiany na Kremlu i powrót do starego dealu. Ale jakoś Putinowi się to chyba nie uśmiecha.

Amerykanie, jak pisałem wcześniej, mają tu inne podejście. Powrót do niemiecko-rosyjskiej współpracy to dla nich niedopuszczalny układ. Pal licho tam dla nich Europa, ale to wzmacniałoby Rosję, jako partnera Chin, a taki układ wzmacniałby koalicję antyamerykańską. Europa więc pójdzie do piachu, na garnuszek amerykański, nie będzie ani z Rosją, ani z Chinami, trzymana w poczekalni, tak jak trzymana jest obecnie Ukraina. Nasz kontynent czekają więc, na własne życzenie, wielkie kłopoty. Do tego dochodzi prawdopodobna zmiana na Kapitolu i niewiadoma reorientacja polityki USA wobec Europy. Jak się Trump będzie chciał dogadać z Putinem na temat szybkiego końca wojny na Ukrainie, to może to być dokonane kosztem naszego regionu i wpływy Rosji mogą tu wzrosnąć.

Z drugiej strony może i tak nie być, kiedy to Trump nas, Polaków, wyznaczyłby na strażnika amerykańskich interesów w Europie. Odwrotnie niż to zrobił Biden, który tę rolę przydzielił Niemcom. Z widocznym skutkiem.

Trump-prezydent będzie chciał wymusić na Europejczykach odpowiedni poziom samoobrony. A tego Europejczycy, zwłaszcza Niemcy, nie chcą. W Berlinie i tak brakuje kasy, co dopiero na armię, której budowanie, a właściwie odbudowywanie po pacyfistycznych rządach byłej minister obrony Niemiec Ursuli von der Leyden, zajmie wiele lat. Na tyle długo, że będzie już za późno, by Rosja się z tym liczyła. Będą to Niemcy robić ze swym wojskiem powoli na tyle, by nie wkurzać Moskwy, czekając, aż się koniunktura odwróci i będzie znowu można dealować z Rosją.  I jak Europa nie dowiezie swojego wojska, to – przynajmniej Trump – obiecuje, że nas (ich?) zostawi samym sobie. Czekają nas wielkie turbulencje i bez Ukrainy w NATO.         

Unia ukraińska

Podobnie sprawa ma się z obietnicą wstąpienia Ukrainy do Unii Europejskiej. Podobnie, jak z NATO, ale nie tak samo. Tu Ukrainę będzie się trzymać w przed-akcesyjnej poczekalni, bez – moim zdaniem – zrealizowania obietnic członkowskich. To będzie tak wysoko zawieszona kiełbasa z obietnicą, by można ją było powąchać, ale nie skonsumować. Znowu będzie się bazowało na podniecanych marzeniach Ukraińców, że będą w Europie. Nie będą.

Unia chce tu załatwić kilka deali. Po pierwsze robić unijne interesy jak z członkiem Unii, ale jeszcze z członkiem, który nie będzie miał praw. Armie gospodarcze ruszą na Ukrainę zaraz po rozejmie (zresztą już tam są), za pieniądzem, jak kasa z NFZ za pacjentem. Najpierw na „odbudowę” Ukrainy, oczywiście z solidarystycznej, czyli podatkowej kiesy.

A więc znowu uspołeczni się koszty, zaś sprywatyzuje zyski.

W sprawie kierunku i podmiotów do wydania tej kasy sam Zełeński nie będzie miał nic do gadania, bo jak to się mówi – darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, tym bardziej nie zagląda się w zęby darczyńcy. Tym bardziej Polska nic z tego nie będzie miała, bo i jak? I choćby się Tusk zarzekał, a zarzekał się, że to sobie z prezydentem Ukrainy ugadali, choćby napisał o tym w Porozumieniu polsko-ukraińskim – ale mocno oględnie – to i tak jest to tylko PR-owska nadzieja dla maluczkich. Nawet Ukraińcy w to nie wierzą. I niech Polacy nie myślą sobie, że załapią się chociażby na podwykonawców odbudowy Ukrainy. Na te robotę liczą akurat sami Ukraińcy, dla których odbudowa ma być kołem zamachowym upadłej gospodarki.

To jedno, ale drugie jest ciekawsze.

Ukraina w poczekalni będzie miała dostęp do rynku europejskiego, ale bez barier, które obowiązują stałych członków. A to przepis na niesymetryczne traktowanie podmiotów, który spowoduje upadki całych branż obecnie i tak kulejącej gospodarki europejskiej. Ta obciążona jest, głównie klimatycznym, ciężarem przepisów, opłat i podatków, których Ukraina będzie pozbawiona, jako członek dopiero aspirujący. Ćwiczyliśmy to w czasie konfliktów na naszej granicy z Ukrainą. Branża transportowa padła pod ciężarem dumpingu ukraińskiego, coraz to nowe branże rolnicze wykładają się jak długie. Ukraińcy mają przewagi cenowe, skoro brakuje im obciążeń, które ponoszą ich unijni konkurenci. W dodatku, w imię solidaryzmu wojennego (sic!), w wielu przypadkach rezygnuje się z kontroli jakości produktów spożywczych, podmienia producentów, marki, oszukuje na składzie produktu. W związku z tym polska żywność jest wypierana przez tańszą, ale gorszej jakości produkcję ukraińską.

Tyle Polska, ale tu chodzi o całą Europę. Unia jest wrogiem nie tyle klimatu, co rolnictwa w ogóle. To ono jest mordowane klimatycznymi obostrzeniami, regulacjami, kontrolami i kwotami limitującymi produkcję.

Wszystko to w imię natury, boć to rolnictwo wali najwięcej szkodliwych nawozów w ziemię, o produkcji zabójczego dwutlenku węgla, wydalanego przez tyle otwory bydła już nie mówiąc. Poza tym lewacka Unia zawsze będzie walczyła z rolnictwem indywidualnym, siedliskiem konserwatyzmu, ostoją własności i to konkretnej, bo ziemiańskiej. Ale, że jakoś trzeba nakarmić lud europejski, to coś trzeba dać jeść. Czyli robi się dwie rzeczy na raz – zapewnia prowiant i jednocześnie rozwala się własne rolnictwo. Stąd dostawy pójdą ze wschodu, czyli z Ukrainy i z dalekiego Zachodu, czyli z Ameryki Południowej. Niech oni tam sobie zaśmierdzają środowisko swą produkcją, my będziemy mieli u siebie w Europie czyściutko, byleby tylko sobie nie przypominać, że to wszystko jeden glob, nie ma planety B. Wystarczy tylko wywalić śmierdziuchy poza Europę, przemysł do Chin, rolnictwo na Ukrainę czy do Latynosów, by – u siebie – walczyć z klimatem, choć tak naprawdę walić w powietrze gdzieś tam jeszcze więcej niżby się samemu produkowało. Jak z miłością – czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

I taka będzie rola Ukrainy w poczekalni Unii. Będzie narzędziem do robienia interesów oraz pługiem nowego świata, który przeorze europejską gospodarkę w kierunkach ideologicznych – zaniku klas niepostępowych.

I, uwaga, Polska znowu jest, jak w przypadku promocji członkostwa Ukrainy w NATO, pierwszym szermierzem międzynarodowym obecności Ukrainy w Unii. I znowu wychodzimy na ultrasa, zawziętego bardziej niż inni, podbijającego bezsensownie niemożliwą stawkę. I znowu, jak się nie uda, to Ukraińcy będą mieli pretensje… do nas. Że tak gardłowaliśmy i nic. A może z naszego punktu widzenia obecność Ukrainy w Unii, nawet tyko obiecywana, ale u nas brana na serio, nie jest dla nas korzystna? Że to ona zastąpi nas w dotychczasowej roli montowni Europy? Jak tam z tą rolą było, tak było, ale trochę się na niej podciągnęliśmy. Co prawda marża była realizowana gdzie indziej, ale z odpadków z pańskiego stołu, głównie za pomocą niedopłacanej polskiej pracy, jakoś się tam zaspokajaliśmy. Tylko spowodowało to niewielką samodzielność polskiej gospodarki i kiedy montownia odjedzie na wschód, łącznie z produkcją rolniczą, to z czym zostaniemy? Z salonami kosmetycznymi?

A więc nasze starania o przyjęcie Ukrainy do Unii to jakieś – kolejne – samobójstwo resztek polskiej racji stanu. Jakiś galop w przepaść, bez żadnej refleksji. No, chyba, że realizujemy tu nie własne interesy, tylko międzynarodową ich emanację. Bo pozbycie się Polski jako konkurenta w gospodarce europejskiej to może być niezły interes. Dla Zachodu Polska w nirwanie pułapki średniego dochodu to marzenie, bo inaczej zamiast montowni można byłoby mieć w Europie samodzielnego konkurenta gospodarczego. A na to się kroiło. A teraz, po naszych staraniach, może nie być nawet i montowni. Na Ukrainie będzie taniej, bez kagańca europejskich regulacji, pensje niższe niż w zsocjalizowanej Polsce i pociąg odjedzie – na Wschód.

Dyplomatołki

W III RP dyplomacja nam się chyba najmniej udała. I to nie tylko dlatego, że władze naprzemiennie biorą ekipy sprzeczne co do busoli wyznaczającej kierunek naszej działalności międzynarodowej. Chodzi o to, że przez te 35 lat nie dorobiliśmy się własnej racji stanu. Pewników nienaruszalnych, bez względu na ekipę rządzącą. Listy kilku aksjomatów, które jest w stanie wymienić przedszkolak. Zamiast tego mamy zamęt priorytetów wśród suwerena, co jest emanacją chaosu polityków w tym względzie.

Nie jesteśmy traktowani poważnie, bo zachowujemy się jak klienci i sami podnosimy naszych partnerów do roli patronów. Swą służalczością. O motywach takiej postawy przemilczę, ale jest ona powszechna, zaś w odbiorze społecznym służalczość jest motywowana wciskanymi nam kompleksami, z których leczymy się poklepywaniem po plecach, zamiast realnych efektów.

Tak samo jest i z Ukrainą. Jeżeli przedstawiony powyżej ekstremizm w dwóch naczelnych sprawach – członkostwa Kijowa w NATO i UE – to nasz własny wymysł, to – akurat tu – lepiej nam było trzymać się głównego nurtu, który jest bardziej realistyczny. Swym zaangażowaniem nie zyskujemy nawet w oczach Ukraińców, nasze stosunki się pogarszają, zaś jak się spełnią nasze marzenia o Ukrainie w NATO I UE, to nasze relacje się jeszcze pogorszą, jak przewiduję – już do kompletnej wrogości. Kijów będzie trzymał z silnymi, zaś my okazaliśmy swą słabość, bo pomocy za darmo obdarowany nie docenia tak jak tej, za którą musi zapłacić. Choćby i w przyszłości.

Poprzez swoje położenie geograficzne mieliśmy wszelkie papiery, by się liczyć w Europie.

Zmarnowaliśmy tę szansę od początku, bo może zewnętrznym patronom naszej sceny politycznej wcale nie zależało na to, żeby w tej części Europy wyrósł ktoś, z kim trzeba się liczyć. Bo po co? Lepiej mieć klienta, który ze wszystkim będzie zaglądał w oczy patrona i antycypował wręcz jego działania. Politykę zaś sprowadzi się wewnętrznie jedynie do tego, by tej okropnej podległości nie było widać w sztucznie podnoszonym kurzu wojny polsko-polskiej.

Napisał Jerzy Karwelis

==================

mail:

<<Jest to postawa romantyczna>>

Od kiedy wykonywanie cudzych poleceń jest romantyzmem?

Polska jako nieporozumienie

Jerzy Karwelis 16 lipca, 2024 dziennikzarazy/polska-jako-nieporozumienie

16.07. Polska jako nieporozumienie


No i nawiedził nas prezydent Ukrainy. Obiekt nieodwzajemnionej miłości naszej, pomieszanej ze zromantyzowaną racją stanu. Też naszą. Wyłącznie naszą.
Odbyło się teatrum, media zadęły w trąbę, zobaczyliśmy rytualne tańce i zaśpiewy. Wielu komentatorów rozsypało na stole morze interpretacji, zwłaszcza Porozumienia, które podpisaliśmy z Ukrainą. Mamy tu wiele wariantów: od detekcji zdrady narodowej, poprzez wypominanie po raz kolejny niezauważenia problemu Wołynia, aż po lekceważącą bekę, w końcu – postulaty postawienia Tuska przed Trybunałem Stanu.
Trzeba więc ten dokument obejrzeć porządnie, by zweryfikować te różne podejścia. Może nie po to, by wyrobić sobie inne, acz własne, zdanie, ale by chociażby ustalić poziom wiedzy, aby samemu osądzić czy i co się w ogóle stało.

Żenua

No, trzeba przyznać, że to żenujące było. Po pierwsze – żadne to tam porozumienie, czy umowa: dokument ma jednoznacznie jednostronny charakter, to znaczy my deklarujemy co damy Ukrainie. I najbardziej żenujące jest chyba to, że nasze władze ustami premiera podziękowały Zełeńskiemu, że łaskawie, w drodze do Waszyngtonu, raczył się zatrzymać w Warszawie i przyjąć ten hołd.
Fakt, relacje z Kijowem są dalekie od swych początków, kiedy to my jako pierwsi, jeszcze w tym strasznym PiS-ie pojechaliśmy do nich tam pociągiem jako pierwsi. Wiele się zmieniło od tej pory – choć upłynęły miliony ton ropy, odleciały myśliwce i nasz socjal – Kijów wcale nie lgnie do nas z wdzięcznością. I to nie tylko dlatego, że mu się (kiedyś) postawiliśmy na granicy z żywnością i transportem, tylko z całkiem innego powodu.
Ukraina zobaczyła, że nic od nas nie zależy. Bo po pierwsze i tak damy im wszystko, bez względu na ich reakcję; po drugie – zwłaszcza po tym jak czekaliśmy dzień aż się obudzi Biden po rakietach w Przewozowie, by się dowiedzieć co o tym myślimy i jak możemy zareagować. Kijów widzi, że aby z nami coś załatwić to trzeba załatwiać z Amerykanami. A już po Tuskowej zmianie – trzeba gadać z Berlinem. I to już wystarczy. Stosując wyświechtane porównanie Michnika z okresu Okrągłego Stołu – po co gadać z lokajem, jak można gadać z panem? I takie porozumienie podpisaliśmy. Z nami jako lokajami.
A więc my im wszystko, a oni nam nic.
Przypomnę, że cały czas mamy gadane, że być może kiedyś pogadamy o Wołyniu, ale na razie nie ma czasu. Z tym, że takie obietnice serwują Polakom tylko polscy politycy, bo od ukraińskich nic takiego nie słyszałem. Ale nawet – to kiedy będzie TEN CZAS? Przed wojną 2014 roku nie było czasu, potem przyszła pierwsza wojna ukraińska to też nie, w przerwie – jeśli taka w ogóle była – też nie. Teraz tym bardziej nie czas i nie ma co puszczać oka Tusk, że jak przyjdzie czas to o tym pogadamy. Taaaa…., jak z Niemcami o reparacjach.
No, bo popatrzmy – my się zadeklarowaliśmy, że damy im jeszcze więcej niż Macierewicz w umowie z grudnia 2016 roku. Ci, biedaki, nic nam przecież dać nie mogą, bo są w wojnie, na finansowo-organizacyjnym pograniczu państwa upadłego. Ale uznanie pamięci ofiar Wołynia poprzez administracyjne odblokowanie własnego zakazu ekshumacji ofiar, to by ich nic nie kosztowało. A, że wojna jest i nie ma na to kasy? Ależ to się ma odbyć za naszą kasę, nie za ukraińską, tak jak to ma miejsce w swobodnych ekshumacjach na Ukrainie niemieckich poległych czy ofiar. Tu wojna nie przeszkadza, a w naszym przypadku przeszkadza. Czyli nie chodzi o sam proceder ekshumacji, ale o jego obiekt.
No, ale jak się w przypadku Kijowa nabudowało na wołyńskim kłamstwie takie konstrukcje, to się tego teraz trzymają. Nie było przecież żadnych okrutnych mordów, był co najmniej rewanż na polskich panach. Nie ma co więc grzebać w dołach śmierci, bo się można dogrzebać do niewygodnej prawdy. Oj, nie mamyż szczęścia do tych ekshumacji, coś jak z tym Jedwabnem, gdzie też nie można kopać w ziemi, bo można się dogrzebać do prawdy.
A więc Ukraińcy nawet nie są w stanie naszych szczodrych obietnic zrównoważyć nic nie kosztującym gestem. Czyli jednak to by ich kosztowało. Z drugiej strony to pokazuje, że nawet w sferze symbolicznej nie mamy co się spodziewać wdzięczności, co dopiero za konkretną pomoc, która się należy Ukrainie jak psu zupa.
Tyle, że spośród narodów to tylko my tę zupę stawiamy za friko.

Umowa jako taka
Umowa jest bałaganiarska. Doktor Szewko nie pozostawił na niej suchej nitki . Tam jest pomieszanie z poplątaniem na tyle gęste, że trudno to Porozumienie nazwać umową międzynarodową. Obok mętnych zobowiązań stoi tam remanent naszej pomocy, i to i tak nie wyrażony w liczbach. Z jednej strony pokazujemy co daliśmy, z drugiej zobowiązujemy się wysoce ogólnikowo, że będziemy kontynuować. A i tak w sosie „się rozważy”, „się pogłębi” i „się zintensyfikuje”. Nie ma to żadnych walorów ewentualnego egzekwowania tak rozmydlonych zobowiązań, a właściwie deklaracji.
Doktor Szewko postuluje więc, żeby ten papier wyrzucić a autora (-ów) ujawnić i ukarać.

Z formalnego punktu widzenia to może i słuszne, ale jest jeden szkopuł. Żyjemy w państwie, w którym nie przestrzega się żadnych reguł. Widać to było w czasie drugiej wojny ukraińskiej – nie trzeba było wielkich traktatów byśmy się i tak wypruli z większości naszego uzbrojenia, przyjęli ze dwa miliony uciekinierów nie przed wojną, ale jak wychodzi – raczej przed poborem.
Sponsorowaliśmy ich na socjalu, w dodatku bez żadnych wymogów asymilacyjnych.Tu skrupulanci przypominają umowę, którą w grudniu 2016 roku podpisał Macierewicz. Stało w niej właściwie w tylko jednym paragrafie, że udzielimy Ukrainie wszelkiej pomocy za pomocą zasobów całego państwa polskiego. I to wystarczyło.
Tym bardziej teraz wystarczy, skoro w umowie Tuska mimo wszystko jest więcej konkretów. Redaktor Michalkiewicz kpi, że te ogólniki to cwany wybieg Tuska, by nie tak łatwo było go pociągnąć ze strony Ukrainy za konkrety. Oj, żeby to tak było! Żeby nasze państwo przejawiało w tej sprawie cokolwiek innego niż emanację interesów USA, a ostatnio, po przejściu Polski na uśmiech – Niemców.
Obawiam się, że jest gorzej, czyli jak u Macierewicza. Jest mało konkretnie właśnie po to, by nie drażnić polskiego ludu, a jednocześnie, by móc dać Ukrainie o wiele więcej w ramach tak niekonkretnie nadętej umowy.
Inni domagają się Trybunału Stanu. A to już całkowicie inne podejście. Bierze ono bowiem tę umowę na serio. Nie patrzy się tu na formalne wymogi umów, by je móc nazwać międzynarodowymi. Jak to zwał tak zwał – czy to umowa, czy porozumienie, czy karta, czy traktat – rodzi jednak pewne zobowiązania państwa i podlega konstytucyjnemu wymogowi ratyfikacji przez parlament i podpisu prezydenta, wszystko poprzedzone publiczną dyskusją. No, tego wymogu nie dopełniono, porozumienie Tuska wyskoczyło jak diabeł z pudełka, bez konsultacji, nawet rządowych. A więc miało swój trzeciorzeczpospolito ćwiczony charakter. Co to wiadomo jak jest, po co gardłować w sprawach niewygodnych również wewnętrznie, kiedy się uzgodni z Ukraińcami, napisze i podpisze? I tak to poszło.
Szczegóły umowne – te oficjalne i te ukryte
Teraz sama umowa. Najpierw omówiona na konferencji Zełeńskiego i Tuska, dopiero potem pokazana. Panowie na konferencji dokonali podziału – Tusk kokietował solidarnością i wartościami, zaś prezydent Ukrainy sprzedawał nieczęste konkrety zaczerpnięte z tej umowy. Ja sobie ją obejrzałem, za co należy się szkodliwe od Państwa w postaci postawienia kawy. Robię to po to – przypominam – byście państwo się nie denerwowali, albo nie popadali w depresyjny stupor. No, bełkot, zaiste. Zajmę się więc kilkoma tylko aspektami: odmitologizuję te publicznie rozważane, ale wyciągnę te pominięte. W związku z tym będzie to jakaś medialna wartość dodana.Wiadomo, że Ukraina podpisała już kilkanaście takich bilateralnych umów. Jest to pewien wybieg, bo pośrednio związuje się z krajami NATO, ale nie z organizacją, co – formalnie – czyni unik wobec antynatowskich żądań Rosji. W ten sposób współpracuje z krajami NATO, ale pojedynczo, nie wciągając – tu trzeba to mocno zaznaczyć – NATO w wojnę. Czy wciąganie takie po kawału spełnia znamiona artykułu piątego traktatu NATO – nie wiadomo. No, bo powiedzmy, że my strzelamy z Polski do ruskich rakiet nad Ukrainą, zaś Ruscy strzelają do naszych instalacji rakietowych na terenie Polski. Czy taka sytuacja to atak na członka NATO? Czy jednak wyjdzie, że to Polacy się sami zaczepili w ramach swej umowy z Kijowem i jest to traktowane jako atak członka NATO na inny kraj, co wyłącza nawet solidarystyczne gesty w ramach artykułu piątego? Taka rozdrobniona architektura bezpieczeństwa jest w sumie niebezpieczna. Z jednej strony NATO unika instytucjonalnego zaangażowania się w wojnę, ale z drugiej może pozostawić każdego z jej członków na pastwę samodzielnego starcia z Rosją. To podstawowa kwestia z Porozumienia nie będąca obiektem dyskusji publicznej.
Kolejną systemową i pominiętą sprawą jest charakter pomocy. Wszystko będzie podarowane. Przez nas. A tak nie jest w przypadku relacji Ukrainy z innymi krajami. Wystarczy tylko przypomnieć, że w przypadku 40 miliardów euro zajumanych z oprocentowania zablokowanych rosyjskich kont na Zachodzie Ukraina dostaje wszystko w ramach pożyczki. Tak, Zachód wziął sobie oprocentowanie ruskich kont i pożyczył je Ukrainie. Oczywiście by ta wydała to na zakup broni w USA czy ogólnie – na Zachodzie. Jest to zysk potrójny: 1) pożyczamy nie swoje, 2) muszą NAM oddać, 3) mają wydać tylko u nas. To samo z 60 miliardami kongresowej pomocy z USA na Ukrainę – ta dostanie netto nie więcej niż 16 miliardów – większość pójdzie na uzupełnienie… amerykańskich magazynów broni, przetrzepanych na pomoc Ukrainie. Te dolary nawet nie opuszczą Stanów. Taka to pomoc. My zaś na żywca i na friko dajemy wszystko. No, ale medialnie przebiło się kilka szczegółów, które należy wyjaśnić. Po pierwsze trzeba się zwrócić do umowy. Pierwszy temat to kwestia omawiana jako nasze zobowiązanie do strzelania do rosyjskich rakiet. I tu narracja opowiadaczy się rozjeżdża. Jedni mówią, że będziemy strzelać od nas do ruskich rakiet, ale tylko takich, które MOGĄ lecieć w naszą stronę. Czyli będziemy się bronić wcześniej, zanim rakieta przekroczy naszą granicę. Inni mówią, że będziemy strzelać do wszystkiego co tam lata, bez względu na cel. Również ukraiński. Inni znowu przekonują, że to będziemy strzelać z terytorium Ukrainy, tyle, że naszym sprzętem. Bierzemy więc umowę i czytamy odpowiedni fragment:„Uczestnicy zgadzają się, że konieczna jest kontynuacja dialogu dwustronnego oraz z innymi partnerami w celu oceny zasadności i wykonalności ewentualnego przechwytywania w przestrzeni powietrznej Ukrainy pocisków rakietowych i bezzałogowych statków powietrznych wystrzelonych w kierunku terytorium Polski, z zachowaniem niezbędnych procedur uzgodnionych przez zaangażowane państwa i organizacje”. (rozdział III, Zdolności wojskowe Ukrainy, pkt. 20).
Rodzą się pytania. Jak będziemy rozpoznawać, że taka rakieta leci w naszym kierunku? Przecież może lecieć 300 km od naszej granicy i to na zachód, zaś być wycelowana w cel na terenie Ukrainy. Zapis wskazuje, że za każdym razem trzeba się przed odpaleniem zapytać Amerykańczyków.
A nie było tak do tej pory? Może było, tylko co zrobić – jak w Przewozowie, kiedy rakieta leci na nas, Biden zaś śpi na Florydzie? Co zrobić jak Ruscy strzelą do naszej rakiety? Nad terytorium Ukrainy? A może nad terytorium Polski, jak my – uprzedzająco – nad terytorium Ukrainy?
No, rodzą się pytania. Ale wszystkie rozwiązuje to, że tak właściwie to … nie mamy rakiet i gadamy o pszczołach. Jest to tak, jak w starym kawale z PRL-u: „gdybyśmy mieli blachę, to byśmy produkowali konserwy. Ale nie mamy mięsa…”
Legiony to żołnierska nuta
Kolejny grzany temat to legion ukraiński formowany na terenie Polski. Tu jest już kompletnie mętnie. Mówił na konferencji o tym wyłącznie Zełeński. W Porozumieniu jest tu na okrągło i stąd morze interpretacji. W umowie jest o tym tylko w pkt 6 rodz. III – Szkolenia i ćwiczenia i w pkt. 17 rozdz. III – Zdolności wojskowe Ukrainy. Nie ma tam o legionach wprost, jest o szkoleniach i naborze oraz odwołania się do rozszerzania formatu brygady litewsko-polsko-ukraińskiej.
Więcej dowiadujemy się tylko z opowieści: a to, że będziemy rekrutować Ukraińców u nas przebywających, a to, że będziemy ten legion rotować, czyli, chłopaki po „daniu zmiany” na froncie będą wracać do Polski by odsapnąć, uzupełnić skład i się podszkolić. Ciekawy jest też pkt. 14 rozdz. III – Zdolności wojskowe Ukrainy, gdzie zobowiązujemy się – na prośbę strony ukraińskiej – do „zachęcania” obywateli Ukrainy przebywających na naszym terytorium do powrotu do Ojczyzny i do zaciągu.Cała kwestia „legionu” wzbudza nie tylko polityczne wątpliwości. W Polsce rekrutacja do obcych wojsk jest zabroniona na mocy artykułu 142 Kodeksy Karnego. Ciężko to będzie pogodzić z naborem, o którym się mówi w Porozumieniu. Ale nie z takimi rzeczami sobie radziliśmy. Na mocy bowiem art. 141 kk zabronione jest, będąc Polakiem, służenie w wojsku obcym, a do takiego niewątpliwie należy (jeszcze) Ukraina. Teraz w tej kwestii mamy jasność pomroczną, charakterystyczną dla III RP – nie wolno, ale nasi najemnicy czy też ochotnicy tam walczący nie wychodzą z mediów, opowiadając jak to się walczy na froncie.W legionowym rozwiązaniu czai się pewien oksymoron logiczny. Robimy tu nabór dla tych, co chcą walczyć za Ukrainę. Ale oni właśnie do nas uciekli przed tą wojną. Zadekowali się, bo nie chcą walczyć w tej wojnie. Jest tu tego narybku na kilka armii. Skąd więc to przeświadczenie, że jak nabór będzie u nas, to ci, którzy uciekli przed nim z Ukrainy do Polski, to się właśnie u nas zaciągną, by wrócić na Ukrainę, skąd uciekli i zacząć walczyć w wojnie przed którą właśnie zrejterowali? Absurd logiczny. Ale minister Sikorski przekonuje, że mamy już kilka tysięcy ochotników do legionu (którego powstanie ogłoszono trzy dni temu), zaś motywacją jest to, że oni tu u nas będą lepiej przeszkoleni niż tam na Ukrainie. Ale skąd ta pewność, skoro – wedle tekstu Porozumienia, dowidzieliśmy się, że my w Polsce przeszkodziliśmy już ponad 1/3 ukraińskiej armii?
Co ciekawe – trudno znaleźć ślady tego legionu w umowie. Jakieś tam wyimki o współpracy nad formatem litewsko-polsko-ukraińskim. Więcej dowiedzieliśmy się z opowieści o sprawie z ust Zełeńskiego, bo to on wrzucił temat na konferencji.
Wszystko więc odbywa się poza Porozumieniem, jest podstawą do wzajemnych ostrożnych deklaracji, z których wyziera nie tyle coś groźnego, ale chaos. No, bo jedni mówią, że ten legion to będzie rotował u nas i odpoczywał po zmianie. Inni, że to nikt nie wie kto tym będzie dowodził, bo zestaw pt. my zaopatrujemy, szkolimy ale komendę mają Ukraińcy, to jakiś dziwny twór na ziemi polskiej. Nieśmiało też należy przypomnieć, że jakeśmy my wojowali w takiej angielskiej armii, to nam Angole po wojnie kazali zapłacić za sprzęt i szkolenie jakieś ponad 100 milionów funtów. Ale tam sytuacja była jeszcze inna: Anglia była w wojnie z Hitlerem, myśmy walczyli również w jej obronie, wspierając rekrutem i krwią ich wojsko. I oni nam kazali za to zapłacić. Tak, za benzynę słynnego Dywizjonu 303 spaloną w obronie angielskich wybrzeży. Co prawda, po wojnie większość nam z tego „długu” Anglicy odpuścili, ale umowa była i zrezygnowano z niej bo i tak komunistyczny PRL by nic nie zapłacił. Teraz jest inaczej – nie jesteśmy w stanie wojny z Rosją, choć niektórzy – jak widać – mocno chcieliby. Ukraina walczy o siebie, my zaś dajemy im wszystko, w ramach Porozumienia, będziemy szkolić dalej, wyposażać i utrzymywać ich wojska na naszym terytorium – za friko.
Polska umowna
Całe to zapętlenie pokazuje Polskę w pełnej jej rozciągłości, szczególnie jej pozycyjkę międzynarodową. Aż śmieszno tak przypomnieć sobie te kalkulacje z początków wojny na Ukrainie. Mieliśmy się wybudować jako kieszonkowe mocarstwo środkowoeuropejskie. Wielka Polska, połączona z waleczną Ukrainą miała pokazać światu, a zwłaszcza Europie, nową jakość polityki. Ze świeżości zaś została się jedynie świeża krew ukraińskiego żołnierza i nasze pogarszające się stosunki z Kijowem. Mimo wyprucia się z militariów, środków pomocy i dętego socjalu. Znowu Polska koczuje w zapomnianym rogu składziku europejskich odpadków, znowu bardziej problem, niż rozwiązanie. W dodatku zostajemy coraz bardziej frontowo przyciskani do pierwszej linii, z niemałym zaangażowaniem własnej klasy politycznej i ogłupiałym narodem, który głosuje w sumie na wojennych podżegaczy.I Porozumienie także pokazuje nasze wewnętrzne spozycjonowanie. Niepotrzebnie niektórzy się obruszają, że trzeba za nie stawiać Tuska pod Trybunał. A co, za Macierewicza było podpisane o wiele mniej w 2016 roku, a wypruliśmy się ze wszystkiego.
Tak samo i teraz – podam przykład.
W porozumieniu nie ma nic wprost o jakimś legionie ukraińskim, że będzie, że będziemy zaopatrywać, szkolić, utrzymywać.
A z tego, że Zełeński coś chlapnąłto się dowiedzieliśmy, że tak będzie.

A więc nie ma co traktować takich ustaleń na piśmie poważnie. To, czy mają walor umowy międzynarodowej, której realizacji ustaleń można dochodzić sądownie, czy też nie mają takich atrybutów jest tu bez znaczenia. Jak będzie wola polityczna to się da i to co tam ogólnikami napisane i jeszcze więcej. Albo nic.Z tym Porozumieniem, to tak jak z całością rządów Tuska. To nie rządzenie, to slalom pomiędzy przykrywkami. Sprawy państwowe mają walor żółtego paska w TVN i takąż, krótką, żywotność. Porozumienie wyprodukowało dwu-trzydniowy pakiet takich niby-newsów. Zresztą strasznie zweryfikowanych. Strzelamy do ruskich rakiet z naszego terenu? Bzdura – i tak musimy się zapytać NATO, a te po szczycie w Waszyngtonie wyraźnie spuściło z użycia broni w kierunku Rosji. Prąd na Ukrainę bez opłat środowiskowych? Unia powiedziała, że pierwsze o tym słyszy. Legion? Ależ tam w tym porozumieniu nie jest to napisane, choć większość z tych ważnych „ustaleń” ma w swym zapisie wcale nie decyzje, tylko, że się „rozważy”, „przedyskutuje” i „skonsultuje możliwość”.
Tusk ma nałóg codziennych produkcji takich niby-newsów. A co ma biedaczek zrobić jak rządzić nie umie, za co się zaś weźmie, to sknoci? Dostarcza się ultrasom codziennej dawki tarzanych pisowców, ale nie ma co dać mniej wyrywnym ze swego elektoratu. A więc produkuje się dymy działalności, kolorowe fajerwerki, codziennie inny kolor, inne miejsce. Że się staramy, dowozimy, gdyż jak w reklamie – wymyślamy jakiś problem, by dać na to remedium. I świat ma się cieszyć, jak w 30-sekundowej reklamie.
Ale tak się nie da rządzić. Znaczy się – da, ale odroczone rachunki narosną niespłaconym oprocentowaniem. Tak jak te, które właśnie – za prąd – wyciągną Polacy ze skrzynek. Również ci z Jagodna.   
Już zapominamy o CPK. A był taki ruch. I co? I Tusk załatwił to jedną konferencyjką, że będzie jakieś Megalo-polis, zamiast zarzucanej PiS-owi megalo-manii. Ważny projekt został zbyty PR-owskim trickiem i wszyscy wiedzą, że nic z tego nie będzie. I tak jest z tą Polską naszą dzisiejszą. I z Ukrainą, i wszystkim, na czym można nabudować siłę państwa. Załatwi się to jakąś kokietliwą konferencyjką, Tusk uda, że coś tam mówi z głowy, czyli z niczego. Narodek to kupi, że kolejną sprawę „załatwił” Donek.

Taaa…, załatwił, zaiste, jak całą Polskę.  
  Napisał Jerzy Karwelis

Krótka historia partii jednorazowego użytku

 Partie Jednorazowego Użytku

Napisał Jerzy Karwelis 6 lipca, 20246 lipca, wpis nr 1279

Krótka historia partii jednorazowego użytku

Mój ulubiony redaktor Stanisław Michalkiewicz często powtarza definicję tego, co uważa za istotę demokracji – zasadę mówiącą o tym kto zwycięża w wyborach. Powtarza wtedy sentencję, bodaj czy nie samego Stalina, że nie jest nawet ważne kto liczy głosy, ale najważniejsze jest stworzenie na wybory takiej alternatywy, że bez względu na ich wynik – i tak będą one wygrane. Zainspirowało mnie to do prześledzenia tego wątku poprzez podążenie za politycznymi meandrami jakich dokonywała III RP w wyborach, jeśli chodzi właśnie o taką definicję istoty nie tyle samego aktu elekcji, ale całości sceny politycznej, jej mechaniki realnej oraz czynnika napędzającego.
Algorytmy
Szybko natknąłem się na powtarzający się od początku nowego tysiąclecia algorytm polegający na pojawianiu się przed wyborami nowych inicjatyw politycznych, które jak meteory przemykają sezonowo na politycznym nieboskłonie, wzbudzając zainteresowanie, nawet można rzec, że nadzieje, po czym kończą na tym samym – po publicznym odczuciu świeżości szybko się opatrują, lądując czy to w którejś z zasp plemiennych, czy też malowniczo eksplodując, po czym jej świecące fragmenty są rozparcelowywane wśród istniejących podmiotów politycznych.
Ważny jest naczelny element – jak w definicji Michalkiewicza-Stalina – wszystko po początkowych nadziejach ląduje w starym dwubiegunowym układzie, z dużym nachyleniem na stronę liberalno-lewicową.Wymienię dla porządku kilka powtarzalnych cech, co prowadzi mnie (a może i nas?) do wnioskowania o istnieniu stałego procederu. Taka partia jednorazowego użytku (tu: PJU) zawsze objawia się w postaci charyzmatycznego, nowego polityka, przeważnie spoza aktualnego układu władzy. Zawsze taka partia dostaje od razu nie wiadomo skąd dobre wyniki sondaży. Potem, powiedzmy, że zauważają to media i dopuszczają nowego do siebie. Napisałem „powiedzmy”, gdyż tak się media tłumaczą z tej nagłej bezinteresownej miłości, choć jest odwrotnie. Nowi z PJU zyskują dobre wyniki właśnie dlatego, że – na mocy jakichś niepojętych obrotów ciał medialnych – dostają się do mediów, gdzie prezentują swoje nowatorskie poglądy. No, bo jak inaczej suweren miałby się dowiedzieć o ich atrakcyjności, by ich nagrodzić w sondażach?Pojawienie się takich bytów zawsze każe zadać pytanie o ich finansowanie w najtrudniejszym, czyli przedwyborczym momencie. No, bo powiedzmy, że jakiś cudak przedarł się do mediów i te go rozpropagowały na tyle, by zaistniał w sondażach. Należy dodać do tego, że w obecnej XXI-wiecznej polityce można się wybić i bez bycia zapraszanym do mediów, bo można się przebić do świadomości wyborcy poprzez media społecznościowe. Ale one też kosztują. Skąd więc kasa na takiego politycznego nuworysza? To jest mili Państwo – tajemnica lasu. Jak ktoś nie wie, to niech zastosuje metodę „follow the money” i będzie wiedział. Ja tu jestem za krótki, ale skoro takie cuda finansowe się zdarzają i nie są ujawniane, to wnioskuję, że jest coś na rzeczy.Potem, w czasie wyborów, takowi też mają trudno. System polityczny i wyborczy w Polsce mumifikuje istniejący układ. Sam kodeks wyborczy usiany jest minami spuszczonymi na morze polskiej polityki, przeciwko każdemu nowemu. Główną bombą przeciw-polityczną jest system finansowania partii i kampanii wyborczych. „Starzy” mają dotacje od państwa, czyli od każdego obywatela, czy się im taki PiS z PO podobają, czy nie. Nowy musi sobie sam nazbierać na kampanię – nie dość, że musi (jeszcze zazwyczaj bez aparatu „w terenie”) dozbierać podpisy na swych listach, to jeszcze musi wyciągać rękę po „co łaska”. Ale – jak widać z historii PJU – dają radę.Powtarzalność trajektorii tego meteoru po ewentualnym przedarciu się do parlamentu wskazuje na modus polegający na kilku wariantach, ale zawsze kończy się tym samym: meteor, czyli lecący po firmamencie świetlisty znak nadziei przechodzi w meteoryt, czyli ciało stałe już na ziemi. To znaczy – jako się rzekło – ląduje (częściej – rozbija się)  i jest zjedzony przez większego jako przystawka, albo zostaje rozrzucony po istniejących podmiotach. Mamy taki system, że każdy nowy, jak się już przedrze, zostaje skonsumowany. Wielu uważa, że na tym właśnie polega owa „odpowiednia alternatywa”, że mnoży się sztucznie byty, by wyszło po staremu. Stąd ta chwilowość onych podmiotów, które po wykonaniu swego zadania, wtapiają się w istniejącą scenę, tak by – jak stwierdza definicja – wybory były i tak wygrane.
Kiedy się wygrywa wybory?
No właśnie – co to znaczy: wygrane wybory? Wygrane to przede wszystkim takie, które nie naruszają obecnego układu pookrągłostołowego. Przypomnę, że wtedy wysokie strony umówiły się co do siebie, zaś opozycja wewnętrznie ze sobą, że sami – znaczy się bez udziału suwerena w „niekonfrontacyjnych wyborach” 4 czerwca 1989 roku – podzielą się na prawicę i lewicę. Tak się rodziła III RP i wielu się to spodobało. Najjaśniejsza poczęła się w politycznym in vitro, poza organizmem matki-suwerena. Odziedziczyła więc zaplanowaną pulę genów uwłaszczającej się nomenklatury i nowej klasy – opozycji, która udrapowała się w szaty walki politycznej, symulowanej na użytek naiwnej gawiedzi. Główną zasadą tak wyrosłej zygoty jest z oczywistych przyczyn przetrwanie.Ten pookrągłostołowy płód rozwija się już lat ponad 30, ma różne formy i postaci, ale ta genetyczna zasada tkwi u jego podstawy. Jest zatopiona w konstrukcji konstytucji, ordynacji wyborczej, systemie finansowania partii, nawet w strukturze “ładu” medialnego. W związku z tym „wybory są wygrane” wtedy jak ten układ trwa. To jest podstawa – nawet ważniejsza niż to, KTO wygra wybory. Jak nie będzie nowego, albo będzie to symulant nowości do późniejszego wciągnięcia, to podstawa układu pozostanie nienaruszona. Tak było do niedawna, gdyż w końcu, bez względu na wynik wyborów, obowiązywała zasada „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. To było ważne, by ten układ dwóch gamet był nienaruszony.Układ ten zdaje się zburzył teraz Tusk, gdyż sposób w jakim dojeżdża obecnie PiS wskazuje na unieważnienie tej drugiej zasady. Jest to więc jak czasem bywa z bliźniakami w łonie (oj, te rozrodcze metafory same się pchają…), kiedy to jeden bliźniak zaczyna przeważać nad drugim, dominuje nad nim, aż do całkowitego unicestwienia. Po prostu robi się za ciasno dla dwóch. I Tusk wypowiedział ten układ, co może prowadzić do pełnego unicestwienia PiS-u, ale też na pewno do wprowadzenia penalizacji, jako głównego motywu uprawiania polityki i pozostawania w niej, gdyż każdy następca Tuska z innej opcji politycznej może skorzystać przeciw niemu z całego zasobu gwałconego prawa, prawa „takiego, jak my je rozumiemy”.Ale wróćmy do PJU. Wiemy więc na czym polegają „wygrane wybory”. Teraz – po co się prokuruje takie partie? No, bo ja, patrz wyżej, raczej nie wierzę w spontaniczność takich tworów. Pies ich tam trącał kto ich tam powstawiał i sfinansował projekta w zarodku, ale – jak pisał Herbert – dowodem na istnienie potwora są jego ofiary. A ofiarą jest społeczeństwo które od 35 lat tkwi w tym samym garnku, w którym za zmianę bierze się w sumie jedynie dosypywanie jakichś przypraw, które szybciutko rozpuszczają się w buzującym bulionie wojny polsko-polskiej. Tego spektaklu na pokaz, w którym może mniej politykom, a więcej samym akolitom, wydaje się, że to wszystko naprawdę. Kiedy układ post-magdalenkowy się społecznie degeneruje lub nawet nudzi i suweren niebezpiecznie zaczyna się rozglądać za jakąś ożywczą alternatywą, widząc wciąż te same gęby, to układ podsuwa mu ułudę nowości. Tak jest lepiej niżby sam sobie taki suweren miał zorganizować coś naprawdę nowego. Bez kontroli takie cudo naruszałoby subtelną równowagę dwóch plemion. W Polsce mając ze 30 posłów można być niepomijalnym koalicjantem, jedziemy więc na żyletkę i tak, jak robiła Ochrana za cara – lepiej samemu sobie zorganizować „przeciwnika”, niż dać się zaskoczyć. W dodatku do takiego podstawionego zaraz zlecą się ci, co to naprawdę myślą, że to wreszcie zmieni oblicze tej ziemi.Porzućcie nadzieje…I tu jest najciekawszy moment. Carska ochrana sama sobie organizowała konspirację, by wyłapać wzmożonych. Tu zaś chodzi o co innego – chodzi o to, żeby ci, co myślą, że to naprawdę, w wyniku pozoracji tych działań dali się nabrać i by zostali zawiedzeni co do swych nadziei. Na zawsze. Kolejna więc próba przemiany tego świata ma runąć na oczach publiki i wszyscy mają się rozejść do domu, bo „tutaj jest jak jest”. Czyli – wracamy do źródła – efektem tych działań jest powrót do istniejącego układu, skoro każda „nowość” jest w sumie zaprzepaszczana w formach odstęczających kolejne pokolenia od wejścia w sferę publiczną. I o to chodzi – naród ma się upolityczniać jedynie raz na cztery lata (i to wyłącznie w nieracjonalnych, bo emocjonalnych i dwubiegunowych oparach), polityką zajmą się zaś politycy, ci, którzy znają ten mechanizm i mają na tyle niskie morale, by sumienie nie przeszkadzało im w tym procederze. Mamy więc elitę cwaniaków i sfrustrowany naród – układ zamknięty i obliczony na samoodtwarzanie się. Każdy dostaje co chce, tylko Polski szkoda.
Wziąłem więc pod lupę te PJU i poszukałem ich śladów w naszej najnowszej historii. Modus jest jeden wspólny – te projekty były wystawiane nie tylko dla pozorów nowości, ale i w obszarach, gdzie, namierzona w wyniku badań opinii, pojawiała się jakaś grupa społeczna, która miała potencjał na spontaniczność, zagrażała równowadze systemu, miała przed sobą autonomiczną przyszłość. Miała też czasami walor wewnętrzny – poprzez nowy podmiot „podkradało się” konkurentom nowy potencjał. Rozszerzało się grupy celowe wyborców pozorami nowości, by i tak skończyć w znanej koalicji.  To jest tak jak z producentami muzycznymi – jedni szukają talentów na Youtube, w salkach parafialnych czy dancingach, drudzy – po szczegółowych badaniach sami „konstruują” muzyczny produkt marketingowy, który trafia w gusta wybranej grupy odbiorców. Nie chcę tu spekulować kto tam kogo wypatrzył, a kogo sam skonstruował spośród liderów PJU, ale za każdym razem „produkt” był dobrze uplasowany w nowych niszach. W końcu, nawet w zglajszachtowanym społeczną biernością naszym społeczeństwie, zachodzą jakieś procesy, rodzą się jakieś wspólnoty interesów (coraz częściej niestety emocjonalnych), trzeba je więc detektować i inkorporować do istniejącego systemu, bo inaczej się wyemancypują i będzie problem.Przejdźmy więc sobie spacerkiem w poszukiwaniu PJU, by sprawdzić czy te ogólne zasady są aplikowalne. Wyjątkowo w tym tekście dałem tu ogólne wnioski przed szczegółowym przedstawieniem przykładów, ale tak chyba będzie lepiej. Inaczej nie widzielibyśmy wspólnoty losu każdej z PJU. Teraz, po tych próbach definicji algorytmu, mam nadzieję, że będzie łatwiej zobaczyć nie tylko wspólnotę modusu, ale i rolę, jaką w polskim systemie politycznym pełnią te twory. Są – na razie – dość skuteczne, można więc spodziewać się kontynuacji tego „modelu politycznego”, co pozwoli nam w sposób bardziej świadomy oceniać wszelkie rewelacje, które mogą zajść w politycznej przyszłości.PJU w epoce przedPOPiS-owejTak, można tę ewolucję podzielić na dwa etapy. Przed POPiS-owy i POPiS-owy. Ten pierwszy wyraźnie prowadził do tego drugiego, ale nie jak to bywa w demokracji, bo się sublimował w naturalny na świecie dwójpodział, ale dlatego, że to było jasne, że z takimi genami ten rak tak wyewoluuje. Pierwsze wybory, te z 1991 roku, nasze pierwsze wolne, ale pod tym względem, co znamienne, ostatnie w byłych demoludach, to był wysyp. Pomogła przyjęta ordynacja proporcjonalna i to w najgorszym wydaniu, bo „skaczących mandatów”, do tego bez progu, w dodatku z listą krajową, a więc zapadką, która dawała partiom szanse obsadzenia mandatów „swoimi”, bez względu na osobowe wybory suwerena. W rezultacie mieliśmy 16 ogólnopolskich komitetów, które jeszcze mogły blokować sobie listy, czyli łączyć się w parki i trójkąty, ale nie na zasadzie obecnych koalicji, tylko po prostu dodając sobie nawzajem głosy. W rezultacie 29 podmiotów politycznych wzięło mandaty i demokracji polskiej zaglądnął w oczy chaos polegający na ciężkiej pracy złożenia z tego bałaganu – większości. Ale wtedy to było jasne – wszyscy przeciw komunie i poszło w miarę dobrze.Ale ostrze antykomunistyczne zostało stępione przez… samą Solidarność.
Ta była świeżo po „wojnie na górze”, kiedy Lechu rozwalił układ, który prowadził do glakszachtującej jedności w obozie postsolidarnościowym i okazało się, że aby być politykiem byłej opozycji w rządzie, to nie wystarczy już tylko trzymać się pod parasolem Solidarności – trzeba się samemu postarać, wybrać jakąś tożsamość polityczną, a przede wszystkim samemu zebrać szabelki. I solidaruchy zagłosowały za ordynacją proporcjonalną, gdyż tylko taka dawała (bez progu) szanse ich kanapowym wykwitom politycznym.To jasne – taka była ich kalkulacja. Ale jednocześnie to wykalkulowane tchórzostwo, oparte na politycznej niemocy kanapowców… uratowało skórę komunistom. Ci w ordynacji większościowej i jednomandatowej przepadliby tak jak w wyborach 4 czerwca przepadli w wyborach większościowych do Senatu. Wyobraźmy sobie 460 okręgów jednomandatowych i wybór suwerena: komuch czy nasz. Po komunistach nie zostałby nawet ślad. A ci wrócili już na następną kadencję, kiedy zlali skórę rozproszonym solidaruchom, oskarżając, że parasol Solidarności wcale nie chroni społeczeństwa przed trudami początków transformacji. A w rzeczywistości stanowi Polski najbardziej byli winni sami postkomuniści, zaś naród wybrał brudasów, a nie tych, którzy zaczęli po nich sprzątać.Partii pozaukładowych było w pierwszej kadencji od groma i trochę, co posłużyło tylko do postulowania przy następnych ordynacjach wstawienia progu, by się jakiś kłopotliwy plankton nie pałętał. Żadna z „nowych” partii się tu nie przebiła na przyszłość. Potem przyszły malownicze rządy lewicy, wprowadzono w wyborach w 1993 roku progi i D’Hondta, czyli utrzymano ordynację proporcjonalną. Mieliśmy 17 list ogólnopolskich, zaś mandaty wzięło już tylko 8 podmiotów.W wyborach 1997 roku pojawia się odgięcie pały po postkomunistach i AWS bierze władzę, w trudnej koalicji z Unią Demokratyczną i liberałami Tuska. W roku 2001 mamy już tylko 6 komitetów, pała się znowu odgina na postkomunistów, mamy rząd Millera i układ domknięty prezydenturą Kwaśniewskiego. Znika lista ogólnopolska i już do dziś się nie pojawia. Utrudnione jest zbieranie kasy na wybory, z czego korzysta układ istniejący, zwłaszcza uwłaszczeni komuniści. Co ciekawe pojawiają się nowi po prawej stronie: Samoobrona bierze 53 mandaty, zaś Liga Polskich rodzin – 38. 2005 rok to koniec mrzonek o współpracy podmiotów postsolidarnościowych. Kaczyński dobiera sobie za koalicjantów Samoobronę i LPR Giertycha. Siedem podmiotów bierze mandaty. W przyspieszonych wyborach w 2007 roku wygrywa Tusk i dobiera sobie do rządzenia obrotowy PSL. Przemianowani postkomuniści wracają i biorą 53 mandaty. PSL miał ich 31, ale (wtedy) Tuskowi było głupio przed elektoratem iść razem z poskomunistami. Co ważne – od tego czasu rodzi się już oficjalnie podział wrogości pomiędzy PiS i PO, ale to ten „konflikt” staje się od tego czasu osią polityki polskiej, na tyle mocną, że marginalizuje wszelkie inne podmioty.
Epoka POPiS-owa
Tyle wspomnienia, nie po to by się łęzka pokręciła dla pamiętnych, ale by zobaczyć jak to szło do celu. W reelekcyjnych wyborach dla Tuska w 2011 roku pojawiają się już zalążki PJU. Wyalienowani z PiS-u centrowcy zakładają PJJ, które nie bierze mandatów, za to, hodowany przez Tuska w swych szeregach Palikot, jako platformerska oferta dla liberyńskich lewaków, zakłada własną partię i zdobywa 40 mandatów. Ten ruch wyraźnie osłabia zorganizowaną lewicę i jest pierwszym przykładem wyhodowania sobie sztucznej alternatywy. Palikot nie wchodzi do rządu, tu jest miejsce dla PSL, które daje konserwatywne rysy peowcom. Lewe skrzydło osłania Palikot, który skandalizuje i demaskuje zachowawczość lewicy postkomunistycznej, wprowadzając już wtedy do obiegu wszystkie obecnie już oczywiste postępowe hasła, które dla postkomunistów były zbyt daleko idące.Wyborczy rok 2015 to już kilka zmian na raz. Po pierwsze – pojawia się centrowy Kukiz, którego powstanie uważam za efekt spontanicznych ruchów niezgody na POPiS. Szansa zmarnowana, gdyż impet tego ruchu, zapoczątkowany ponad 20% głosów na Kukiza w wyborach prezydenckich został zaprzepaszczony. Paradoksalnie – pomogła tu klęska Lewicy, która nie dostała się do Sejmu, czego efektem było uzyskanie samodzielnej większości przez PiS. Gdyby nie to, to Kaczyński musiałby dobierać, pewnie od Kukiza, i może żylibyśmy dziś w innej Polsce. Co ciekawe – pojawia się „centrowa”, taka była wtedy moda, partia nowoczesna.pl pana Ryszarda Peru, która miała ściągnąć do siebie elektorat bardziej liberalny. Ta partia, jak i projekt Palikota, szybko po „zrobieniu swego” musiała odejść, zaś spady po tym meteorycie przeszły na PO, co każe podejrzewać, że rozpad ten nie odbył się bez inspiracji beneficjentów. W wyborach 2019 roku, dających już mniej samodzielną władzę PiS-owi pojawia się zjednoczenie lewicy, czyli układ starzy postkomuniści-obyczajowcy od Biedronia, czyli partia „Wiosna” i „Razem” Zandberga, o ewidentnie komunistycznej proweniencji. Czyli coś na wzór Konfederacji, która podobnym triumwiratem a rebour rozszerzyła swój elektorat.Ciekawi sama „Wiosna”, czyli ewidentnie PJU w tym okresie. Oparta na Biedroniu, zaskakująco szybująca w sondażach, kiedy ledwie powstała i zbierała zaangażowanych lewaków. Jako PJU nie mogła być zbyt blisko głównego nurtu, bo przecież trzeba się czymś różnić w oczach mamionego elektoratu. Mieliśmy spektakl prezydenta Słupska, czyli Biedroń nie zagrzewał miejsca w magistracie – pełno go było, kiedy za pieniądze miejskie jeździł po kraju i naganiał do swej sieci. Ta partia, mimo, że „rozpuściła” się w zjednoczonej Lewicy, to spełniła swoją rolę. Dała atrakcyjną propozycję dla Lewicy na tyle, by wziąć te swoje 49 mandatów, które nie wystarczyły Tuskowi do zmontowania koalicji, ale wszystko było gotowe na wybory 2023.
Hołownia jako klasyka PJU
No i przyszedł rok 2023 i klasyka. Grubo przed powstaje najpierw samotny Hołownia, potem przekształcający się w partię Polska 2050. Przyszły marszałek szaleje w social mediach, robi nie do końca legalne zbiórki, sam kasę zbiera, buduje struktury. Ładnie się różni od PO, ale tak jak trzeba: widz widzi różnicę, ale nie aż tak dużą, by nie być pewnym, że jak zagłosuje na Hołownie, to i tak zobaczy poniżony i odcięty od władzy – PiS.Stosunek do Hołowni ze strony PO był, jak to się mówi, niestały. Na początku dostał kamery, głównie w swym rodzimym TVN, z Wyborczą już nie było tak słodko. Potem, tuż przed wyborami, zaczął się najazd na niego, jako psującego ideę jednej listy. W wyniku otrzeźwienia w związku z wreszcie poprawnym odczytaniem wyników przedwyborczych preferencji w ostatnich dwóch tygodniach przed wyborami opluwany Hołownia staje się nagle pożądanym partnerem, zwłaszcza po zawiązaniu koalicji z PSL i ogłoszeniu Trzeciej Drogi.Tu jest cała istota tego przechwycenia elektoratu. Wielu ludziom, co wynikało z badań, było głupio głosować na PO, bo byli pewni, że będzie to (i mieli rację) powtórka z rozrywki, czyli wróci „stara” PO. I to dla nich była ta propozycja. PiS takiej nie miał, bo liczył, że po raz trzeci Bóg im ześle cud samodzielnego rządzenia i nawet w ostatni weekend przed wyborami zaatakował Konfederację, swego jedynego potencjalnego koalicjanta. Ruch był genialnie „głupi” i wzmógł trend zniechęcenia do Konfederacji, zaś odpływający od niej elektorat zagłosował na… Trzecią Drogę i PiS tym genialnym ruchem dołożył głosów swym przeciwnikom. Tak, że ci co się obciachowali w głosowaniu na PO zagłosowali na 3D i sami przyczynili się do powrotu PO.Nasza modelowa PJU, czyli 3D, zwłaszcza w wydaniu Polski 2050, bo PSL, to już nie, nie ma struktur, nie ma ludzi do rządzenia, jeżeli już to jakieś spady od PO, które teraz żałują, że się dały zmamić w sumie jednosezonowym projektem. Plan był taki, że Hołownia lansuje się na prezydenta poprzez show na stanowisku marszałka Sejmu. Ale Tusk go wypuścił i poczekał. Marszałek zużył się w codzienności sejmowych potyczek, bo ile można słuchać tych wysilonych bon motów? W politykę nie umie, został wypuszczony parę razy na przyszły proces przed Trybunałem Stanu, zaś w politykę rządową jest ogrywany jak dziecko przez cwanego Tuska, który nie tylko prowadzi swoją politykę wygaszania Polski, ale umiejętnie grilluje swoich koalicjantów, by w razie W nie wyszło na niego. Czego klasycznym przykładem jest kryzys na granicy z Białorusią, za który co najmniej w połowie odpowiada i Tuska szef spraw wewnętrznych i minister sprawiedliwości, zaś bęcki dostaje tylko Kosiniak-Kamysz.Projektowi Hołowni nie wróżę życia przekraczającego obecną kadencję. Resztki się rozbierze po innych podmiotach. Sam Hołownia, pozbawiony swej partii, jak Petru, odczeka w karnej ławce swoje, skruszeje, zmądrzeje i może się go da na listy kiedyś do PO. Będzie to więc ścieżka jaką przeszła Nowoczesna. Jedno-sezonowej dmuchanej gwiazdy, która okaże się meteorytem zarytym w błoto starego układu.
PJU wiecznie żywa?
Z analizy „postępu” demokracji w Polsce, kombinowaniu przy ordynacji wyborczej oraz systemie finansowania partii wynika, że system polityczny zmierzał i zmierza do ostrej dwójpolówki. To ona sprawia, że głosujemy zawsze za mniejszym złem, że wszystko wciąga jak czarna dziura ta pozoracja plemiennego konfliktu, który w rzeczywistości jest antyrozwojowy dla naszego kraju. Można wskazać kilka krajów, takich jak Wielka Brytania czy USA, gdzie mamy do czynienia z systemem praktycznie dwupartyjnym. Ale tam jest ordynacja większościowa, a więc to wódz partii zabiega o popularnego lokalsa, nie zaś – jak u nas – aparatczycy zabiegają o biorące miejsce na liście, wyznaczone łaską wodza partii. Mamy system dwupartyjny z ordynacją proporcjonalną, a więc rower na kwadratowych kołach – dziwowisko, które jedynie udaje wybór. Dlatego, by zatrzeć te wrażenie stagnacji, system od czasu do czasu puszcza balony wypełnione gazem emocji, odświeżające atrapy, po to, by dwójpolówka się utrzymała.  
Jak widać system PJU działa coraz bardziej perfekcyjnie. Sublimuje się. Ale służy jednemu – pozoracji, nowości, reformowania się znudzonego układu. Pojawiają się nowe twarze, nowe idee, a potem, jak w filmie „Psy”: „władze się zmieniają, a pan senator zawsze w komisji”. Czyli wybory się przetaczają jak czołgi przez naszą krainę, wzmożenie następuje coraz szersze, pozory walki na śmierć i życie królują w debacie. Ludzie nie dość, że się w dyspucie okładają, to okładają się już nie argumentami tylko hasłami, skandowanymi do znudzenia. A w sumie wiele wydaje się zmieniać, by wszystko zostało po staremu.Ten system staje się coraz bardziej uniwersalny. Mimo, że ludności światowej żyje się coraz gorzej, zwłaszcza zachodniej, to nie wyciąga ona z tego żadnych wyborczych wniosków. Aby tak było, to świadomość sterowana musi przeważać nad realnym bytem. Czyli jest odwrotnie niż u Marksa, u którego byt kształtował świadomość. Aby skrzywiona percepcja wirtualnego świata rządziła percepcją rzeczywistości potrzebne są dwie rzeczy: przesunięcie rozumowych refleksji w dziedzinę emocji oraz z drugiej strony jasny wróg, którego anihilacja prowadzi do szczęścia wiecznego. I mamy to – rozhisteryzowane tłumy, które żyją żądzą zemsty na politycznych przeciwnikach, choćby i za cenę osłabienia swego (?) kraju; karmiących się nie coraz droższym chlebem, ale obsesją wykrywania pisiorów poutykanych w organizmie państwa. No i mamy jasno zdefiniowanego wroga. I ten prymitywny cep jest wszędzie. Jest jedynym elementem trzymającym wojującą liberalną demokrację, a właściwie elity, przy władzy.W USA ten s
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Uwaga śledzie – Szczerba jedzie

15.06. Uwaga śledzie – Szczerba jedzie

15 czerwca, wpis nr 1273

Wybory się odbyły i komisje się skończyły. Trzeba być tak uśmiechniętą Polską, że napięte policzki zasłaniają oczy, by nie widzieć po co to wszystko było z tymi komisjami. Naiwni, tak – naiwni – myśleli, że to spektakl by dojechać PiS. Ale właśnie obrady komisji się zwijają, nie dlatego, że coś tam ujawniły i można już opublikować raport. Nie, one spełniły swą główną rolę, czyli – wypromowały, jak widać skutecznie – swych szefów na europosłów. To dlatego, tak jak Sienkiewicze czy Kierwińskie, nie certolili się w tańcu, bo po nich choćby i POtop. Dostali nagrodę od ichniego suwerena za chamstwo i ***** *** i będą t.ym promieniować gdzie indziej

Robiłem to właściwie nie dla siebie. Może trochę dla Państwa mnie słuchających czy czytających. Może trochę ku pamięci. Chodzi o śledzenie śledczych komisji sejmowych. Jeżeli robiłem to dla Was, to po to, byście nie musieli się w tym babrać, aby poznać istotę miałkości systemu, w którym przyszło nam żyć. To ja – Wasz szambo-nurek schodzę co jakiś czas na dno tego zbiornika nieczystości, siadam tam i obserwuję co się dzieje. Z obrzydzeniem, które każe większości z Państwa tam nie zaglądać, jednak dla mnie ten mój masochizm jest uzasadniony, a właściwie wart mąk, gdyż w tym gnojowisku trzeba posiedzieć, by zejść pod powierzchnię zjawisk, mieć aparaturę odcedzającą nieczystości od znaków czasów. Ja mam taką aparaturkę, gdyż utkałem ją sobie za komuny, wystarczyło tylko sięgnąć do szafy doświadczeń, by wyciągnąć i filtry, ale i cały kombinezon. Bo trzeba go mieć na grzbiecie, by się tym wszystkim nie ubrudzić.
Krótka historia komisji
Właściwie w sensie obioru społecznego to komisje śledcze zaczęły się od komisji Rywina. Tak – to był przełom. Właśnie z powodu (chwilowego tylko) zerwania zasłon otaczających prawdziwe konstrukcje III RP. To tam dowiedzieliśmy się, że taki Urban z Michnikiem to się na kolacyjkach spotykają i to nie od wielkiego dzwonu, by uzgodnić zeznania przed komisją, ale, że to towarzyski obyczaj. Naród zobaczył, że elity nim rządzące to wcale nie podział na przegranych komuchów i zwycięskich opozycjonistów. Komisja ujawniła dwie rzeczy – jednak (wtedy) jakiś poziom merytoryczny, kulturalny i estetyczny prowadzenia obrad takiej komisji, ale i to – co stało się już tradycją pookrągłostołowej Rzeczpospolitej, że – choćby i najciekawsze, najbardziej dociekliwe ustalenia komisji nie prowadzą do żadnych konsekwencji.
Sukces PR-owski komisji został doceniony przez klasę polityczną, co zaciążyło na wieki nad przyszłymi powołaniami ciał podobnych. Komisje przestały służyć do wyjaśniania jakichś afer, tylko do dwóch rzeczy – grillowania aktualnych opozycjonistów oraz do lansowania się członków komisji. I tu jest ciągły ruch pomiędzy tymi ekstremami – raz grillują, a raz się lansują. Dziś przyszły czasy, by się lansowali na grillowaniu.
Istota komisji
Po co są komisje? W Polsce. Jak już napisałem – po te dwie rzeczy: grill i lans. Ale po co są naprawdę, po co się sięga – głównie do amerykańskich – wzorców jej wprowadzenia i prowadzenia?  W sumie komisje są dowodem na… niemoc systemu. Wyjaśniają bowiem kwestie, które jakoś wymknęły się detekcji przynależnej służbom. Są rozwodnionym w permanencji mini Trybunałem Stanu, przed którym stanął w III RP tylko jeden polityk – pan Wąsacz, nie licząc bohaterów afery alkoholowej, kiedy to polityków uwolniono i beknęli tylko jacyś pośledni urzędnicy, z tym, że to „beknięcie” polegało na pozbawieniu ich biernego prawa wyborczego na lat pięć i na tyle samo zakazu piastowania stanowisk kierowniczych. To się pewnie zmartwili… albo i napili. Co do pana Wąsacza, to jego sprawa trwała tak długo, że przedawniła… się. Tak, w Trybunale, który nic poza tym nie miał do roboty.
Ale wróćmy do samej istoty komisji sejmowych. Fakt, że jej obrady są transmitowane przez media jest tu kluczowy. Wystarczy sobie wyobrazić, że nie ma na sali przekaziorów, a już widać, że złamany poseł nie chciałby uczestniczyć w komisji, bo oba motywatory – grill i lans – nie zaistniałyby. Ale popatrzmy na „ideał założycielski”, jakim jest system komisji czy to Kongresu, czy Senatu w USA. Tam oczywiście istnieją wspomniane dwa motywatory, ale główną (jeszcze) ideą jest wytropienie systemowych błędów ustroju, praktyki sprawowania władzy, by nie tylko usunąć z życia publicznego jego deprawatorów politycznych, ale by widzieć ustrojowe niemoce i zdefiniować je poprawnie, na tyle, by je systemowo poprawić. No i od razu widać jak daleko my jesteśmy od tego ideału, do którego odwołują się chętnie „komisarze”.
Historia komisji
No, PiS takie swoje komisje przespał. Ale żyliśmy zdaje się jeszcze w czasach, kiedy „my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych”. W dodatku Kaczyńskie skupiły się na grillowaniu Tuska, co było tylko uzewnętrznieniem ich błędnej strategii: żeby w niego walić, to się własny twardy elektorat utwardzi, zaś wahacze zobaczą jakie to wilcze oczy ma ten Tusk i że Kaczyński jest przy nim „mniejszym złem”. Inne spotkania pisowskich komisji waliły nudą, Ambera Golda się nie dowiozło, skoro po wielu przesłuchaniach okazało się w raporcie, że „organy państwa nie zadziałały prawidłowo”. Tylko tyle – nie wiadomo nawet KTO to zrobił, o wspomnianych już wnioskach systemowych na przyszłość tym bardziej nie ma co mówić.Tuski z komisji zrobiły sobie stały format rozliczania PiS-u. Ci przynajmniej dowieźli (jedyną) obietnicę swemu elektoratowi. Jak ***** ***, to trzeba zrobić z tego widowisko. Komisje w sensie tematycznym ustawiono… słabo.
Pegasus i kwestie wyborów kopertowych, to – moim zdaniem – strzał w kolano. Afera podsłuchowa ekscytuje tylko ultrasów, a ich to i tak do niczego nie trzeba przekonywać. Tym daje się tylko satysfakcję z sadystycznego (a może i masochistycznego, patrząc na poziom komisji) oglądania tego, na co czekali tyle lat – doginania PiS-u. Wybory kopertowe to… samobój, bo w ich zaistnieniu sama PO odegrała kluczową rolę (nie licząc judasza-Gowina). W tę stronę idzie PiS i wszystkie jego zeznania – jak się komisja zlituje i da odpowiedzieć świadkowi – idą ku temu, że koperty były rozpaczliwym gestem pogodzenia terminów wyborczych z Konstytucji z zagrożeniem śmiertelnym wirusem.
Dwójpolówka plemienna wyszła z tego kompromisem klepnięcia niekonstytucyjnego terminu i porzucenia kopertowych pomysłów: PO to było potrzebne, by podmienić Trzaskowskiego na szorującą po dnie popularności Kidawę, bo bez tej podmianki, przy wyniku Kidawy, PO utraciłaby pierwsze miejsce na podium opozycyjnym na rzecz jakiegoś Hołowni i byłby problem. PiS wolał zmierzonego Trzaskowskiego, z którym wedle badań wygrywał o milion głosów, zaś z takim Hołownią w drugiej turze – gdyby przepadła Kidawa – to nie wiadomo co by się działo z Dudą.
I teraz jeden wspólnik drugiego wspólnika zaciągnął przed wysokie oblicze komisji, gdzie przy przekaziorach grilluje go za wspólne przecież ustalenia. No, cynizm, który przebija tylko powołanie na budowniczego CPK pana Laska, który szefował ruchowi Nie dla CPK.
Komisja ds. wiz to już lepsza sztuczka. Jest ona wymierzona w antyimigrancką narrację PiS-u. Że tu tak na zewnątrz to tacyście niby na nie, zaś wpuściliście do Polski setki tysięcy pigmentopozytywnych, w dodatku za kasę do własnej kieszeni.
Dziś, zgodnie z onucową licytacją, dodano do tego sprowadzanie ruskich agentów. Jednak i tu dochodzi do przegrzania tematu. Bo w sprawie wiz poluje się np. na prezesa Orlenu – Obajtka. Pytacie pewnie – co ma wspólnego Obajtek z wydawaniem wiz? Łańcuszek jest długi i słaby, ale policzmy jego ogniwa. Orlen z Azotami planuje inwestycję i potrzebni do tego są pracownicy. O tych występuje inwestor, do którego konsorcjum i Azoty, i Orlen tylko należą. Zapotrzebowanie jest zgłaszane do państwa polskiego, że szuka się takich to a takich. Pracodawca występuje o pozwolenie na pracę. To wystawia wojewoda, zaś wizę – MSZ. I gdzie tu biedny Obajtek?
Wzmożenie
Komisje w ogóle się wzmogły przed eurowyborami. I znowu wracamy do dwóch motywatorów: grillowania i lansu. To dlatego komisji teraz się narobiło jak grzybów. W dodatku, bez żadnego logicznego uzasadnienia ustala się karkołomne składy świadków. Celujemy wysoko, zamiast szukać prawdy wśród zapraszanych. A to z ich zeznań wynikałaby pewna kolejność dziobania sprawy. A tu się po dwa razy na każdej komisji słucha czy to Kaczyńskiego, czy Morawieckiego. Pretekstem jest „konfrontacja” ich zeznań z zeznaniami wcześniejszych świadków, ale z przebiegu ponownych przesłuchań wcale to nie wynika. Tu mamy pełen grill.Drugi czynnik to lans – wielu z członków komisji kandyduje do Europarlamentu.
I taki na ten przykład – faworyt mój – poseł Szczerba, to musi się nabudować jak wół na komisji, aby ze swego miejsca – numeros piątos – dostać do wymarzonej, jak widać, Brukseli.
Czemu to mój faworyt? Z dwóch powodów – pierwszy to merytoryczny, drugi – z oglądu. Bo muszę państwu powiedzieć, że posła spotkałem w okolicznościach przyrody, i to niesamowitej. Pamiętacie końcówkę 2016 roku? Mieliśmy próbę Ciamajdanu, nieudaną, ale dokonaną. Posłowie opozycji zablokowali mównicę (oj, by sobie z nimi teraz taki Hołownia poradził jednym pstryknięciem, nie to co pisowskie słabeusze) chcąc uniemożliwić posłom Zjednoczonej Prawicy przyjęcie budżetu, co rodziło duże zamieszanie systemowe.
Co tam się działo w świątyni demokracji… śpiewy, kolędy – bo posłowie się poświęcili nawet na Wigilię – cateringi i performance. Pod Sejmem szalał wzburzony tłum, redaktor Lis pisał na swoim TT „Polacy! Trwa zamach stanu!Teraz!!!!!!” plus flagi. We Wrocławiu przechodzący przypadkiem z tragarzami, wtedy szefo Rady Europejskiej, Tusk, czekał na rozwój wydarzeń.Tu się posłowie męczą, aż nadszedł Sylwester. Już było po sprawie, budżet klepnięty w sali kolumnowej, a posłowie opozycji wciąż w okupacji. Nikt im po prostu nie powiedział, że już dawno po wojnie i nie ma co wysadzać tych pociągów, bo nic już po tej trasie nie jeździ. A więc ja, niepomny na wagę spraw państwowych, siedzę sobie na sali balowej w knajpie jeszcze wtedy upadłego, ale już odżywającego Sowy, aż tu nagle na salę wchodzi poseł Szczerba. Mnie zatkało, bo facet się właśnie urwał z rotacyjnej okupacji Sejmu. Ale wcale nie wyszło, że mu się zmiana skończyła, bo mówił, że wraca, tylko, że musi obskoczyć jeszcze kilka balówek. Nie wiem co zbierał – żarcie dla okupantów, czy poparcie, ale wyglądało to na dziwną misję.
Mój faworyt
No, ale przejdźmy do merytoryki mego ulubieńca w dzisiejszym wykonaniu. Jest on członkiem trójki wynalazków przewodzących trzem komisjom śledczym: Sroka w komisji Pegasusa, Joński w sprawie wyborów kopertowych, i nasz Szczerba od wiz. No, panoptikum niekompetencji i chamstwa. Ktoś, kto ich wybierał, to musiał mieć jakiś wisielczy humor, co może przebić tylko pozostawienie Kopaczowej w roli premiera, kiedy Donald wybrał Brukselę, a więc poszlaki prowadzą chyba w jedno miejsce.
Ale zajmijmy się posłem-przewodniczącym, kolegą jak Flip i Flap, tej pary interwencji poselskich, posła Jońskiego z komisji kopertowej.Co my tu mamy? No – wszystko. Błędy językowe, nie tylko te odziedziczone, typu „czy posiada Pan wiedzę”, ale to nagminne błędy w wymowie. Mylenie „tę” z „tą”, to już narodowy rak, ale kwestia wygłosu na głosce „ą”, to już zęby zgrzytają (a nie – zgrzytajom). „Stawił się przed komsjom świadek” czy te „zajmiemy się kwestiom”. Przypomnę – na końcu wyrazu następuje tzw. wygłos. Głoski tracą swoją dźwięczność, jak np. w słowie „gołąb” czytanym jako „gołomp”. W przypadku głosek nosowych, takich jak „ą” czy „ę” na końcu wyrazu przechodzą one w tzw. dyftong, czyli połączenie samogłoski ustnej “a” i „u” w przypadku wygłosu a z kreseczką (czyli wymawia się wtedy “ou”) i “e” oraz “u” w przypadku e z kreseczką (wymowa “eu”). Ale w przypadku ą nie zawsze jest wygłos. Tak jest wtedy kiedy w mowie musimy mieć rozróżnienie między narzędnikiem liczby pojedynczej a celownikiem liczby mnogiej. Wymawia się „zrobiłem to ręką”, ale „to dzieło zawdzięczamy rękom tkaczek”.
Pisze się inaczej i czyta się inaczej. Zaś niedokształceni ludzie mieszają te dwie rzeczy i żal słuchać. A tu pan Szczerba ani razu nie mówił poprawnie.
Ale to nie jest najważniejsze. Polski się zachwaszcza nieuchronnie. Kiedyś to przynajmniej media trzymały poziom, który jakoś oddziaływał na ludność, zwłaszcza młodą. Ale od kiedy każdy influencer może przebić zasięgami niezłą telewizję, to te ich wynalazki przenikają do polszczyzny niezawodnie. I nie ma co tu prawić o dyftongach czy odmianach wśród ludu młodzieżowego, który – założę się – nie odróżnia deklinacji od koniugacji.
Ale obiecałem, że dam coś więcej niż użalanie się nad zagładą języka Jana z Czarnolasu. To były dwie techniki posła Szczerby. Pierwsza to jest „my story”, druga to guzik. Guzik jest prosty – to najczęstsze narzędzie. Wyłącza się mikrofon zadającym pytania, nawet zeznającym świadkom, przerywa się zeznania, wtrąca jakieś nieistotne uwagi po zakneblowaniu świadka. W dodatku pod względem traktowania swoich świadków czy kolegów koalicyjnych z komisji, to tu jest odwrotnie – swobodna wypowiedź.
Jak się widzi tę chamówę, to się nóż w kieszeni otwiera. W końcu – co prawda teoretycznie – komisja śledcza jest po to, by się czegoś tam dowiedzieć. Przewodniczący Szczerba był tak nakierowany na swoją story (o tym zaraz), że przerywa świadkowi, kiedy ten jest bliski zeznania ciekawych rzeczy. Nawet korzystnych dla swoich przeciwników, których poseł Szczerba reprezentuje. A ten nawet nie daje mu samego siebie obciążyć.
„My story”, to też ciekawa postawa, bo techniką to trudno nazwać. Świadkowie nie są zapraszani, by ich odpytywać, ale po to, by członkowie komisji powiedzieli swoje. Normalnie zajęcie stanowiska członków komisji śledczej następuje w raporcie. Ale nie po to są te komisje. Przypomnę – mają grillować przeciwników i lansować swoich. A jak idzie ciężko z pytaniami i odpowiedziami, to trzeba swoje powiedzieć i tak.
A więc mamy cyrk. Kilkunastominutowe tyrady członków komisji czasami nawet nie kończą się zadaniem pytania. Ostatnio pan Szczerba przesłuchiwał… nieobecnego prezesa Obajtka, który ryzykując karę 3 tysi pozbawił posła Szczerbę możliwości lansowania się przed wyborami, na których mu widać zależy, i nie pojawił się na komisji. Ot, i kulig nie udał się. Ale Szczerba zadał mu (?) przygotowane pytania, które składały się z kilkuminutowej tyrady oskarżeń (a przecież komisja jest od tego, by je dopiero udowodnić), nawet nie prowadzących do choćby i retorycznego zadania pytania, bo przecież to wszystko było wpustkę.
Inny poseł, chyba od Hołowni, wymienił wszystkie nieruchomości Obajtka, i tylko brakowało numeru bramy, bo padały miejscowości, ulice, opisy budynków i posiadłości. Normalnie jak za komuny – ludowi się pokazało czego to tam nieobecny nie miał, licząc pewnie na chorobę czerwonych oczu. No, jak się ma taki elektorat…
Można to ukrócić
Dziwię się tylko pisowcom. Przecież to nie ma nic wspólnego z kodeksem postępowania karnego. Świadkom się przerywa, kwestionuje ich prawa, zabrania zgłaszania wniosków, zadaje się pytania typu „co by zrobili, gdyby”, każe oceniać cudze wypowiedzi i dokumenty. Wreszcie – istnieje całe oprzyrządowanie praw świadka, akurat przygotowane na komisje śledcze, które daje prawo odmowy odpowiedzi na zadanie pytanie m.in. wtedy, kiedy zawiera ono tezy, jest przyczynkiem jedynie do wystąpień pytającego.
A tak wygląda 90% przesłuchań tych komisji. Same tezy, wciskanie Tuska w brzuch, naruszanie dóbr osobistych pytanego świadka, komentarze do wypowiedzi, zarzucanie kłamstw, bez żadnych podstaw. A tak w ogóle to pyskówka i kulturowe oraz proceduralne chamstwo, które ma doprowadzać świadków i opozycyjnych członków komisji do emocjonalnych reakcji. Najczęściej zakończonych wydaleniem z obrad. Dziwię się więc, że świadkowie dają się wciągnąć w tę zabawę, bo przecież przy powołaniu się na takie okoliczności zarówno publiczność, jak i ewentualne sądy ciągające za nieuzasadnioną odmowę zeznań, uznaliby takie zachowanie za uzasadnione.Komisje śledcze, zwłaszcza te z czasów koalicji któregoś tam dnia, któregoś miesiąca – tu też mamy spór, kalendarzowy – to kpina z ich istoty. Nic nie wyjaśnią, nie od tego są. W tym wypadku, poprzez agresję i chamstwo dają tylko satysfakcję swemu elektoratowi, i to jego szczególnie ekstremalnej frakcji. Resztę widowni odstraszają, a więc są kontr-produktywne, nawet dla ich autorów. Bo jak odstraszają, to są tylko widowiskiem dla jebaćpisów. Nikogo innego do niczego nie przekonają.

Paradoksalnie – są jednak elementem wyławiania błędów ustrojowych. Ale nie „w temacie” swoich obrad. To jest pokaz niedowładu „tego kraju”, który nigdy się nie uleczy, skoro z potencjału lekarstwa robi tylko narkotyk dla ekscytowania coraz to mniej licznych, ale coraz to bardziej zawziętych ultrasów. Sprawy pozostaną niezałatwione. Może się tam i kogoś przymknie, ale jak minęły wybory to i tempo spadnie, i popularka. Igrzyska nie będą już (tu) potrzebne, przedwyborcze motywacje się wypaliły. Trzeba będzie wrócić do strategii „jedna wrzutka dziennie”, tylko po to by wspomnianymi igrzyskami przykryć generalnie braki w chlebie. A z burczącym brzuszkiem to jest tak, że jego odgłosy są w stanie zagłuszyć największe propagandowe tuby. A, że się taki poseł Szczerba czy Joński tak wylansowali, iż lud ich zabrał w nagrodę do Brukseli, to może i dla Polski… dobrze.
Napisał 
Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Dosyć Polski z Dykty

Dosyć Polski z Dykty

9 czerwca, wpis nr 1271

No i mamy koniec maratońskiej triady wyborczej. Są już jakieś wyniki, ale nie o tym dziś chcę mówić, no – może trochę więcej będzie eurosceptyków w Brukseli, ale w bezzębnym europarlamencie. Zmieni się bardziej na Zachodzie, niż u nas, bo my jesteśmy o jedną fazę spóźnienie wobec trendów zachodnich.
Bo najważniejsze rzeczy działy się przed wyborami i nie były z nimi związane. To stan państwa, który ze względu na wybory był, jest i będzie zamulany. Już o tym pisałem, że polska polityka, poza zdobyciem i utrzymaniem władzy nie ma żadnej treści. Państwo jest już tylko partyjnym łupem, zaś rozemocjonowane plemiona patrzą tylko jak dojechać przeciwnika, nawet za cenę państwa z dykty.Podzielam konstatację redaktora Stanowskiego, że partie zajmują się wyłącznie kampaniami wyborczymi, których mieliśmy teraz kumulację, ale myliłby się ten, kto uważałby, że to koniec. Nie – wrócimy w stare koleiny, bo politycy tylko to potrafią – naparzać się, kosztem Państwa (czyli Was, obywatele) i państwa jako organizmu. A mamy do czynienia z kluczowym momentem i to wcale nie ze względu na wybory. A więc jak mówi redaktor Lisicki – do rzeczy.
Testowanie
Za komuny co raz to było tak, że granice NATO naruszał jakiś samolot radziecki. Było to pod progiem wojny, wlatywał, przeleciał się, albo się tylko zbliżał do granicy i o to chodziło. To był test. Dzięki temu Ruscy dowiadywali się dużo i to małym kosztem. Można było zobaczyć skąd, w jakim czasie wystartują myśliwce przechwytujące. Jaki jest czas od namiaru do reakcji. Kto do kogo dzwoni. Jak szybko dolecą i czym, wreszcie – jaka będzie reakcja wojskowej dyplomacji. To były cenne dane, bo taki sondażowy naruszyciel przestrzeni to tylko jaskółka, zwiadowca całych eskadr stacjonujących na lotniskach, zaś reakcja przeciwnika to podstawa do rozpisania scenariusza do pełnoskalowych działań.
To, co mamy na naszej granicy z Białorusią to właśnie taki test. Za myśliwców-naruszycieli robią tu nachodźcy, ale wyniki takich testów to już gotowe podstawy do pełnoskalowych scenariuszy już nie dla przebierańców, ale w pełni umundurowanych sił. Tak należy traktować to, co się tam dzieje. Pora więc na remanent czego nauczyli się wschodni na naszym przykładzie? A właściwie co już wiedzą coraz więcej, bo to przecież granica nie zapłonęła wczoraj, a lekcje z poprzednich testów stanowią dzisiaj tylko dalszy ciąg posępnego scenariusza, jaki wyłania się z testowania nie tyle granicy, ale spoistości i siły państwa polskiego.
Co więc już wiedzą Putin z Łukaszenką?
Zacznijmy od podstaw, czyli rzeczy, które dzieją się na granicy. A więc państwo polskie zakuwa na oczach innych żołnierzy w kajdanki ich kolegów, by doprowadzić ich do prokuratury, aby postawić im zarzuty, za to że oddali strzały ostrzegawcze do szturmujących granicę nachodźców. Wiedzą Ruskie też, że u nas wysyła się wojsko i policję jako mobilne tarcze strzelnicze. Bo jak nazwać zdjęcia przesłane przez żołnierzy, z których wynika, że magazynki karabinów są przed pójściem na patrol na rozkaz dowództwa zaklejane taśmą klejącą, zaś kandydat do parlamentu minister Kierwiński dopiero dwa dni temu zezwolił policji na noszenie broni w trakcie działań w obszarze nadgranicznym? To znaczy, że do tej pory była to tylko pokazówa. I – uwaga – myśmy się o tym dopiero teraz dowiedzieli, ale, jestem pewien, Ruskie o tych rewelacjach wiedzieli od razu. W ogóle to tak jest, że Ruskie tam wszystko wiedzą o naszym państwie z dykty i nawet tego nie testują, tylko czekają na okazję, by ten stan trwał jak najdłużej, zaś takie demaskacje popychają tylko dyktowe państwo do (być może) jakichś reakcji. Dodajmy – których by nie było, gdyby się sprawa nie wydała. To jest tak, jak z cyber-bezpieczeństwem. Wrogowie wiedzą i mogą o wiele więcej niż pokazują i nie jest w ich interesie, by przeciwnik się dowiedział co wiedzą lub mogą, bo jeszcze by zareagował, a tu trzeba, jak przyjdzie co do czego, wywalić ze wszystkich cyber-armat naraz. I tak jest z granicznymi ekscesami. Ale wrócimy do tego na końcu.
Wróg drugiego poziomu
Co jeszcze wiedzą Ruskie? Ano, że u nas za plecami żołnierzy nie wszyscy stoją murem za mundurem. Za PiS-u byliśmy świadkami takiego pęknięcia wzdłuż szwów podziału wojny polsko-polskiej. Odbywały się szarże posłów nad granicą, celebryci pluli na mundurfilmy się kręciło i nagrody zbierało (nawet w Watykanie!)  za to, żeby w sumie osłabiać morale armii oraz narażać integralność państwa, czego podstawą jest szczelna granica. Wszystko w imię chorych ideologii „willkommen” oraz humanitarnej pały do walenia w PiS. W dodatku, za pierwszego ataku Łukaszenki Niemcy jeszcze byli w nordstreamowym układzie przyjaźni z Putinem.
Teraz Tusk, wzorem swych pryncypałów z Berlina zmienił opcję taktyczną na Putina. Teraz to jego i Polaków największy wróg, choć jeszcze niedawno o rusofobię był tymi samymi usty oskarżany PiS. Ale to tylko odbicie zmiany – dodajmy, narracyjnej – niemieckiej opowieści. Jakże potrzebnej przed wyborami do Brukseli, co – jak widać po wynikach – kupił twardy elektorat Platformy, bo to były wybory ultrasów, gdyż wahacze pozostali w domach, zniesmaczeni diabelską alternatywą proniemieckiego Tuska i kapitulanckiego wobec Unii Kaczyńskiego.Rosjanie wiedzą także jak bardzo się certolimy ze stanowczością. Wiedzą, że polskie wojsko jest obezwładnione swą niepewną sytuacją prawną nad granicą, gdyż pracuje ono w reżymie prawnym przystosowanym do straży granicznej, zaś ustawa określająca zasady użycia broni jest jak to mówią u prezydenta Dudy „mrożąca”.
Mrożące jest także wysyłanie żandarmerii kajdankującej żołnierzy na oczach towarzyszy broni. W każdej armii, ba – państwie,  stoi się bezwzględnie za mundurem, jakiekolwiek przekroczenia w przepisach są sprawą wewnętrzną armii, a nie pokazuchą, gdzie odbiera się godność żołnierzom, zanim nawet się osądzi sprawę. Zawsze tak jest – inne postępowanie jest samobójstwem państwa. PiS, który posłał w trakcie pierwszego kryzysu na granicę wojsko nie zadbał o skreślenie dosłownie kilku zdań z ustawy regulującej użycie broni, by żołnierze wiedzieli, że co najmniej prawo ich chroni, nie są zaś oddani na pastwę nadgorliwości urzędników wojskowych realizujących polecenie polityków, którzy o wojsku mają nijakie pojęcie. PiS tego nie zmienił, przez pół roku budowania tarczy wschodnich, fortyfikacji i umocnień, deklarowanych w piwocie Tuska, obecni rządzący też nic nie zrobili. To wiedzą Ruscy.Wiedzą też, że mamy bajzel kompetencyjny. Napad Bodnara na Prokuraturę Krajową, nielegalne odwołanie Prokuratora Krajowego, kompletne zbocznikowanie jego zastępców w przypadku relacji prokuratury z wojskiem doprowadziło do ubezwłasnowolnienia nielegalnie odwołanego prokuratora Janeczka, zastąpienie go wybrańcem Bodnara Dariuszem Kornelukiem. Stworzyło to sytuację, na której wyniki nie trzeba było długo czekać.
W dodatku Bodnar powołał specjalny oddział prokuratury w Siedlcach, mający ścigać… przekroczenia prawa w wykonaniu żołnierzy przy granicy. Było to już PO skandalicznym aresztowaniu trzech polskich żołnierzy, a więc jest to sygnał – również dla żołnierzy -, że sprawa nie tyle będzie kontynuowana, co zaostrzana.
Mateusz Sitek
Zginął żołnierz z rąk nachodźcy. Dwa miesiące po tym, jak jego kolegów, za strzały ostrzegawcze, skuto i odwieziono na odwach. Czy gdyby nie ten efekt mrożący nasz żołnierz użyłby broni, by się uratować? Bo może, wiedząc na bank o losie swych kolegów, zawahał się? A może ktoś sprawdzi czy nie miał przypadkiem zaklejonego taśmą magazynku z nabojami w swej broni? Pojawiają się okropne wieści oparte na podejrzeniach, że on już nie żył na kilka dni przed ogłoszeniem jego zgonu. Że chodziło o to, żeby dociągnąć z tą wieścią do wyborów, bo ogłoszenie tego mogłoby zepsuć wyniki rządzącym. Sprawa się wydała po awanturach ze strony lekarzy i rodziny, ale jak widać po wynikach – nie zaszkodziła Tuskowi, który może odtrąbić pierwsze zwycięstwo procentowe nad PiS-em w triadzie wyborczej.Jest filmik w internecie, mocno zmontowany z tego morderstwa na granicy. Zresztą szkoda, bo nie widać co się stało, gdyż widać tylko akcję ratunkową rannego śmiertelnie żołnierza.
To straszny filmik, bo widać na nim… Polskę. Z dykty. W rowie leży ranny żołnierz, którego ratuje obrzucana ze strony nachodźców ratowniczka medyczna. Kilkanaście metrów od niej klęczy żołnierz z tarczą, nie podchodzi do niej by ją chronić, ratowniczka pochyla się nad rannym, rozpościera ręce by go osłonić, jest kompletnie sama, ale walczy o rannego.
To właśnie obraz naszego kraju. Zostaliśmy sami w kraju niemożności, postawieni wobec wroga, przed którym musimy się bronić gołymi rękami. Sami. Potem pojawiają się karetki, ale nachodźcy dalej rzucają w ten ratowniczy tłumek, tak bardzo, że znajdują się policjanci z tarczami, którzy nad rannym rozpościerają ochronny dach. A wystarczyłoby tylko puścić serię w tych tam, po drugiej stronie. I były spokój i to na wiele dni. I każdy by to zrozumiał.
Efekt mrożący
Czemu tak więc jest? Czemu nie strzelają? Wiem – uwaga! – bo się boją, co na to powie Kreml i Mińsk. Tak, bo ci rozedrą japę na całego. I dlatego wysyłamy tam nad granicę nieuzbrojonych żołnierzy i policjantów. I o tym wiedzą i uchodźcy, i Ruscy. Że się certolimy i będziemy certolić. Że wojna polsko-polska osłabia podstawowe funkcje państwa. Tak?Wszyscy mówią o artykule piątym Traktatu NATO. Że tam mają nam przyjść z pomocą, jaką będą chcieli itd. Ale istnieje przecież artykuł trzeci, który wymaga od każdego z krajów członkowskich przede wszystkim ogarnięcia… siebie. Nakłada obowiązki strzeżenia własnej granicy, utrzymywania wojska. Przede wszystkim po to by sojusz nie miał u siebie słabeuszy, których słabość prowokowałaby przeciwników do łatwego i skutecznego ataku. A czy my się tutaj ogarniamy? Wątpię. Inne kraje bronią swego żołnierza na wszelkie sposoby, jego poniżanie sprowadza się bowiem do upadku morale wśród innych żołnierzy, co jest prostą drogą do osłabienia państwa w wymiarze samobójczym. A my to robimy. I Ruscy też o tym wiedzą, nawet wydaj mi się, że specjalnie nie muszą tego stymulować agenturą, bo wojna polsko-polska sama wykonuję tę osłabiającą robotę.Jesteśmy krajem z dykty, tu akurat nowy ucieczkowy europoseł – Sienkiewicz – miał rację. W tej części świata takie numery nie uchodzą na sucho. Przychodzą, coraz szybciej, rachunki za państwową bylejakość. I tak te trzydzieści lat to był fuks, z którego nota bene nie skorzystaliśmy, by budować własną, suwerenną siłę. Zbudowaliśmy państwo słabe, mocne tylko wobec maluczkich, oddane na pastwę dwójpolówki pozornych zmian politycznych, gdy Polak musi wybierać wyłącznie mniejsze zło. A to oznacza, że ZAWSZE wybierze źle.
Co robić?
No, wiadomo, trzeba się ruszyć i wyjść z tego zaklętego kręgu bezowocnej nawalanki kosztem osłabiania państwa. Potrzebny jest ruch odpowiedzialnych Polaków, którym jeszcze zależy na kraju, nie na zwycięstwie któregoś z plemion, które obiecuje taktycznie tym razem kraść mniej. Mam nazwę na ten ruch – Dosyć Polski z Dykty (DPD). Wiadomo co robić, jakie powinny być postulaty, są do znudzenia powtarzane, czasem tylko kradzione przez polityczny mainstream, by coś tam obiecać, czego lud mówi, że chce, a czego, z powodu nierozliczania polityków z obietnic, i tak nie musi się dowozić.Taktycznie zaś z granicą to proste. Natychmiastowa zmiana kwestii użycia broni na granicy, pociągnięcie wyrywnych prokuratorów do odpowiedzialności, likwidacja specjalnego wydziału prokuratury w Siedlcach, pomoc prawna dla żołnierzy, by nie dochodziło do żenujących zrzutek w kompani wśród żołnierzy „na prawnika”. W sprawie samej granicy – po zapewnieniu, że żołnierze mogą strzelać – szkolenia i podniesienie morale armii.
Jeśli chodzi o płot, to bym zrobił tak, że obok tego, w głębi terytorium Polski postawiłbym drugi, jakieś 10 metrów od tego pierwszego. Obszar między płotami zaminowałbym i uczynił z tego obszaru pas śmierci. I każdego, kto by się tam nie wysadził traktowałbym ogniem od razu, za przekroczenie polskiej granicy. Teraz jest tak, że oni tam rozrabiają zza jedynego płotu z terenu Białorusi i jak którego postrzelimy, to wyjdzie, że strzelamy na teren obcego państwa z pewnymi konsekwencjami eskalacji konfliktu. A tak nachodźca dostanie kulkę u nas. Zrobić ze dwie transmisje z takich eventów, rozesłać po sieci i problem zniknie w jeden dzień, zdmuchnięty jak gromnica. Nikt się nie będzie pchał, tak jak teraz. Trzeba tylko zamienić filmiki. Te zachęcające – zaklejone magazynki taśmą, aresztowani żołnierze, śmiertelnie dźgnięty żołnierz, osłaniany ciałem przez ratowniczkę – na filmiki grozy z rozprawą w strefie śmierci.I zadanie dla naszego wywiadu. Chciałbym, by wytropił mordercę polskiego żołnierza. Tam, gdzie on jest. Chciałbym go widzieć na końcówce liny, tak jak widziałem uciekiniera Czeczkę, zdrajcę z polskiego wojska, którego znaleziono powieszonego. Chciałbym by było to jasne, że to on, i że to my pomogliśmy mu w przeniesieniu się na tamten świat. Tak by zrobiło państwo poważne, ale czy my nim jesteśmy?
Wynik testu
Ruscy nas testują na różne sposoby. Wynik wychodzi dla nich dobrze. Jesteśmy słabi, a to zachęca do eskalacji działań. Bezradność rozzuchwala. I będziemy świadkami eskalacji, na którą sobie zasłużyliśmy.
Ruscy zawsze mogą liczyć na mrożący efekt wojny polsko-polskiej.
Tusk wcale się nie zajął sprawą zmiany prawa, prokuraturą szalejącą przy granicy – nie, ona sobie znalazł kozła ofiarnego w postaci zastępcy Prokuratora Krajowego, którego najpierw zwolnił rękoma ministra Bodnara, aby go później oskarżyć o zakucie żołnierzy, z czym nie miał, bo nie mógł mieć decyzją Tuska, nic wspólnego. Dla Ruskich to nauka, że zawsze można na to liczyć – zamiast reformy popsutego systemu, zwalanie sprawy na straszny PiS, bo inaczej nam spadnie przed wyborami.W ten sposób wszystko się wyda – Ruscy zobaczą pozaklejane magazynki, kajdanki i ratowniczkę przykrywającą ciało zabitego żołnierza. My też to zobaczymy. I jeśli z tego nie wyjdzie jakiś szok dla nas, którym zmusimy polityków do działania, to będzie tylko gorzej. Nie bójcie się – oni tam nie analizują teraz ustaw o użyciu broni, tylko adhocowe badania, które zlecili, by się dowiedzieć czy to ważne dla suwerena. I zrobią tak jak im wyjdzie z badań, ale nie po to, by coś zmienić, tylko by ewentualnie uspokoić nastroje. I będzie więcej o wyborach niż o zabitym żołnierzu. Kolejna przykrywka. Sprawa przyschnie, inne będą bardziej pilnowane, by nie wyszły, czyli będzie gniło po staremu, zaś politycy będą ten smród zagłuszać perfumami PR-owskiej wojenki polsko-polskiej.
A Ruscy na bank wiedzą więcej od nas gdzie i jak jesteśmy słabi. I obawiam się, że wiedzą nie tylko więcej od naszej opinii publicznej, ale i od polityków, bo ci nie zajmują się państwem, tylko sobą.Ja pamiętam w swej historii III RP te kilka dni, kiedy czułem się naprawdę wolny – spadały bowiem zasłony i widać było prawdziwe konstrukcje III RP. Było tak kiedy Macierewicz przyniósł do Sejmu listę konfidentów, kiedy rozbił się w Smoleńsku samolot z prezydentem, a zwłaszcza dzień, w którym Rzepa opisała wykrycie trotylu we wraku tutki. To były dni, w których oczyma wyobraźni widziałem już te zbierane ad hoc grupki kryzysowe, które naradzały się nad tym jak z tego wyjść. Nie jaki to ma wpływ na państwo, tylko jak uratować swą polityczną DE i pogrążyć przeciwników. Co się tam dzieje daje pojęcie jeden wgląd, którego dokonała ekipa nagrywająca jak się naradza żmijowisko, by obalić rząd Olszewskiego i zakopać – skutecznie do dziś – proces lustracyjny. Kto ma nerwy – niech sobie zobaczy.
Tak samo było i teraz, kiedy wydała się sprawa z aresztowaniem żołnierzy i nie dało się dłużej ukrywać, że raniony na granicy żołnierz zmarł. Tak samo – naradzano się nad tym nie co zmienić w wojsku i systemie sprawiedliwości, a szerzej – prawnym, tylko jak to się będzie opowiadać, by uratować swoją DE przed wyborami. Nie minął jeden dzień i znalazł się winny wszystkiemu niedorżnięty pisowiec, który zakuł osobiście żołnierzy i pchnął dzidą żołnierza. I że to lud uśmiechniętej polski jagodnej kupi. I, jak widać z wyników tych wyborów – kupił. A więc dalej pobywamy w ułudzie państwa, Ruscy wiedzą o naszych słabościach więcej niż my sami i nic z tym nie zrobimy. I my, tak zwana opinia publiczna, i politycy, których wybraliśmy. Jedni swym wzmożeniem wojny polsko-polskiej, drudzy – większość – swym zaniechaniem.I zostanie tylko ta nasza Polska. Jej obrazem jest samotna i opuszczona ratowniczka, która własnym ciałem osłania rannego i umierającego żołnierza. I jeśli się na taką Polskę godzicie, to taką Polskę dostaniecie.
Napisał i opublikował Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na www.dziennikzarazy.pl

Polska zastygła

 Jerzy Karwelis dziennik-zarazy/polska-zastygla

Młodsi tego nie pamiętają, ale Lech Wałęsa, który dla jednych jest memem, dla drugich wstydem, dla innych z kolei dość kłopotliwym samo-mianowanym dziadkiem rewolucji Solidarności, co to się odbyła dekadę po tym jak ludzie kamieniami ubili ostatniego dinozaura, był dla nas – ludzi czasów Solidarności Pierwszej – źródłem ludowych powiedzonek. Były to raczej mądrości chłopka-roztropka, a więc bardziej opisywały autora niż rzeczywistość. Oprócz tego opisywały one stan umysłów suwerena i to od razu od momentu niekonfrontacyjnego odzyskania darowanej wolności.

Dwa konie

Jest w tym i pewna, wspomniana, „mądrość ludowa”, i skrót sytuacji, w której się wtedy, zaraz po Okrągłym Stole, znaleźliśmy. Wiadomo – ludzie różnie się angażują a raczej są angażowani, Lechu sam wspominał o premierach-zderzakach, co to się będą zużywać, kiedy za kierownicą samochodu pt. Polska będzie siedział nasz elektryk, czy to zarzucając na zakrętach meandrów swego ego, czy to waląc w mur realnej polityki. Taki to był podział kompetencji. Ale ta dychotomia przywiodła mnie do innej refleksji. Ok, niech i tak będzie, jak z tymi końmi, ale co to oznacza w czasach nierewolucyjnych? Ano to, że możemy mówić o dwóch typach spersonalizowania polityka. W dodatku na tyle sprzecznych, że trudno znaleźć te cechy u jednego politycznego osobnika. A to byłby ideał. Tworzy to rozłączność postaw politycznych, czyli albo jestem sprawny w zdobyciu władzy (i jej utrzymaniu, choć to wcale nie tożsame), albo jestem sprawnym państwowcem. I to jest dylemat, a właściwie alternatywa rozłączna, której nie rozumiałem, bo to dwie różne sprawy. Bo dlaczegóż to władzę, czyli realizowanie pomysłu na kraj ma dostać ten, co to ładnie wygląda, złotouści po mediach i debatach, przerabia sondaże suwerena na bon moty, ściska łapki na wiecach i zsuwa w kampanii autobusem po kraju, mówiąc widzom-wyborcom to co mu wyszło z badań, że ci chcą usłyszeć.

Co to ma wspólnego ze sternikiem nawy państwowej, biegłego w przepisach, systemach, podległości instytucji państwa? Przecież to dwie różne osoby, style, temperamenty. A to oznacza, że ktoś udaje. Ten koń od biegu, udaje perszerona, ciągnącego wóz państwowy, może – czasem – być odwrotnie, że jakiś urzędnik udaje lidera ludzkich pragnień. To drugie mogę zilustrować postacią Balcerowicza, który był dość sprawnym urzędnikiem w realizowaniu ustalonych celów, ale miał tyle charyzmy, co księgowy przemawiający na wiecu. Ale mnie fascynuje ta pierwsza opcja – showmana, który udaje państwowca.

Gniadosz Donald

Tak, ten tekst będzie o Tusku, zgadliście. Wydaje mi się on przykładem takiego polityka, który ma skorupkę i nic w środku. To znaczy, z różnymi co prawda losami, ale zdobywa władzę, w ostatnią kampanię popracował, jak u Niemca, widać, że był aktywny, zadziałała frekwencja i osiem gwiazdek. Wielu się rozpływa na temat tej rekordowej frekwencji, ale dla mnie to przykład odwrotny – to nie święto demokracji celebrowane w coraz większym składzie, ale dowód na kompletne sprymitywizowanie polskiej polityki, skoro tak wielu ludzi ruszyło do urn odreagować swe negatywne uczucia, kupując kota w worku. I to Tusk ładnie rozegrał. Tyle zdobycie władzy – teraz jej utrzymanie. Też dobrze idzie, ale znowu – wszystko oparte na polaryzacji. Jak nie na tej „zewnętrznej” Polska uśmiechnięta versus okropny PiS, to „wewnętrznej” – na rozgrywaniu swoich w partii i koalicjantów, marszczeniu brwi, napuszczaniu jednych na drugich, osłabianiu każdego z osobna i spektakularnym przyciskaniu ich butem do podłogi. W końcu – na kokietowaniu mediów. Tu też idzie dobrze.

Ale co jest w środku? Ja się zgadzam z Rafałem Ziemkiewiczem, który zdiagnozował, że Tusk… nie umie rządzić. Wedle prawidłowości z początku mego tekstu – gdyby to jeszcze w dodatku był państwowiec, to mielibyśmy cudowny zbieg zarówno cennych, jak i wykluczających się cech. Powiecie – jak nie umie rządzić, jak z siedem lat sprzed drugiego PiS-u rządził sobie lewą ręką przez prawe ucho i można było sobie jeszcze haratnąć w gałę? Tak, ale Tusk w latach 2007-2014 dostał deszcz złota z unijnych funduszy i było co dzielić. Nie przemęczając się zbytnio. I po tej labie, którą jeszcze Tusk skwitował pozostawiając w Polsce swą kopaczową namiestniczkę, suweren go i tak pogonił na następne osiem lat. Siedziało się więc w oślej ławce opozycji, czekało na lepszy fart, aż wreszcie weszło. Mamy władzę z powrotem.

Tusk jest więc takim koniem wyścigowym, jak mówił Lechu – do biegu. No, galopuje szybko, ale na krótkie dystanse. Aby więc było poczucie ciągłej formy, to trzeba robić coraz to nowe wyścigi. Wozu taki nie pociągnie. Prędzej będzie wyśmiewał poprzedników jak im nie szło, jak oszukiwali – nic nie ciągnęli z obiecanego, za to zaś obrok pobierali, nawet bokiem wynosili do swych prywatnych stajenek.

Wóz stoi, co najwyżej trzeba wytłumaczyć, że by się „pociągło”, ale Kaczor popsuł dwie ośki, wyniósł łożyska i jak tylko naprawimy – po serii publicznych procesów – to na bank pociągniemy. A więc jest bieganie w kółko, wałach Donald prowadzi, okrążenie za okrążeniem, wyprzedza swoich rywali na różne sposoby. A widownia to ogląda – dostaje co chce, bo wybrała tego konia, właśnie dlatego, że ładnie biega, jest szybszy (teraz) od reszty, zaś w sprawie nieciągnięcia wozu tak ładnie wszystko wytłumaczy. A więc wszyscy zadowoleni. Ale wóz stoi…

No dobra, ale na poważnie. Wiadomo – ideałem jest połączenie cech obu koni, nie w jednym osobniku, ale w systemie. Konie do wyścigu wygrywają, po czym biegają sobie już swobodnie, w dal…

Dla szpanu, bo inaczej widownia zajmowałaby się wyłącznie gonitwami, nie zaś robotą. Nie można, oprócz nałogowych hazardzistów plemiennych wzmożeń, siedzieć całe życie na wyścigach. Teraz pora na perszerony i przekazanie im zadań operacyjnych. Pod nadzorem politycznym, oczywiście. Urzędnik nie ma politycznego „czuja” do społecznych nastrojów, a te zmienne są, w przeciwieństwie do sztywności przepisów. I tak wespół-w zespół taki dyszel może dobrze popracować. Ale to wymaga stabilnej klasy urzędniczej, w dodatku zmotywowanej i pieniężnie, i patriotycznie. A tu te wszystkie dyskusje o stworzeniu takiej warstwy urzędniczej to bajki o Żelaznym Wilku. Gdzieś ktoś coś słyszał, jest za – zwłaszcza będąc w opozycji. Bo jak dobry los da władzę, to ważne stanowiska wypełnia się bardziej swoimi partyjnymi kolegami z łańcuszka zobowiązań, niż fachowcami. Jeżeli już, to się dubluje takie obsady za jednego fachowca – jeden kumpel. Jest tylko droższy chaos. Droższy, bo płacimy podwójnie, nie licząc kosztów niekompetentnego szkodnictwa, a chaos powstaje na poziomie kompetencyjnym, kiedy jakiś polityczny wynalazek stoi wyżej niż kompetentny fachowiec.   

Uśmiech przez zaciśnięte zęby 

Ale zauważyliście? – zniknęła uśmiechnięta Polska. Gdzie te milusie uśmieszki? Widać, że niedowład w rządzeniu coraz ciężej zrzucać wyłącznie na ten straszny PiS, choć nawiązywanie do zastanej popisowskiej katastrofy zdarza się coraz częściej. Że nie wiedzieliśmy, że po PiS-ie jest aż tak źle. Ale to ma krótkie nogi, nawet gdyby to po części było – a jest – prawdą. Osiem gwiazdek nie najęło Tuska do tego, by skonstatował krajobraz po pisowskim Armagedonie, ale by Polska była uśmiechnięta – pstryk i benzyna za 5,19 zł, deszcze pieniędzy z Unii, szacun na salonach i pieniądz w Polaka kieszeni, bo PiS nie może już kraść. Oni się tam przestali uśmiechać. Chyba coś tam na górze wiedzą, czego my nie wiemy do końca. Że jest gorzej i będzie jeszcze gorzej. Teraz naciąga się tę gumkę od majtek, bo idą wybory i oszczędza się trosk elektoratowi. Ale od lipca przychodzą rachunki. I zapłaci je również Jagodno.

Mamy więc pechowy zbieg, bo władzę zdobył ten, co się na tym zdobywaniu zna, utrzymuje ją ten, co też to potrafi – ale gdzie ta Polska, się spytam? No, bo jak po środku, między zdobyciem a utrzymaniem władzy nic nie ma, to władza już tylko służy samej sobie. A taki układ jest tylko możliwy jeśli suweren godzi się, że jego wybraniec nie dowozi obietnic. To ciekawe – PiS zrobił sobie z wiarygodności fetysz, uważając, że wybieralność polega na spełnianiu obietnic i polepszaniu losu wybranych grup obywateli-wyborców. Może to i prawda, ale to nie na to, tylko na „fur Deutschland” postawił PiS w kampanii i przegrał. A mógł się chwalić, że dowiózł tu i tam, i tu i tam (rzeczywiście) Polakom się polepszyło. Ale przegrał z jedną-jedyną obietnicą, samospełniającym się zobowiązaniem – ***** ***. Czyli – jak zagłosujesz, to akurat to będziesz miał na drugi dzień. A jak obiecuje się tylko to, po czym ma się stać cud mniemany, to jak to dowieziesz, polityku, to się wywiązałeś. I ty głosujący, i ty – wybrany. A co potem? Ano okazuje się, że cudu nie ma, za to kasy coraz mniej.

Dlatego coraz mniej tej uśmiechniętej Polski. Śmieją się (nerwowo) naiwni, co to albo nie wiedzą co ich czeka, albo tacy, co to będą i kit z okien wydłubywać, byleby oglądać Kaczora jako świadka w kolejnym dętym spektaklu, jakim stały się komisje sejmowe. A więc, że tak powiem, bytowe rzeczy można nie dowozić, tyle, że nie ciągle. Naród jest przebodźcowany kolejnymi wrzutkami tematycznymi. Codziennie afera, a to miała być przecież domena czasów okropnego PiS-u. No, i jak tu znaleźć czas na uśmiech od ucha do ucha. Następuje zmęczenie materiału i szukanie jakiegoś spokoju. A tu nawet premier traci nerwy. A miał być ostoją spokoju – busolą pewności, siły argumentów. Nawet do brudnej roboty wybierał swoich kolegów, by wychodzić potem cały na biało, lejąc oliwę na wywołane przez samego siebie fale.

Polska w bursztynie (zastygnięta)

To jest jakiś impas dla Polski, to tak, jakby się zatrzymać w przedpokoju. Wywalić wszystkich za drzwi, samemu zaś utknąć pomiędzy wyborczym zwycięstwem a niemożnością (niechęcią? nieumiejętnością?) rządzenia. I to też nie widać, że tam ktoś się szarpie – ekipa rządząca słabiutka (nawet w porównaniu z PiS-em), Tusk na posiedzeniach rządu krzyczy, doprowadza ministrantki do płaczu, a więc chciałoby się zawinąć, choćby i do Brukseli, choćby i po pierwszych sześciu miesiącach pierwszego w życiu rządzenia, jak to czyni w ponad połowie swego poselskiego składu Polska 2050. Ta sytuacja to nie jest jakiś robaczek, który zastygł w bursztynie w pozie, z której wynika, że się dokądś wybierał zanim go zastała unieruchamiająca okoliczność. Nie – to jest pokaz nawet nie stagnacji, bo ta zakłada jakiś zatrzymany ruch. To bezruch od samego początku.

No dobra – biedna ta Polska, jak zwykle. Tylko kto na tym korzysta? Pies już tam trącał, czy to zrobiono specjalnie, by wygrał taki imposybilizm, czy to genetyczny polski pech. I czy to zrobiły wraże plemiona tubylcze, czy zewnętrzni osłabiacze Najjaśniejszej. Ale korzysta na tym każdy kraj, który borykał się z polską konkurencją, każdy globalista, któremu obce są państwowe ambicje Polaków, wreszcie każdy członek urzędniczych elit Brukseli, do której Polska pod poprzednimi rządami nie pasowała w jej drodze do szaleńczej wersji postępactwa. Dlatego i Unia, i Niemcy się cieszą. Zaś zakompleksieni Polacy biorą to naiwnie za wyraz sympatii. A to tylko satysfakcja z polepszenia się możliwości realizacji interesów innych krajów. Ubezwłasnowolniona Polska staje się już coraz łatwiejszym podmiotem do europejskich rozgrywek, już nie przeszkadza, choć i tak za starych rządów – gardłowała tylko u siebie, że się nie podda, zaś podpisywała wszystko jak leci.

A czy PiS umiał rządzić? Pewnie trochę lepiej, niż koalicja nie tyle trzynastego grudnia, ale trzynastu partii. Ale przynajmniej miał jakąś wizję, narrację godnościową Polaków, że stać nas na windujące nasz potencjał, ale i dumę, projekty. A co my tu mamy? Z jednej strony jakieś liryczne zaśpiewy o uśmiechu, miłości i – uwaga! – pojednaniu. Tiaaaa… z rąk trzymających pałkę prawa „takiego jak je rozumiemy”. Z drugiej strony – brutalne widowiska dla publiki, jak się tarza w smole Kaczorów, czym się chyba przejmują już tylko patologiczni ultrasi.

Świat ucieka, my w formalinie niemożności. Jak w słoju z dawno już wyginiętym eksponatem.

Napisał i opublikował Jerzy Karwelis Wszystkie wpisy na www.dziennikzarazy.pl

======================

mail:

Autor pominął jedno skrótowe powiedzenie Wałęsy.
<<Jestem za, a nawet przeciw>>

W tych pięciu słowach zawarta jest cała dialektyka współczesna,
wszystkie wypowiedzi polityków od Lewej do Prawej strony,
i w Kraju i zagranicą.

RW

Obrazki z wystawy

Jerzy Karwelis dziennikzarazy.pl/25-05-obrazki-z-wystawy 25 maja, wpis nr 1268

Jako się rzekło bezroboczę, czyli szukam pracy, a więc mam trochę przerw w weekendy. Ostatnio więc mam paradoksalnie więcej czasu, by zadbać o siebie i tak sobie łażę, to tu, to tam, raz na siłownię, raz do wspomnianego Lasku Kabackiego na kije. I uderzyło mnie kilka obrazków, które mnie natchnęły na ten tekst. Coś jak „Obrazki z wystawy” Musorgskiego, kiedyś dla mnie przyczynek do zajęcia się tą Potężną Gromadką rosyjskich muzyków z nieoczekiwanej strony, bo przez rockowy zespół Emerson, Lake and Palmer. Tam każdy obrazek był opowiedziany muzyką, a więc ja – z drewnianym uchem – spróbuję każdy obrazek z tej nieoczekiwanej wystawy opowiedzieć, nie zagrać.

Obrazek pierwszy. Byczki

Jestem na siłowni. Dopiero teraz zauważyłem ten rys, ale dlatego, że zacząłem przychodzić w okolicach południa. Przedtem nie dało rady, bo człowiek siedział w robocie, a więc po południu widział taką średnią kolegów-pakerów. Trochę Polaków, trochę Ukraińców, brązowawi jeźdźcy pizzy przychodzili po robocie, czyli mocno po 21.00, wiem, bo się raz tak zasiedziałem. Ale jak się przyjdzie w południe, to mamy praktycznie tylko Ukraińców. Głównie w wieku poborowym. Tak, o tym będzie ta dzisiejsza opowieść. Jest ich sporo, Polaków małowato o tej porze, bo są w robocie. Przypomina to kawał o afrykańskim imigrancie pytanym w Niemczech, kiedy tak siedział w południe na piwku – gdzie są Niemcy? Powiedział, że w pracy. I tak tu sobie tu żyjemy.

Jest ich coraz więcej. Są w grupach, głośni, chyba jak u siebie. Tego akurat nie wiem, bo nie wiem jak się zachowują tam na Ukrainie. Nie wiem, pewnie nie wszyscy są na socjalu, pewnie pracują zdalnie, może jako programiści, a tam to nie trzeba odbijać karty – byleby kody były napisane na czas. Ale są. Byczki, bo pakują. Ciekawe co myślą o – zarobionych w tym czasie – Polakach. To słabe jest, bo – próbowałem tego kiedyś – ich opowieść jest żenująco sprzeczna. Pozorują wojenne motywacje ucieczki z kraju, są przecież patriotami, ale ich obecność tutaj świadczy o czymś innym. Ale wrócimy jeszcze do tego.

Obrazek  drugi. Piknik wolności

Idę więc sobie po Kabackim na kijach. Podrażnia moje nozdrza miks zapachów paliwka turystycznego i smażonego mięsiwa. Aha, to majówka przecież i na polu pod lasem w okolicy kilku zadaszeń rozbija się kanikuła weekendu, który przeszedł w 10-dniową malignę grillową. Mijam to w chodzie rytmicznym i widzę, i słyszę – większość to Ukraińcy. W grupkach, ale nie wielopokoleniowych. Jednopokoleniowych – poborowych. Dziewczyny i chłopaki, może zaczyn nowego przemieszania demograficznego Polski, bo przecież nam tu ludzi – ciekawe dlaczego? – brakuje. Ale, pomijając poborowość takowych, to czy oni się tu zasymilują, czy chociaż zintegrują?

Od razu tłumaczę różnicę. Asymilacja polega na przyjęciu wartości i kultury kraju goszczącego. Integracja jest wtedy, kiedy przyjezdna społeczność  zachowuje swoją kulturową odrębność, ale respektuje chociażby zasady ustrojowej gry kraju goszczącego. My mamy teraz w Europie dowody na drogę trzecią. Nie integracji, ale dezintegracji. Społeczności goszczone nie tylko nie respektują zasad kraju goszczącego, ale same ten kraj kontestują. Występują przeciwko swym dobroczyńcom, tworząc getta zamkniętych zon, gdzie państwo goszczące nie ma nawet fizycznego wjazdu. Co dopiero mówić o jurysdykcji. Czemu to sobie Zachód robi, to sprawa na osobne rozmyślania, ale efektem tych działań jest samobójstwo rozszerzone cywilizacji. Rozszerzone samobójstwo polega na tym, że desperat (w tym wypadku ideologiczny) w swym samounicestwieniu zabiera wszystkich ze sobą. To jest bardzo słabe. Ja bym chciał na ten przykład, by tzw. „ostatnie pokolenie” przyklejające się do asfaltów, było na prawdę ostatnie, i niechby spełniło swe obietnice, a my tu zostaniemy.

A więc nie wiadomo jaka będzie droga Ukraińców u nas. Czy zostaną? Czy wrócą? Czy pojadą dalej na Zachód, choć tam wcale – akurat na nich – nie czekają z takim socjalem jak na pontonowców. A może będzie odwrotnie? Może po jakimś tam pokoju odbędzie się łączenie rodzin? I główny czynnik motywacyjny trzymania tu matek z dziećmi, czyli walczący mężowie, będzie się chciał połączyć z familią? U nas. Może być więc tak, że po jakiejś formie rozejmu jednak tej migracji przybędzie. A co się stanie, jak zapowiadał minister Bodnar, kiedy oni dostaną taki poziom praw obywatelskich, że będą mogli głosować w wyborach? Najpierw samorządowych, a potem politycznych? Czy będzie u nas, tak jak na Zachodzie, że galopująca lewica daje im zarazem taki socjal i takie prawa, że w nadziei, iż migranci wywdzięczą się im przy urnach ci zagłosują na swych dobrodziejów z cudzej kieszeni?

Ja wiem, i to kwestia dla naszych władców, że u nas z demografią krucho. Ciekawa to kwestia, że za komuny, w ciemnych czasach stanu wojennego mieliśmy drugi wyż demograficzny, zaraz po powojennym. Wiem, słyszałem jak to się tłumaczy – że było ciemno, bo był dwudziesty stopień zasilania, że się kocilim, bo była godzina milicyjna i jak się impreza zasiedziała po 22.00, to trzeba było jakoś się wszystkim rozłożyć po tapczanikach. Nie bądźmy naiwni. Na serio to było dlatego, że w tym pomieszaniu pogardy stanowojennej jedyną enklawą była rodzina, bliscy. Ludzie lgnęli do siebie, widząc tam jedyny swój kapitał na szczęście – relacje. Była bida, szarość, beznadzieja. Jak mówią Rosjanie – nikuda nie denieszsja. Nie ma dokąd pójść, ani nie ma co ze sobą zrobić. A więc zostali ludzie. Rodzina.

Nie wspominam tego dla resentymentu. Ale to, że jest nas coraz mniej oznacza, że znaleźliśmy sobie życie poza wspólnotą, która zawsze jest zobowiązaniem. Poszliśmy na wygodę, w uciechy materializmu i dlatego demograficznie kulejemy. Dziecko stało się więc kosztem, skoro przestało być darem. Pytanie czy Ukraińcy wypełnią tę pustkę? Jeśli tak, to jako kto? Lokatorzy? Założyciele gett? Gastarbeiterzy? Asymilowani Polacy, czy rezuny ze swymi kompleksami Wielkiej Ukrainy, która by się na bank udała, gdyby tylko sąsiedzi nie przeszkadzali? A może po prostu zostaną z nami nieintegrowalni pasażerowie na socjalną gapę, ludzie bez właściwości, którzy będą na pewno nie lojalni, za to cyniczni w wykorzystywaniu frajerstwa Polaków, stymulowanego przez nieoczekiwane porozumienie ponad politycznymi podziałami?

Obrazek trzeci. Dumka na dwa serca

Przyjechała Elina. Po raz trzeci chyba. Z Kijowa. Wcześniej wizyty miały swój szfunk. Odpór Putinowi szedł nieźle, dworowaliśmy, że dostał i dostanie bęcki. Elina tam z wojem współpracuje. A więc wie więcej. Jak ją zapytałem jak jest teraz, to smutek ogrania. Naród się wykrwawia, a ona wie od honorable correspondant, że w kwaterze głównej prezydenta martwią się tylko o to jak obejść, żeby nie było wyborów na nowego Zełeńskiego i że Załużnemu, rywalowi wojennego prezydenta, dobrze idzie z popularnością. I jak to zneutralizować. Gorzkie. Elina też nie wie, że to, co opowiadania o pomocy z USA na jakieś 61 miliardów to czeski błąd. Dostaną tam na Ukrainę góra 16 miliardów, bo cała reszta pójdzie na uzupełnienie amerykańskich magazynów, obecność USA w Europie, Maroko, o Izraelu już nie wspominając. Ale nie mogłem jej tego mówić. To tak jakby Polakowi w Generalnej Guberni powiedzieć, że w Jałcie został przehandlowany.

Z drugiej strony jeszcze cięższe rozmowy. Cała jej „poborowa” rodzina wyskoczyła na Zachód. A z drugiej strony słyszę od niej, że trzeba walczyć. Kiedy ją spytałem jak tam z morales, skoro coraz więcej ludzi się zastanawia dokąd to prowadzi, że Ukraińcy stają się mięsem armatnim czyichś interesów, to odpowiedziała, że są niektórzy, co to będą walczyć do końca. Czyli do jakiego końca? Ale większość już mięknie. Wiem, pierwsze porywy patriotyzmu dadzą się z czasem zużyć. Zwłaszcza, że jak to w zachodniej historii, najpierw są gesty solidarności, kredki na asfalcie, flagi i takie tam. A potem wchodzi realpolitik, która zdecydowała w tym wypadku, że się będzie w tej awanturze wykrwawiać Ukraińcami. Sam bym się zastanawiał czy bym za takie coś walczył i czy bym swoje poborowej części rodziny nie schował w jakiejś Hiszpanii. Po drugie – popatrzmy na narodowe doświadczenie samych Ukraińców. Za co mają walczyć? Za kraj oligarchów, których sami sobie wybrali, bo innej alternatywy nie było? A może za nową Ukrainę, w której oligarchowie zostaną tylko dopalaczami do załatwiania interesów dla dużych korporacji zachodnich, które z Ukrainy – jeśli ta w ogóle terytorialnie ocaleje – zrobią może nie dzikie, ale zaorane pola czarnoziemu?

Obrazek czwarty. Metro

Jechałem ci ja kiedyś metrem. Wszedłem do wagonu i zauważyłem scenkę rodzajową, jak jakaś para, wyraźnie Prażan prawobrzeżnych wracała z imprezy. Twarze pszenno-buraczane, ona siedziała mu na kolanach zamęczona, on wcale nie siedział na krzesełku, tylko tak przycupnął na jakiejś kupie wspólnych ciuchów. I nagle zaczęła się awantura. Grupka młodzieży, stojąca obok jakoś zadarła z tą parką, pewnie się naśmiewała z praskiej panny, a kawaler to usłyszał. I zaczęła się zadyma. Bandka, okazało się, że ukraińska, w wieku nastoletnim, prażanie – jak to bywa u patusów – w wieku nieokreślonym. Nagle zeszło właśnie na „poborowość”. Pewnie poszło o to co tu robią, zamiast bronić ojczyzny, ci się odezwali, że są za młodzi. To to sobie dopowiedziałem, bo usłyszałem tylko tyradę Prażanina, że u nas kilkuletnie chłopaczki walczyły w Powstaniu. Zaczęła się awantura na całego, bo ukraińska młodzież w ogóle nie wiedziała o co kaman, co wcale nie prowadziło do jakichś pokorniejszych zachowań z ich strony. W końcu Prażanie wyszli na stacji Wileńska i się zaczęło.

Jak się drzwi zamknęły, to się młodzi antypoborowi uaktywnili dopiero. Jeden z nich wyskoczył do okna z gestem „fuck” i zaczął się drażnić z Prażaninem. Wiadomo, jak się drzwi od metra zamkną, to już koniec. Prażanin się wzburzył, zaczął biec za odjeżdżającym wagonem, czemu towarzyszył szyderczy śmiech ukraińskiej bandki. Pasażerowie patrzyli się, jak to Polacy, w bezradności swej samozadanej bierności, ale we mnie zawrzała krew potomków spod Beresteczka i ruszyłem. Tego od fucka złapałem za kołnierz, zagarnąłem do bandki, rzuciłem w ich objęcia, po czym powiedziałem czystą rusczyną, że jestem kolegą Prażaniana i widzę, że chcą mu powiedzieć coś. Więc niech to powiedzą mnie, a ja mu przekażę. Chłopaki się zacukały, było ich z sześć człowieka, mogli mnie obić w jednej chwili. Ale ja wiedziałem, że chamstwu, zwłaszcza na własnej ziemi, należy się przeciwstawiać godnością osobistą, ale przede wszystkim siłą. I towarzystwo zmiękło. Oczywista – reszta Polaków w wagonie oglądała w tym momencie albo paznokcie, albo smartfony, ale Ukraińcy zapamiętali chyba lekcję.

Czemu o tym piszę? Dlatego, że bez względu na chamstwo, cynizm, manipulację czy wykorzystywanie naszej naddatnej życzliwości – trzeba się temu przeciwstawiać. I to nie chodzi o to, że to dotyczy tylko naszych wojennych migrantów. To ma się dotyczyć wszystkich. I nie rozumiem, ani postawy polityków, ani policjantów, ani wzmożonych sprawami „w” Ukrainie Polaków, że jak mają do czynienia z patologią ze strony akurat tej goszczonej nacji, to mamy przymykać oko. Idziemy wtedy tą samą drogą, którą poszły – i tego żałują – zachodnie społeczeństwa. Te, które kryły każdą patologię ze strony gości, bo inaczej to wzburzyłoby antyimigrancyjne resentymenty. I ten sygnał odebrali… imigranci. Że nie wiadomo dla nich dlaczego, ale wszystko wolno. Że ich nacja będzie ukrywana w raportach policyjnych, że nie będą łapać, a jak już przypadkiem złapią, to wyroki będą bardziej wychowawcze niż dotkliwe.

Obrazek piąty. Jak rozpętałem III wojną światową

W tę samą majówkę, już po kijach na Kabatach, zasiadłem sobie przed telewizorem. Nie używam, chyba, że w celach męki pańskiej, by wiedzieć o czym mam pisać, bo tym się egzaltuje suweren, do którego piszę. Ale w labie majówkowej szukałem filmów. I trafiłem na „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Przygody Franka Dolasa. Ciężka dzida wbita przez Kociniaka w komediowy dorobek polskiego kina.

Włączyłem, no bo chciałem sobie powspominać. W końcu miałem ci ja dziewięć lat, jak była tego premiera, film znam na pamięć, chodziło więc bardziej, by posłuchać tak naprawdę starej piosenki z dzieciństwa. Nie, żeby coś nowego, ale właśnie znane na pamięć sceny i teksty, bo człowiek lubi śpiewać pieśni, które zna. I oglądałem. Po pierwsze – przypomniałem sobie siebie wtedy w kinie w 1970 roku. Siedziałem obok mamy. Oglądaliśmy, kiedy Dolas „zdobywa” włoski burdel w jednostce. Wtedy na ekranie pierwszy raz zobaczyłem na oczy z tyłu półnagą kobietę, wyobrażając sobie co tam jest z przodu. Spojrzałem wtedy na matkę, czy coś jest ok, czy nie, że jestem tego świadkami. Wiem, że myślała wtedy o tym samym, ale nie dała po sobie nic poznać. Czekałem na ten moment, by zobaczyć – z mojej dzisiejszej perspektywy – czy było o co kruszyć kopie pierwszej inicjacji seksualnej w wyobraźni. Pośmiałem się z siebie i tyle.

Ale nagle uderzyła mnie oczywistość, którą miałem całe życie przed oczyma: ten film to nie była opowieść o cwanym łaziku, który robił wszystkich na świecie w konia. To była opowieść o Polaku, który się przedzierał. Przedzierał się wszystkimi kanałami i możliwościami, objeżdżał cały świat, by zawsze wrócić do Polski, po to by walczyć. To było motto całego filmu, tak jak i jego ostatni kadr, kiedy już przedarłwszy się do Polski Dolas biegnie naprzeciw wyzwolicieli polskiej ziemi. Można podejrzewać jakie były jego losy, tego żołnierza II RP, który za dużo widział na Zachodzie, ocierał się o faszystów i kapitalistów.

Ale właśnie pozostałem na tym – etapie przedzierania się. Ja już o tym pisałem – II RP to nie był bukiecik fiołków. A jednak całe rzesze ciągnęły do każdego wojska, które walczyło z niemieckim agresorem kraju, którego rachunków „obca dłoń też nie przekreśli”. Polska była więc jakimś nadrzędnym ideałem, o której wolność należało walczyć, nie pomnąc wcześniejszych jej wad. Teraz to chyba jest inaczej – jak pisałem – mamy nie Polskę, ale kraj Kaczyńskiego, albo Tuska. A kto za nich będzie chciał umierać? Taką żeśmy sobie zgotowali Polskę. W tej całej plemiennej malignie wyszło na to, że nasza Ojczyzna nie jest warta kropelki krwi. Przestała być dobrem wspólnym. A więc te wszystkie badania, której pokazują, że Polacy nie będą za nią i o nią walczyć, to rachunek degrengolady III RP. Wszystkich ekip politycznych.

Uciekińcy

A więc nie dziwcie się tym bardziej Uciekińcom. Za co mają walczyć? Za zoligarchizowaną ojczyznę? Za kraj, który nawet nie zaczął raczkować w demokracji? Oni mają o wiele gorzej niż my. A nawet my się przecież na wojenkę nie wybieramy. Oczywiście nasi wspaniali przywódcy to się wybierają. Ba – nawet część wzmożonego ludu się wybiera, zaślepiona  propagandą, do włączenia się w tę wojnę. Wielu chce, byśmy posłali na Ukrainę wojaków, jakby to byli jacyś najemnicy, a nie synowie i ojcowie wysłani przez państwo polskie. Nie myśląc nawet, że za takie awanturki to dopiero – na życzenie – może tu przyjść ruska nawała. A więc nie złorzeczcie na poborowych uciekinierów z Ukrainy. Sami nie wiecie ilu Polaków podda tyły w godzinie próby, kiedy wejdziemy do wojny. Społecznie i politycznie to wygodny wybieg – III RP jest tak podzielona i słaba, że nie ma co się dla niej poświęcać. Żyło się w niej fajnie, a jak się popsuła, to trzeba zmienić swe miejsce pobytu. Jak to w świecie płynnej tożsamości.

A że po drugiej stronie stoi prymitywny, ale jak widać skuteczny, czołg prostych odwołań, to, jak widać, trudno. Zniewieścieliśmy. I to do tego, z chęcią, przyłączają się nasi poborowi migranci. Takie to jest nasze dziedzictwo Zachodu, ku któremu tęsknią naiwni, albo wyrachowani uciekinierzy.

Wystąpił Jerzy Karwelis i Paweł Klimczewski

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Wszyscy przyjaciele Putina

Wszyscy przyjaciele Putina

Napisał Jerzy Karwelis 16 Maj 17 maja, wpis nr 1265

Właściwie to to przegapiłem. Chodzi mi o ostatnie wystąpienie Tuska. Nie mam nerwów i czasu na oglądanie telewizji, bo spektakl to coraz gorszej jakości. Czasami myślę, że jeżeli ten Sejm to jest ucieleśnienie wielu lat walki i marzeń o wolności szeregu pokoleń Polaków, to się niedobrze robi. I dlatego nie oglądam, z szacunku do pamięci naszych przodków, którzy nie wiem czy przelaliby choć kroplę swej krwi, gdyby zobaczyli jak wygląda ta nasza niepodległość, w której się sami rządzą Polacy.Ale doszło do mnie w komentarzach co tam się nawyrabiało. W sumie nic nowego. Ot, jakieś tam wotum nieufności do jakiejś tam ministry. W sejmowej większości zazwyczaj jest to akt bezzębny, bo większość rządząca broni swego ministra, chodzi więc bardziej o samo pogadanie. I tu wychodzi pan premier i wcale nie broni swojej podopiecznej koalicyjnej, ale wprost atakuje PiS za onucyzm wieloletni. W sumie nie na temat debaty, ale któż odmówi tak nadarzającej się okazji?
Klatka z małpą
Nuda. Ile można powtarzać ten sam numer, czyli jak tym razem PiS zamknięty jest w klatce jak małpa, to trzeba przejechać prowokacją po prętach klatki, by wkurzony małpolud skoczył i pokazał widowni jeszcze raz wmuszany medialnie skrzywiony pysk. Ileż można to powtarzać? Recepta jest do znudzenia prosta i już chyba nie działa. Najlepiej zaatakować poległego brata prezesa, bo tu jest duże prawdopodobieństwo, że Kaczyński nie wytrzyma i wyskoczy z czymś na mównicę „bez trybu”. Zaraz po tym, na drugim miejscu tematów prowokujących małpę jest zarzucanie jej wspierania Putina oraz proruskie działania i sympatie. I tak było tym razem. Ale proponuję przyjrzeć się temu zgranemu chwytowi z bliska. Nie tylko dlatego, żeby demaskować już chyba jasną dla wszystkich oczywistość manipulacji, ale dlatego, że zbliżamy się do pewnej poważnej granicy.Ale zacznijmy od podstaw. Jeżeli jest tak, że dwójpolowa scena polityczna przerzuca się nawzajem oskarżeniami o sprzyjanie Putinowi i agenturalność na rzecz Kremla, to korzystają z tego najbardziej… rzeczywiści agenci Rosji ulokowani w Polsce. Jak zauważył Łukasz Warzecha, nie dość, że Polacy sami wykonują za nich robotę osłabiania Polski, to jeszcze wytwarza się taka pozorancka zadyma, że w tych oparach realni wrogowie mogą czynić swą robotę, jak zbiegły sędzia, nawet od czasu do czasu włączając się w podpuszczanie plemion na siebie. Kiedy wszyscy mają być agentami, to ci prawdziwi mają święty spokój i samoobsługującą się zapaść państwa.Formalną i merytoryczną słuszność ma tu poseł Braun, który złapał za słowo oba plemiona. Kiedyś, jak wyszedł na mównicę Kaczyński i powiedział, że Tusk to agent niemiecki, to poseł gaśniczy stwierdził, że po czymś takim należy oczekiwać ze strony prezesa zawiadomienia do prokuratury, niech by nawet uwalonego z powodów politycznych. A tu nic. Tak samo i teraz – Braun stwierdził, że skoro mamy tu zagończyków kremlowskich u (byłego) sternika państwa, to należy natychmiast wszcząć śledztwo, zaś obiecana przez Tuska komisja sejmowa jest ostatnim ciałem do badania szpiegostwa w polskiej polityce. Ale wszyscy wiedzą o co kaman. Premier powiedział, że powoła (reaktywuje?) komisję do spraw zbadania związków PiS-u z Rosją. I tu się okropnie wygadał.
All you need is Putin
No, bo kwestia penetracji polskiej polityki przez rosyjski wywiad jest rzeczą oczywistą. Państwo polskie jest tu słabe jak rozwodniony drink w barze go-go. Wywiady hulają po polskim polu i piją kakao. Służby są albo niekompetentne, albo zmieniają się co nawrót władzy, albo ich kompetencje ujawniają się jedynie w matactwie politycznym, w najczęstszym kontekście finansowych przewałów. W sumie służb jest od pyty, efektów nie ma i gdyby tak ich wszystkich rozpuścić, to państwo by nie straciło, nawet by tego nie zauważyło, a budżet by zyskał. Nie ma więc chyba komu wziąć się za taką robotę jak łapanie szpiegów. I jak Tusk już wie gdzie ulokowała się ta agentura, ba nie tylko już wie, ale tylko w tym kierunku będzie to badał komisją, to już wiadomo, że żadnego szpiega się nie znajdzie. Chodzi o to, by go widowiskowo szukać, co oznacza, że ci prawdziwi znowu będą mogli kupić sobie czipsy i zasiąść przed telewizorem polskiej polityki.No dobrze, co tam było, to tam było, ale zastanówmy się nad samą kwestią rosyjskiej penetracji dokonywanej na polskiej polityce.
Pies ich trącał jakimi to czyniono technikami, czy nielegałami, czy agentami, społecznościowymi trollami i botami, agentami wpływu, pożytecznymi idiotami czy płatnymi pachołkami Rosji. Należy przypomnieć, że kwestia ta zaczęła być popularna całkiem niedawno. Praktycznie do 2014 roku, a więc w okresie 25 lat od ustrojowej transformacji o wpływach rosyjskich nie mówiono wiele, agentów nie łapano, tak jakby Rosja o nas zapomniała, a samo zamknięcie oczu likwidowało problem. Polityczni analitycy zajmowali się „miękkimi” wpływami na polską politykę ze strony Niemiec czy też dyszla amerykańsko-izraelskiego. O Ruskich było zadziwiająco cicho. Nawet kluczowe dla relacji Rosji z Polską takie kwestie jak wyraźnie „pod wpływem” podpisywane niekorzystne kontrakty gazowe z Moskwą obchodziły się bez żadnych konotacji medialno-politycznych. Rosja się pojawiła jako odniesienie dopiero niedawno, po drugiej wojnie ukraińskiej. Ale podskórnie trwał ciekawy proces.
Źródła prorosyjskości Platformy
Widać go było zaraz po objęciu władzy przez Tuska Pierwszego, czyli w 2007 roku. Nowy premier pierwszą podróż na Wschód odbywa do… Moskwy. A dzieje się to w momencie, kiedy Kreml przydusza Ukrainę szantażem gazowym. Pomimo tego, że dotychczas wszystkie pierwsze wizyty wschodnie każdej z nowych władz odbywały się do Kijowa, to Tusk jedzie w momencie kryzysu rosyjsko-ukraińskiego do Moskwy, co jest odczytywane jako wsparcie Kremla w tak kluczowym momencie.Platforma wcześniej zawsze była prorosyjska. Teraz nie jest, ale to właśnie wskazuje na źródło tych inspiracji. Chodzi o to, że stosunek Platformy do Rosji jest wyłącznie emanacją stosunków niemiecko-rosyjskich. Aktualnych.
Jak Niemcy flirtowały z Rosją w swoim dealu mającym im zapewnić tanie surowce do ekspansji gospodarczej, a w rezultacie do hegemonii europejskiej, to relacje z Rosją miały być poprawne także w wykonaniu polskich partii satelickich, sprzyjających Berlinowi. To Tusk poczynił to otwarcie z „Rosją taką, jaka ona jest”. Tak jak Niemcy, trzeba było na taką Rosję przymknąć oko, z jej wszystkimi zbrodniami i imperialnymi zapędami, dokładnie tak samo, jak to czynili patroni polskich, pożal się Boże, liberałów – czyli Niemcy. Polska miała nie przeszkadzać, nie szumieć, kiedy duzi załatwiali swoje deale.
I Tusk dowoził to w polityce polskiej. Dziś, kiedy się u Niemców odmieniło, przeskoczył szybko na konia jadącego w odwrotną stronę, pokrzykując „łapaj złodzieja!”. Niemcom się odmieniło co najmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze – przez wojnę. To musiał być dla Berlina załamujący szok, że Putin tak popsuł zabawę. A więc byli na niego bardzo źli, choć na początku drugiej wojny ukraińskiej przez dłuższy czas jakoś specjalnie nie utyskiwali na Rosję, licząc, że jakoś to się da uładzić, wrócić do gry.
Drugi powód to jest emanacja niemieckiej polityki na Unię Europejską. Ta jest w takim już kryzysie, że jej jedność może być utrzymywana jedynie groźbą wojenną. Stąd te podżegające tromtadrackie deklaracje, potrząsanie papierową szabelką, tak, żeby narody się (jak za kowida) spanikowały, że „uwaga, nadchodzi” i wszystkie schowały się pod skrzydła unijnej nioski. A ta w międzyczasie będzie wprowadzała swoje łady i tęcze, bo groźba wojny przykryje wszystko.Stąd też to nagłe granie na onuce i unijna polityka reductio ad Putinum.
Niedawni apologeci Moskwy stają się dziś ultrasami w drugą stronę. Ci najlepsi kiedyś przyjaciele Putina dziś każdego, kto się nie zgadza zarówno z ich buńczucznymi deklaracjami taktycznymi na rzecz Ukrainy, jak i nawet zielonym szaleństwem – wyzywają od onuc, co ma być uniwersalnym kluczem zamykającym gębę każdej dyskusji. Dystrybucją tej obelgi Unia zajmuje się obecnie dzień i noc – chwilowo i taktycznie dotychczasowe lewicy oskarżenia każdego ze swych przeciwników o faszyzm zostało zamienione na zarzuty sprzyjania zimnemu ruskiemu czekiście. I, tak, jak w przypadku zarzutów o szpiegostwo, w takim tumulcie prawdziwi zwolennicy Putina mogą spać spokojnie. Nie tylko nie zostaną ujawnieni, ale całą rozbijacką robotę zrobią za nich cwani wyrachowani oraz wyrywni naiwni.
Wygoni nas leśniczy
Ale skoro tak liczymy putinowskie przewiny obu plemion i staramy się zrównoważyć „racje” obu stron – może tak być, że niedługo nie będzie to miało żadnego znaczenia kto i jak na polskiej scenie kibicuje interesom Kremla. No, właściwie to w przypadku uśmiechniętej Polski numer przejdzie bez większych problemów, bo w kwestii, o której za chwilę, PiS, jakby był u władzy, to tylko by się bardziej stawiał, obawiam się, że – jak w przypadku dealów z Unią – bardziej na pokaz. Chodzi mi o wojnę na Ukrainie. Ta idzie coraz gorzej, Putin, gra na wykrwawienie Ukrainy i walkę na zasoby, a więc celuje tam, gdzie ma przewagi: w demografię i ślimaczącą się pomoc Zachodu. Wojna zapowiada się na długo – uwaga! – to wersja optymistyczna, albo na krócej, jak się ukraiński front załamie. W obu przypadkach daleko jesteśmy od mrzonek o zwycięstwie, czyli wyparciu wroga poza granice sprzed 2014 roku. A jak pójdzie źle, to każdy kilometr zdobytej ziemi w wykonaniu Putina, to jeden punkt więcej w żądaniach negocjacji o pokój.
A apetyty w związku z tym rosną i Rosja już zapowiedziała, że ich „propozycja” nowego ładu europejskiego z grudnia 2021 roku jest już nieaktualna. Kreml będzie chciał więcej. A więc będzie chciał więcej niż wtedy żądał, a chciał chociażby, aby jego wpływy przesunęły się na Wschód, powoli odtwarzając strefę satelickich wpływów dawnego ZSRR. A to dla nas nieciekawa perspektywa. Pytanie więc czym będzie handlował Zachód? No przecież nie Brandenburgią czy Prowansją. Zahandlują nami. I będziemy się na to patrzeć niezaproszeni nie po raz pierwszy do stołu. Nam się powie, że to w imię pokoju, że lepiej oddać ziemie i wpływy niż krew i wtedy polska klasa polityczna, szczególnie ta Tuskowa, będzie już tylko reagować wokalnie, jeśli w ogóle, biorąc pod uwagę narrację Sikorskiego – oralnie. Po prostu znowu przyjdą zachodni leśniczy i wygonią Polaków z lasu. Z tą ich całą zabawą w wojnę polsko-polską, która jest w sumie polityczną grą w dupniaka, ku uciesze już chyba tylko zewnętrznych sił.
Dwa spotkania Kaczyńskiego z Putinem 
     Sejmowe wystąpienie Tuska z zarzutami pisowskiego onucyzmu naiwni uznają za wystąpienie emocjonalne. Nie uważam tak. To było specjalnie przygotowane, nie było tam żadnego spontanu. Prętem po PiS-ie i z satysfakcją dla swego elektoratu – że mamy ten PiS na talerzu. Z dymiącą lufą ruskiego Makarowa nad trupem Ukrainy. Tak, to zabawa dla własnych uśmiechniętych. Ale doszliśmy już do ściany ściemniania, dna, spod którego i tak, jak to w Polsce rozlegnie się jeszcze pukanie od spodu. Ja tam w przypadku takich manipulacyjnych chwytów nie zwracam uwagi na stylówę, ale ostatnio profesor Nowak zwrócił uwagę na jedną symptomatyczną rzecz.
Tusk nakłamał w całym swym przemówieniu jak zwykle, ale jedno kłamstwo pokazuje coś obrzydliwego. Pociągnął po klatce prętem na Lecha Kaczyńskiego, stwierdził bowiem, że spotykał się sam tyle samo razy z Putinem, co poległy prezydent. To kłamstwo, bo sam się z nim spotkał ze cztery razy, zaś Lech Kaczyński nigdy, chyba, że w towarzystwie Tuska. A spotkali się w trójkę dwa razy. Pierwszy raz na obchodach rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte. To tam Putin zaserwował swe kłamstwo o pakcie Ribbentrop-Mołotow, że był to akt… samoobronny państw pokrzywdzonych przez pokój wersalski.
Po czym wyszedł na mównicę Lech Kaczyński i rozniósł w proch tezy kremlowskiego kłamcy. Ja pamiętam te kadry – Tusk piorunował Lecha wzrokiem, wyraźnie zażenowany, że polski prezydent może popsuć tak ładnie zapowiadający się ruch, kiedy tak Donald siedział na optymalnym miejscu – pomiędzy Merkel i Putinem. Potem rozegrała się wyraźna batalia mediów mainstreamowych przeciwko rusofobii prezydenta, w której premier Tusk wyraźnie wziął stronę jeżeli nie narracji rosyjskiej, to tonizujących historię naszych stosunków – Niemców.
Drugie spotkanie trójki Putin-Tusk-Lech Kaczyński odbyło się w… lasku smoleńskim.
Tusk przybijał sobie żółwiki z Putinem a obok w smoleńskim błocie stała trumna zmasakrowanego polskiego prezydenta. Piszę to nie tylko Polakom ku pamięci, ale i tym wszystkim rozgrzanym posłom, którzy niedawno klaskali na Tuskowe kłamstwa i obrzydliwości, tracąc w swej zapalczywości nie tylko umiar, nie tylko przyzwoitość, ale i resztki szacunku do Polski, jako państwa.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Dwadzieścia lat, a może mniej, wirował w oczach słońca pył…

Dwadzieścia lat, a może mniej, wirował w oczach słońca pył…

Napisał Jerzy Karwelis

6 maja, wpis nr 1263

Kiedy dwadzieścia lat temu wstępowaliśmy do Unii fakt ten potwierdził pewien obrazek, ale od razu w nieoczekiwanym kontekście – otóż po ogłoszeniu wyników zwycięskiego, acz koniecznego referendum akcesyjnego ujrzałem w telewizji jak w szale radości w ramiona sobie padli ówczesny premier RP Leszek Miller i ówczesny wódz sumień kiedyś opozycyjnych III RP – Adam Michnik.

Był to dla mnie pewien szok, bo pewnie – jak większość Polaków – myślałem, że akcesyjny ruch narodu jest formą może ostatecznej ucieczki na Zachód z komunizmu przedłużanego wtedy władzami postkomunistów. Zacząłem się zastanawiać czemu to postkomuch się cieszy, powinien się martwić, że się właśnie im urwaliśmy? To, że się obściskiwał z guru Michnikiem też pokazywało dowód na słuszność poszlakowych podejrzeń pookrągłostołowych, że ta walka starego z nowym, to tylko pic na Grójec dla naiwnych, bo – jak widać – cele mają podobne. A i poziom sfraternizowania zadziwił, choć był tylko kolejnym przyczynkiem do odkrycia pełnej sztamy, których dokonała wcześniej komisja rywinowska.

Krótkie więc były moje unijne radości, zwłaszcza, że dochodziły nowe poszlaki niepewności. Jak się przyjrzałem, to samo referendum było wygrane dzięki… Giertychowi. Tak, to jego antyunijny ruch doprowadził de facto Polskę do Unii. Głosy oddane na „NIE”, głównie za pomocą jego inicjatywy, dawały najważniejszą rzecz dla akcesji – dawały reprezentatywną frekwencję, przekraczającą 50%. Bez niej, którą napędził ruch „antyunijny”, referendum byłoby przegrane, nawet jak wszyscy zagłosowaliby na „TAK”. Skutecznym antyunijnym posunięciem byłby logiczny bojkot anty-frekwencyjny, ale życie potoczyło się inaczej. Ta konstatacja kazała mi inaczej spojrzeć na autentyczność podziału polskiej sceny politycznej – że to tylko teatrum dla maluczkich, bo podstawowe cele są realizowanie bez względu na kolor scenicznych dekoracji. Ten modus operandi widziałem później wiele razy, kiedy to szczerzy i pryncypialni robili dobrze głównie tym, przeciwko którym się deklarowali.

Sam twór

Po tych didaskaliach pora więc na małą analizkę dorobku Unii. I to w kilku aspektach. Głównym tłem jest nie tylko dorobek tych dwudziestu lat, ale może bardziej prześledzenie co się w tym czasie z tą Unią stało. Bo nie ma wątpliwości, że rację mają ci, którzy mówią, że nie do takiej, jak ta dzisiejsza, Unii się wtedy zapisywaliśmy. Jest to pewien argument, ale Unia przecież w dużej mierze zmieniała się za zgodą podsądnych narodów i ich reprezentantów. Traktaty wtedy to gwarantowały, odstępstwa były delikatne, w porównaniu z dzisiejszym rympałem. Chodziło wtedy o to, żeby zrobić to osmatycznie, bo moim zdaniem plan był taki jaką widzimy teraz realizację, tyle, że rozłożony cierpliwiej w czasie. Wciągnąć, uzależnić, role przydzielić. Nie miała to być Europa równych, a raczej pokojowo wywalczona IV Rzesza, tym razem bez żadnych rzezi. Mają rządzić Niemcy, ale bez widowiskowych awantur. Plan nie do końca się udał, bo wyraźnie dziś towarzystwo przyspiesza, nawet gorset gumowych i gwałconych traktatów mu przeszkadza. Ma być jedno państwo pod światłym przewodnictwem Niemiec, które od dawna deklarują, że są gotowe wziąć odpowiedzialność za Stary Kontynent.

Ale popatrzmy na ten główny argument, że „nie do take Unie” się zapisywaliśmy, że się zmieniła, nad czym nie mieliśmy do końca kontroli. Ale czy tak było naprawdę.

? Jak się weźmie pod światło taki traktat z Maastricht (przypomnę – z 1993 roku, a więc 11 lat przed naszą akcesją do Unii) to tam jest wszystko napisane – że założona tym dokumentem Unia będzie dążyć do stworzenia federalnego państwa ze wszystkimi tego konsekwencjami. Było to co prawda kompletne zaprzeczenie idei Ojców Założycieli, którzy właśnie w różnorodności Europy widzieli jej walor, ale wtedy w 1992 roku stery przejęły już lewicowe uroszczenia. Dążenie do niemieckiego przywództwa nad Europą spotkało się z formułą lewicowego braku estymy do państwowości i widzenia w różnorodności Europy powodów jej krwawych konfliktów, nie zaś walorów. A więc przystępowaliśmy 20 lat temu do tworu, który mówił jak będzie i dziś to realizuje.

Było więc wszystko w papierach i nie ma się co teraz cukać, że to nie fair. Lud tego nie wiedział, bo kto by tam czytał sążniste traktaty. Politycy o tym nie mówili, w większości – jak lud – nie mając pojęcia jak i na ile rozpisany jest ten harmonogram. Ci, co wiedzieli – taktycznie milczeli, dbając, by prawda nie przestraszyła referendalnego suwerena. Tak, Unia jest inna niż wtedy, ale przystępowaliśmy do jasno zdefiniowanego jajka, nie ma się co dziwić, że wyrosła z niego taka kura. Teraz co prawda mamy do czynienia z gwałtownym przyspieszeniem, ale moim zdaniem wynika ono tylko z tego, że po kowidzie władza na wszystkich szczeblach dowiedziała się w końcu, że z obywatelem może zrobić wszystko. Dlatego przyspiesza. Drugi powód to to, że dłuższe cackanie się z tą pulardą może doczekać bankructwa całego układu, bo jak wiadomo takie imperialne twory nie upadają, tylko bankrutują.

Tyle ogólnych wprowadzeń. Zobaczmy teraz jak to poszło nam w te dwadzieścia lat od wejścia do Unii do dziś i to w różnych aspektach.   

Polityka

Politycznie Unia to czysty przykład przejmowania instytucji przez lewicę. Jej obiecany marsz przez instytucje znalazł idealną ofiarę, w postaci idei, mającej u podstaw chrześcijańskie wartości, jako konstytuujące dla wspólnoty wartości, co potwierdzili Ojcowie Założyciele. Gwiaździste koło europejskiej symboliki to nawiązanie do korony Maryi, teraz te gwiazdki są już rozczytywane jako nawiązanie do lewicowych kontekstów.

Jak to się stało, że Unię przejęła lewica? Ano było to emanacją lokalnych poglądów krajowych suwerenów oraz globalnego planu lewicy. Zachód nam zlewaczał po drugiej wojnie światowej. Narody, które prawdziwy komunizm znały tylko z teoretycznych zachwytów kawiarnianych rewolucjonistów, opływając w powojenny dobrobyt skupiły się bardziej na redystrybucji dochodu narodowego, niż na pielęgnowaniu jego źródeł. Bogatym było wstyd, że tak zarabiają, demokracje przekraczały swe granice serwując fiskalny populizm, który miał zadawalać coraz szersze masy. Masy nabierały rewolucyjnej pewności, objawiającej się w eskalacji redystrybucyjnych roszczeń, które sfera polityczna zaspokajała rosnącym socjalem. A więc na lewej stronie zrobiło się tłoczno.

I to się przeniosło do Europarlamentu. Jak to z lewicą, która niepowstrzymanie dąży do zbiurokratyzowania świata dostaliśmy w Brukseli jej skumulowane królestwo. Biurokratyczne umysły europejskie zestrzeliły się w jedno ognisko produkując jedyny (oprócz terroru) produkt eksportowy lewicy – regulacje. Te w Unii nabierały prędkości jak w akceleratorze cząstek elementarnych, wracały w postaci dyrektyw do krajów lokalnych, w dodatku będąc jeszcze, jak to w przypadku np. Polski (i to – uwaga! – bez względu na rządzącą ekipę) podkręcane w ramach racjonalizatorskiego dociskania śruby przepisów.

Dla ludów wstępujących do Unii po 1989 roku ta rosnąca przewaga lewicy była niezłym zaskoczeniem. Zadziałało tu prawo, które nazwałem „zasadą a rebour”. Kraje, które doświadczyły szczęścia pobywania w ustroju jakiego świat nie widział nie wyobrażały sobie, że Europa jest na Zachodzie cała na czerwono, bo to przecież ku niej, jako na bank niekomunistycznej, wyciągały się ręce narodów uciemiężonych pod sowieckim butem. A tu nagle taka niespodzianka. Wspomniana przeze mnie zasada na tym właśnie polegała – ci co się zetknęli z praktycznym wcieleniem lewicy chętniej zwracali się a rebour ku prawicy. Zachodnie społeczeństwa, jeśli już miały jakieś autorytarne traumy, to pochodziły one raczej ze strony dyktatur, o proweniencji na pewno nie lewicowej, choć to wcale nie znaczy, że koniecznie zaraz prawicowej. I te społeczności zachodnie chętniej zwracały się ku lewicy, którą znały tylko z opowiadań, głównie zresztą inspirowanych w wersji soft z jak najbardziej „hard” Kremla.

W międzyczasie okazało się, że i antykomunistyczne resentymenty da się załagodzić, ba – nawet zapomnieć, wśród postkomunistycznych narodów. Doszło do zmiany pokoleniowej, nowe generacje nie były przedmiotem atrakcyjnego przekazu prawicowego. Zaczęła dominować ideologia „róbta co chceta”, ma być po równo, choćby i w dół, ale dopiero wtedy będzie sprawiedliwie. I to też się odbiło na zlewaczeniu, teraz już i postkomunistycznych reprezentantów do europejskiego parlamentu. W dodatku, kiedy socjalizm przebrał się w szaty liberalnej demokracji, to już doszło do kompletnego pomieszania pojęć, bo ludzie będący za liberalną personalizacją relacji państwo-obywatel zaczęli głosować na ustrojowe ucieleśnienie zamordystycznego kolektywizmu. Jak do tego dołożyć umiejętne wpływanie zachodnich szafarzy dóbr na lokalne formacje partyjne, to już było jasne, że w Unii zakróluje lewica, zdobędzie swą największą światową wylęgarnię – karier urzędniczych i regulacyjnego szaleństwa.

Wartości

Często w narracji, głównie uzasadnienia jakichś kar czy sankcji, pojawia się termin „europejskie wartości”. Został on zawłaszczony i zdekonstruowany. Przypomnę, że przy zakładaniu projektu unijnego miał być to układ chrześcijańsko-demokratyczny, nawet nie socjal-demokratyczny. Europa miała się odwołać do swego udziału w światowej triadzie wartości zachodniej cywilizacji: po filozofii greckiej, prawie rzymskim miała przynieść światu dobrą nadzieję chrześcijańskiej, rzekłbym po nowoczesnemu, inkluzywnej etyki. To miał być, i był, nasz różnicujący wkład w cywilizację. To był zasób „europejskich wartości” praw podstawowych.

Te osmatycznie zostały zamienione, kiedy za nie podstawiono politycznie definiowane „prawa człowieka”. I zamiast startych prawd mamy teraz wysyp taktycznych politycznych pomysłów lewicy, jak choćby dbanie o jak najbardziej egzotyczne mniejszości. Tysiące zmiennych praw w tym względzie tworzą z podmienionych wartości ich karykaturę, cep do walenia w każdego przeciwnika. Rosnące postępowe aspiracje lewicy muszą mieć egzekucyjne uzasadnienie w prawie międzynarodowym, tak by oponentny zwolennik normalności nawet już nie tyle znalazł się w obozie ostracyzmu, ale w realnym obozie, za kratkami.

To była zamiana, nie dostawka. Nowe wartości nie stoją dziś bowiem „obok” etycznych filarów praw podstawowych. Prawo do życia spływa do kanalizacji w milionowych aborcjach, w końcu przecież – chyba najbardziej bezbronnych – ludzi. Prawo własności jest już tylko własną karykaturą w świecie, gdzie szczęście ma polegać na nicniemaniu. Samo prawo do DĄŻENIA do szczęścia zostało zamienione na prawo DO szczęścia. Ta mała słowna podmianka wytworzyła w prawie naturalnym furtkę do rozhulanej roszczeniowości. Każdy ma prawo do szczęścia, czyli mieszkania, pracy, kochania (również inaczej), nawet do wymuszania szacunku do jego najdziwaczniejszych dewiacji. I państwo, a zwłaszcza sfederalizowana Unia musi mu to zapewnić. Musi mieć do tego prawo, przymus i środki. A więc musi być omnipotentna. I nie ma tu żadnego znaczenia, że tego i tak nie dowiezie. Zatrzyma się tylko na fazie własnej omnipotencji.

I taki jest obecnie zestaw „unijnych wartości”, których chimerycznym strażnikiem stała się Unia. Najpierw je sobie ustaliła i na bieżąco ustala, potem ich broni zacięcie, posuwać regulacyjny przymus i kulturowy, wzmacniany medialnie ostracyzm do destrukcyjnych granic postępactwa. Kiedy to rozebrać na drobne, to z tej czarnej skrzynki wypadają różne śmieci i gwoździe do wbijania w puste głowy. Tolerancja do granic afirmacji, inkluzywność, aż do rozpuszczenia się własnej integralności tożsamościowej. Ja sobie takich „europejskich” pojęć nie przypominam w tysiącletniej historii naszego kontynentu. Europa była tyglem narodów, nie dlatego, że to ktoś wymusił, czy nawet skonstatował, tylko tak wyszło na tym w sumie półwyspie Eurazji. Ale była też źródłem wielu zapomnianych dziś prawd, chociażby takich, że „chcącemu nie dzieje się krzywda”, które promowały nie roszczeniowość, ale budowanie wartości, materialnych, kulturowych czy etycznych, z których korzystała cała społeczność. Ale nie jako glajszachtowana płaska powierzchnia roszczeń do równości – Europa wytwarzała fale, bujające cywilizacją, gdzie wody społeczne, narodowe i kompetencyjne mieszały się w nowy żywioł. Był ruch. Teraz deklarowanie tych równościowych roszczeń jest tworzeniem płaskiej powierzchni zjawisk, pod którą nic się nie dzieje, no może, jak w piosence Kaczmarka, trwa walka o to kto będzie rządził tym spłaszczonym stadkiem. Na górze piękny łabędź wartości, pod wodą zaś czarne łapy miętolą mętną wodę prawdziwych zjawisk.

W końcu zachodnia cywilizacja była atrakcyjna dla innych nie z powodów równościowych. Na Zachód dążyli najbardziej dynamiczni, ambitni, zaradni. Wnosili pozytywny wkład w budowę tej cywilizacji. Miarą różnicy między prawdziwymi wartościami europejskimi a ich dzisiejszym wydaniem jest właśnie ta dystynkcja: kiedyś przyjeżdżali do nas ambitni za robotą, teraz – w wyniku równościowych urojeń – przyjeżdżają socjalni łazikowie, nie przynosząc żadnych dodatkowych walorów, a produkujący nowe problemy.                

Gospodarka

Przypomnieć należy, że ideą Ojców Założycieli projektu europejskiego była przede wszystkim unia gospodarcza oparta na jednolitym rynku. Przede wszystkim zniesienie ceł, wprowadzeniu jednolitych zasad współpracy i konkurencji. Celem było rozwinięcie konkurencyjności, bo Europa już wtedy zaczęła odstawać od reszty świata. Obudziły się azjatyckie tygrysy, dominowały Stany, wsparte swym dealem posiadania nieograniczonych zasobów międzynarodowej waluty. Europa traciła dystans, także poprzez swoje powojenne zapóźnienie, rozproszenie i wyniszczające cła oraz różne reguły importowe. Europejska gospodarka miała dawać pracę, innowacyjność, być interesującym obszarem do światowych inwestycji.

Wymiar gospodarczy miał także znaczenie etyczne, nawet pacyfistyczne. Etyczne polega na tym, że w wyniku nieskrępowanej działalności gospodarczej tworzy się system odstręczający od konfliktów, zaś sam mechanizm konkurencji eliminuje zachowania nieetyczne. To samo z wojnami, do których często doprowadzały konflikty na tle strategicznych różnic gospodarczych. To wszystko miała uleczyć współpraca, kooperacja. Konkurowanie miało się odbywać na rynku, celem zaś miało być zaspokojenie potrzeb obywateli. Odwrotnie do czasów dzisiejszych, gdzie protekcjonistyczne działania państw, deale polityki z międzynarodowym kapitałem, dokonywane na gruncie skali globalizmu, prowadzą od razu do globalnych właśnie rozmiarów kryzysów i nieprzekraczalnych sprzeczności.

Ideą gospodarczą Unii było głównie stworzenie jednolitego rynku. Kraje europejskie miały nie konkurować ze sobą inaczej niż na jakość, cenę i dostępność. W kąt miały odejść wszelkie wojny celne, protekcjonizm gospodarczy, ruchy walutowe, czy ofensywy gospodarcze. Ale skończyło się inaczej. Bruksela zaczęła mnożyć reguły dotyczące wewnętrznego rynku, tak by można go było uznać za jednolity. Tu lewica poruszała się jak ryba w wodzie, dolewając wciąż do tego akwarium. Coraz więcej przepisów, kosztownych regulacji, produkcja dyrektyw w najdurniejszych sprawach doprowadziły do tego, że wewnętrznie rynek jednolity został zaczopowany, wyciął mniejszy biznes, co w sumie zlikwidowało klasę średnią, a w rezultacie oddało bezbronnego obywatela-konsumenta w łapy korporacyjnych monopoli. Te było stać na takie cuda, ba – były nawet inicjatorami wielu represyjnych regulacji, które kładły trupem ich rozproszoną konkurencję, filar walorów kapitalizmu.

Dla świata zewnętrznego taki unijny rynek był więc marzeniem. Słabnąca konkurencja w obszarze eksportu, zawyżone wymogi produkcyjne, wysokie podatki, w europejskim kontynencie do podbijania eksportem pozwoliły pozaunijnym krajom na kompletne rozrabiactwo. Wystarczyło tylko spełnić kryteria w produkcie, choćby stworzonym w całkowicie bardziej przyjaznym otoczeniu regulacyjnym, by znaleźć się – po lekkiej lobbystycznej robótce w Brukseli – na europejskich półkach z towarem o co najmniej równej jakości z lepszą ceną. I co? I Unia teraz będzie walczyła cłami, podwyższającymi sztucznie ceny w Europie? Przecież jednolity rynek nie powstał w celach protekcjonistycznych, tylko właśnie po to, by wytworzyła się na naszym obszarze wolna konkurencja, nie obciążona antykapitalistycznymi naleciałościami.

W ten sposób Unia zabiła swoją gospodarkę, zaś podwyższa ceny importowanych towarów, na które na Starym Kontynencie nie ma produkcyjnej alternatywy. Cła zaporowe nie uratują rodzimego biznesu, ten nie zdąży się odbudować, coś trzeba przecież konsumować, a więc pozostaje tylko import, z cenami podwyższonymi podatkami. Będzie więc drożej, a więc biedniej. Tak się skończy – jak zawsze w historii – lewacka ingerencja w gospodarkę.

Bezpieczeństwo

No, tu nie ma żartów, a właściwie to są, bo mówimy przecież o nie byle jakim ciele. Unia przecież dostała pokojową nagrodę Nobla w 2012 roku. No – w sumie wojny długo w Europie nie było, ale czy to była akurat zasługa Unii, to mam wielkie wątpliwości. Dwa lata po tej rewelacji Rosjanie atakują Ukrainę, odbierają Krym, wasalizują dwie republiki, Unia reaguje jedynie wokalnie. W tej drugiej wojnie, po strąconych samolotach i ubitych czołgach rosyjskich widać, że nasz pokojowy laureat zaraz po Noblowskim wyniesieniu dostarczał Rosji komponentów do militariów, ale ten typ tak ma.

Ja już nie mogę, jak słucham, że obok NATO to bezpieczeństwo zapewnia nam Unia. A przepraszam – jakież to? Kogo odstraszą odezwy parlamentu, strzeliste akty wzywające, kreowane w łonie Komisji Europejskiej? Przecież to kompletny imposybilizm. I to nawet nie chodzi o wojnę, tylko o całość bezpieczeństwa publicznego. Widać to było chociażby w kowidzie.  Jak przyszedł czas próby to i Komisję, i parlament w Brukseli stać było jedynie na oklaski dla medyków. Kraje pozostawiono samym sobie. Ale nie na długo. Jak opadł tylko pierwszy kurz maseczkowy to unijna machina ruszyła do przodu. Odwrotnie niż w NFZ gdzie pieniądz idzie za pacjentem, tu pacjent poszedł za pieniądzem i reakcje pandemiczne ograniczyły się tylko do miejsc bajoński deali, gdzie w oparach wmuszanej paniki dokonywało się ratunkowych zakupów, ze szczepionkami włącznie.

Ale wracając do obecnie popularnego zrównywania kwestii bezpieczeństwa z militariami. Bez NATO Unia jest niczym. Pokazała to druga wojna ukraińska. Żałość brała i bierze. I takie popychadła bredzą coś o europejskiej armii? Wolne (coraz mniej co prawda) żarty. Proszę mi pokazać Portugalczyka, który (bez NATO) będzie chciał umierać za taką chociażby Rygę? Co my tam poślemy – niemieckie hełmy?

Ostatnio Niemcy się zadeklarowały w tej atmosferze, że wezmą z chęcią odpowiedzialność za wschodnią flankę NATO. Z jakimż to wojskiem? Berlin nie może skompletować od dwóch lat obiecanego batalionu na Litwie i się wybiera do takich zadań? No, chyba, że chodzi o odpowiedzialność zdefiniowaną w ten sposób, że będzie z Berlina dowodził polskim mięsem armatnim. Jeśli tak, to wypadałoby podziękować za taką odpowiedzialność.

Laureat pokojowej nagrody Nobla doprowadził niepośrednio do drugiej wojny ukraińskiej, a to chyba nie jest wyznacznikiem sprawczej roli w obszarze bezpieczeństwa. Deale z Rosją, które Unia pieściła nawet po pierwszej wojnie ukraińskiej, to była emanacja niemieckich ambicji przywództwa na kontynencie. Wszyscy wchodzili Putinowi w koniec układu pokarmowego, był business as usual, Kreml cwanie ich uzależniał, udawał głupszego niż jest i „kulig nie udał się”. Rosja pogardliwie traktowana jako stacja benzynowa, która tylko dostarcza surowce dla marżotwórczego Zachodu, uzależniła go od siebie, inne stacje się pozamykało, pieniążki z handlu inwestowało w militaria, które w końcu wyjechały zza węgła stacji i rozjechały te ich tęczowe kabrioleciki.

Tak wygląda unijny wkład w bezpieczeństwo kontynentu. Unia nie ustrzegła Europy przed groźbą wojny, nawet swym niezgulstwem popchnęła Kreml do powiedzenia „sprawdzam”. Dziś pragnie tę wpadkę przykryć tromtadracką narracją, jaki to ten ich niedawny kochanek straszny, jak to zawsze chrapał w łóżku, co się tłumaczy teraz Polakom, którzy od dawna przecież ostrzegali przed spaniem z niedźwiedziem.

Teraz, kiedy Zachód przegrywa tę wojnę, bezpieczeństwo będzie może polegało na oddaniu Putinowi za pokój nie swoich przecież walorów. Unia nami pohandluje. Kremla żądania będą rosły, bo postępując w wojnie Putin przygotowuje sobie szersze przedpole negocjacji warunków końca wojny. Nie jest więc zainteresowany w jej szybkim zakończeniu. Każdy dzień, każdy kilometr zdobytego terenu, byle wioska i jar, to kolejne punkty jego listy przyszłych żądań. Zachód, z Unią na czele, więcej gada niż robi. Niemcy chcą wziąć przywództwo i odpowiedzialność, a dopiero po dwóch latach wojny za rok otworzą fabrykę amunicji, produkującej jedną czwartą zapotrzebowania ukraińskiego. Do tej pory Ukrainy może już nie być.

Przyjęcie nierealnych założeń końca tej wojny tylko ją przedłuża. Nie będzie żadnego powrotu do ukraińskich granic sprzed 2014 roku. A więc mamy do czynienia z blefowaniem, z tym, że tylko jedna strona trzyma karty w ręku, co daje dość dużą pewność co do wyniku takiego blefu. Głównie trzymającemu karty. Unia nas w to wpędziła i teraz – jak w kowidzie – to państwa, w tym głównie nasze, być może będą musiały wyciągać gorące kasztany z ognia, które wrzuciła doń Bruksela robiąca dobrze IV Rzeszy. Ja bym im tę pokojową nagrodę Nobla odebrał. Oby nie pośmiertnie. Chociaż…

Pieniądze

Podarowane pieniądze uzależniają. Zwłaszcza te drukowane bez umiaru. Stały się narzędziem nie tylko uzależniania państw i rządów, ale także, poprzez ukierunkowaniem obszarów ich wydawania, narzędziem kształtującym kierunki rozwoju uznane w Brukseli za strategicznie ważne. W naszym kraju – na szczęście – poszło to najpierw w infrastrukturę. I dobrze. Ale też i nie dobrze. My, jako montownia Unii, musieliśmy być przecież dobrze skomunikowani, z odbiorcami. Poza tym – wymiana Unii z Rosją musi (musiała?) się przecież którędyś odbywać. I to dobrze nam się – pośrednio – przysłużyło.

Ale polski sukces gospodarczy został w Unii zauważony i oceniony jako konkurencyjny. Za dobrze nam poszło. A więc trzeba było poprzycinać. Z jednej strony politycznie wpływając na antyrozwojowe w sumie polskie siły polityczne, by te spowolniły ten proces i zawróciły nas do roli gospodarki pomocniczej i peryferyjnej, montowni do krajów – głównie Niemiec – gdzie dopiero realizuje się marża. Drugim narzędziem stała się właśnie kasa – nie można przecież było tak na chama nie dać przynależnej wedle traktatów, bo nam się polski rozwój nie podobał, to się poszukało innych sposobów. Zaczęliśmy być nagle niepraworządni, sama zaś praworządność (o jej europejskiej definicji nawet nie wspomnę) stała się nagle oczkiem w główce Brukseli i dołączyła do opisanych wyżej „europejskich wartości”.

Trzeba przypomnieć, że mówimy tu o euro, czyli tak naprawdę zeuropeizowanej niemieckiej marce. Jako, że narzędzie ma działać perfekcyjnie, to proniemiecki Tusk wyskoczy ze skóry, abyśmy i nową walutę przyjęli. Wtedy wszystko się domknie. Bo my już będziemy na granicy płatnika brutto, a więc nie będzie tak jak dotychczas, że więcej dostajemy niż bierzemy. Oddamy co trzeba, zaś dostaniemy (pożyczymy) znaczone pieniądze, które będziemy musieli wydać, czyli tak naprawdę zwrócić. Na wyznaczone przez Unię tematy, które jakoś tak dziwnie kończą się zadekretowanymi w dyrektywach zakupami technologii z Niemiec. Albo dostaniem kasę na szerzenie równościowych mrzonek i tropienie prawdy przezywanej mową nienawiści.

Bez zysku netto na tej wymianie będziemy skręcali w wyznaczone przez Unię kierunki, ciesząc się – jak ostatnio -, że w sumie pożyczono nam pieniądze jednocześnie wskazując jakimi kanałami nie znajdą się ani w kieszeniach Polaków, ani niczego im nie przysporzą. Unia uznała, że inwestycje w infrastrukturę już się wysyciły, nic dobrego Unii nie przyniosły, bo niektórzy aspirujący wyszli z roli gospodarek peryferyjnych. Teraz pora na wydatki „miękkie”. Te mogą się ładnie rozejść, trafić do obiecujących grup społecznych postępaków, ominąć klasy niepotrzebne i wsteczne. I sfinansować idee przemiany w kierunku postępu, wyznaczonym przez takich tuzów wolności, jak uwiecznieni na ścianach brukselskiego parlamentu – Gramsci czy Spinelli.

Unia a sprawa polska

Chciałem tu na końcu pokazać zestawienie na co się umawialiśmy, a co dostaliśmy. Że miał być zagwarantowany poziom suwerenności państwowej, niewtranżalanie się w nasze sprawy, korzyść z kooperacji i bezpieczeństwo. A wyszło na odwrót. Ale tak, jak wspomniałem, to „na odwrót” było nam obiecane, tylko nie doczytaliśmy. Wszystko poszło w oparach emocjonalnych poruszeń, ciągu do wymarzonego i przecenianego Zachodu. Przecenianego, bo branego (z punktu widzenia aspirującej ofiary) za jedność postaw i wartości. A tu się okazało, że na wytęsknionym Zachodzie są wzajemne sprzeczności i konflikty, zaś jednoczy go najczęściej imperialne podejście do historycznych ról europejskich.   

Po tych wszystkich zastrzeżeniach pora wrócić do początkowego pytania – czy do takiej Unii wstępowaliśmy 20 lat temu? Chyba nie. Ale czemu tak się stało? Czy obściskujący się we wspólnym świętowaniu Miller z Michnikiem wiedzieli więcej wtedy niż my? Niż my teraz? Czy to tak miało być, tylko my – oślepieni wizją powrotu na utęsknione łono Zachodu – nie widzieliśmy oczywistych następstw tego kroku? Czy Unia przez te dwadzieścia lat sama odjechała bezwiednie dla suwerena w rejony najdalsze od tych przedakcesyjnych? Nie wiem. Myślę, że było i tak, i tak.

Teraz pozostają dwa zagadnienia. Czy coś można z tym zrobić? Czy można to zawrócić? Odwrócić? Jak? Z jaką klasą polityczną? Z takim suwerenem, który nie tylko nie rozumie, ale nie rozumie, że nie rozumie? Sama Unia ma wiele wewnętrznych (oficjalnych i nieoficjalnych) mechanizmów ochronnych, by się niewiele zmieniło. Cały czas trzyma przecież w rękach urzędników ster do własnej reformy. Chyba właśnie po to, by zmienić wiele aby wszystko zostało po staremu. Moim zdaniem prędzej się Unia rozwali niż my z niej wyjdziemy. Nie dlatego, że miałaby nie wytrzymać naszego odejścia, ale dlatego, że po prostu wcześniej zbankrutuje. Myślę, że żadnego poleskejpu nie będzie. Nie mamy takich sił u siebie, nie ma na to scenariusza, będziemy straszeni Wielką Brytanią, że sobie po Brexicie nie radzi, choć tam polityka (podobno) bardziej dojrzała niż u nas.  

Drugie zagadnienie (choćby i teoretyczne, ale przecież nie tylko instytucje, ale i państwa upadają) to możliwy upadek Unii. Jak by wyglądał? Coś mi się zdaje, że Unia będzie trwała dopóki się ten projekt opłaca Niemcom. No dobrze, powiedzmy, że tak się stanie. Ale elity mogą nie chcieć oddać tego projektu bez walki. Mają to tak ładnie poustawiane. Gdzie się podzieją urzędnicy, lobbyści, całe instytucje przyssane do europejskiego cyca, mistrzowie utrudniania, piewcy postępowej równości? Jak by miał wyglądać taki dzień? Spokojnie, czy będą ganiać po ulicach, szczególnie kiedyś wzmożonych? Wiadomo, że jak się walą imperia, to odłamki lecą w najbardziej nieoczekiwane strony.

A może się wszystko dobrze ułoży? Unia się będzie rozwijać w dotychczasowym tempie i kierunku? Żaba będzie już praktycznie rozgotowana, i to akwarium będzie jedynym akceptowalnym emisyjnym ustrojstwem, bo resztę zaczopujemy w swych ekologicznych jaskiniach piętnastominutowych miast. Po prostu przyjdą nowe pokolenia, które nie mają tego ukąszenia pamięci, jak kiedyś wyglądała normalna normalność. Nowe pokolenia, które nawet nie będą miały serwowanej ułudy sprawczości, wolności czy samorealizacji, bo nie będą wiedziały, że taka się im należy. Będą płaską taflą społecznie jednolitej, bezklasowej, a wiec wymarzonej przez lewicę, społeczności. Będą oprowadzać po swym upadłym kontynencie nowobogackich Azjatów, nie wiedząc nawet po co i dlaczego ich przodkowie budowali prezentowane katedry i zamki.

Czego Wam i sobie NIE ŻYCZĘ.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Ucieczka z kina „Polska”

 Ucieczka z kina „Polska”  Jerzy Karwelis



29 kwietnia, wpis nr 1262 https://dziennikzarazy.pl/29-04-ucieczka-z-kina-polska/



Uciekają. Uciekają do tej Unii, aż człowiekowi samo na myśl przychodzi, że zwiewają jak z tonącego okrętu. A może po co to – „jak”?
Może nasz polski okręt po prostu tonie i ci co się przesiadają na unijne szalupy wiedzą o tym dobrze, bo sami nawiercili w naszej nawie państwowej sporo dziur. Zwłaszcza, że uciekają praktycznie z każdego obozu politycznego, co rodzi podejrzenia, że – jak mówią Rosjanie – „im tam widnieje”, wiedzą politycy coś, czego my nie wiemy, bo tylko oni, nie suweren przecież, – jak to psuje język klasa polityczna, „posiadają wiedzę” jak jest naprawdę. Tam, wiedzą…! Gdyby wiedzieli jak jest, to by coś tam może i przedsięwzięli, a oni wiedzą tylko jak jest źle, zajmują się więc łataniem dziur w polskiej łajbie, a że ta na dziurach stoi, to mamy łatę na łacie. Panie bracie.
Nie wiedzą nie tylko gdzie jest dobrze, ale oprócz awaryjnych interwencji ustawodawczych nie wprowadzają systemowych reform, tylko skupiają się na realizacji choćby najgłupszych obietnic danych swemu elektoratowi. Zobaczywszy jaki domek z kart stawiają – zmieniają talię. Na brukselską.Ale nawet tego też nie dowożą. Większość obietnic leży niezrealizowanym odłogiem, co nawet wybacza rządowi jego własny elektorat. Ten wie, że aspirujący do władzy „musieli” kłamać, by uwieść tych, dla którym samo istnienie PiS-u nie wystarczyło do uzasadnienia i wybaczenia dowolnych działań, a nawet ich braku.
Się naobiecało na zapas, ale najważniejszy cel – ***** *** – został osiągnięty i… co teraz?
Rządzący uciekają
A więc uciekają do Brukseli. Popatrzmy na to partyjnie. Trójka ze sternikiem, czyli Sienkiewicz, Kierwiński i Budka to wyraźnie uciekinierzy. Narobili zleconych dziur w łajbie pt. Polska i spylają na inne pokłady. Ciekaw jestem czy uciekają przed odpowiedzialnością, chowając się za międzynarodowym unijnym immunitetem? A może zrobili już swoje i pora odpocząć? Potwierdzałoby to plotki o dowyborczym kształcie Tuskowego rządu z 13 grudnia. Ten etap miał się zamknąć zaudytowaniem złodziejstw PiS-u, czyli dostarczeniem medialnego paliwa podtrzymującego zapał powyborczy. Czyli zamiennik za chleb, którego wyraźnie – co zostało wyliczone i skoordynowane – zabraknie w drugiej, powyborczej właśnie, części tego roku. Uśmiechnięta Polska, będzie się bawić reglamentowanym rozliczaniem PiS-u i nikt nie zapyta o realizację obietnic, czy choćby podstawowych funkcji państwa, innych niż te skoordynowane unijnie.A więc czas na wymianę zużytych audytorów, choć wydaje się, że okres właściwej rekonstrukcji rządu wciąż przed nami, a właściwie nie musi to być jakieś spektakularne momentum, może to być zrobione osmatycznie, co powinno przystawkowych sojuszników Tuska trzymać wciąż w twórczym napięciu zaglądania liderowi w oczy. Myślę, że zarówno Sienkiewicz jak i Kierwiński mogą zameldować wykonanie zadania.  Pułkownikowy prawnuk sumienia narodu na stanowisku nomen omen ministra kultury wykonał zadanie polegające na trwałej destrukcji mediów publicznych, ku uciesze tych prywatnych.
Z dylematu – upubliczniać czy prywatyzować państwowego molocha wyszło się na rympał na trzeci wariant – zniszczyć. Czyli robota zrobiona. Kierwiński także może iść na emeryturę, do tego „cmentarzyska słoni”, jak nazywają Parlament Europejski. Wymienił policję na taką, jaką trzeba, czyli nieinterweniującą w momentach skoku nowej ekipy na konstytucyjny porządek, za to usłużną w naparzaniu w ostatki buntowników, za jakich robią obecnie rolnicy. Tu też wszystko ustawione.Zesłanie Budki wygląda już inaczej. Chyba zastało go ono w trakcie działań, gdyż czystki w spółkach skarbu państwa wyraźnie nie są dokończone. Może tam plany kogo zamienić na kogo, pozostawi Budka po sobie, ale ta sprawa wyraźnie się ślimaczy, zwłaszcza w porównaniu z ofensywą medialno-policyjną wymienionych wyżej dwóch ministrów-uciekinierów. Wszystko będziemy widzieć, jak przyjdzie Budki następca – kto on, a właściwie po owocach go poznamy, czyli zobaczymy czy wymiana popisowskich zarządów przyspieszy.
A może będzie jak teraz, bo widać wyraźnie, że – ku zaskoczeniu wielu – PO, trąbiącej o swej fachowości, wyraźnie brakuje ludzi. Dobrych rozdrapały korporacje, zaś ustawienie się na politycznej huśtawce bujającej spółkami państwowymi nie jest marzeniem większości menadżerów, nawet ten stres przebiją ewentualne kosmiczne odprawy. Wykopią takiego i się okaże, że ten moment w cv nie jest powodem do dumy menadżera, który spadł z politycznej karuzeli stanowisk.Ważne jest, że nie zesłano Bodnara. To znaczy, że dużo wciąż roboty przed nim, wciąż są niedokończone sprawy i ojczyzna (Tusk znaczy się) wyznaczyła mu zadanie kontynuacji. A to wróży ciągłe burze i napory w systemie sprawiedliwości. Czeka nas więc tu kontynuacja nieprzewidywalności. Zastanawiają także brukselskie transfery Polski 2050. Też się szybko dziewczyny i chłopaki zużyli w tej krótkiej przecież kampanii. A to może wskazywać, że ta formacja, jak i poprzedniczki, była jednak partią jednorazowego użytku, co się ostatecznie zdecyduje w wyborach prezydenckich, oczywiście jeśli rotacyjny marszałek w ogóle zechce wystartować do wyścigu do jak najbardziej nierotacyjnego Belwederu. Hołownie idą z Kosiniakami licząc na powtórkę z rozgrywki, jaka im się udała 15 października. Dziwi start do Brukseli peeselowskiego ministra rozwoju, co może się wykładać, że w podlegającym mu ministerstwie rozwoju nie szło mu najlepiej, albo się znudził.
Opozycja też ucieka
Pisowcy też się zabierają do Brukseli, choć Kurski czy Lichocka, to raczej nie rdzeń partii, który miałby tu na miejscu odwojować Polskę. Wynik tej partii w tym ostatnim w triadzie wyborczej starciu o mandaty miał będzie jedynie znaczenie sondażowe. A więc walczyć się będzie bardziej sztandarem niż nazwiskami. PiS nie miał nigdy swego pomysłu na Unię, gdyż same erystyczne popisy Sariusza-Wolskiego czy Legutki nie miały w gabinetach brukselskich większego znaczenia i były obliczone jedynie na polski rynek wewnętrznej polityki, tak by okazać rodakom swą pryncypialność wobec Brukseli. Choć elektorat wyraźnie dał się na to nabrać, nie rozróżniając wojowniczej retoryki od kapitulanckich zgód traktatowych.Konfederację i jej start w tych wyborach zostawiam na boku, gdyż nie chcę analizować wyraźnie przesypianej szansy na najlepszy wynik dla tej formacji. Tu, jak zwykle, pójdzie para w gwizdek, prawica pójdzie podzielona, albo się samozbojkotuje, zaś trend do tego, by się i ta formacja, a właściwie jej przedstawiciele, także oddalili od nudnej polskiej naparzanki miałby chociaż cień sensu, gdyby powieziono tam na taczce Konfederacji jakieś realne, poza erystycznymi, działania antyunijne.
Kasa, Misiu, kasa…
Tyle merytoryki. A może to jest tak, że oni tam jadą za kasą? Na bank, jak to się mówi. Jak się porówna polskie pieniądze za politykę i z drugiej strony pensje oraz dodatki w korumpującej swych przedstawicieli Unii, to wychodzi, że ta motywacja jest konieczna do uwzględnienia. Umieralnia słoni to luksus w porównaniu ze stresem i pieniężnym ekwiwalentem polskich zapasów w plemiennym błocie. W Brukseli można się dorobić, łącznie z sowitą emeryturą, w pracy nie trzeba się wysilać, pełno komisji, wizyt po całym świecie, seminariów, raucików i hotelików. Żyć nie umierać. A w Polsce – wiadomo: szczują, trzeba być czujnym, media ze służbami mogą w jeden dzień zabić jednym twittem, kasy nie ma, trzeba ryzykownie dobierać i po co się więc pchać?To każe nam pochylić się nad aspektem finansowym polskiego systemu politycznego. Oficjalne wynagrodzenie dla polityków, w porównaniu z rosnącą decyzyjnością i (niestety) odwrotnie proporcjonalną odpowiedzialnością, to przepis na katastrofę. W najlepszym razie idą do polityki ambicjonerzy, chcący dopisać sobie do swego cv prestiżowy punkcik. Budują sobie relacje na przyszłość, którą widzą poza polityką, w najlepszym razie – na jej styku z biznesem. Pełno tego. Najwięcej zaś – tu przeprowadzam proces poszlakowy sądząc o istnieniu systemu na podstawie jego ofiar – przeważa element korupcyjny. Mamy tu niezły węzeł: wykładnicze komplikowanie i rozrost regulacji, który przekierowuje każdą decyzję w ramiona omnipotentnych urzędników, niskie pensje, cwaniaków pływających w mętnej wodzie regulacji, którą sami mącą, aby proceder się rozkręcał. No i mamy biznes, który o tym wie.Prezes Kaczyński, obniżając kiedyś pensje posłom, stwierdził, że do polityki nie idzie się dla pieniędzy. Było to słabe tłumaczenie decyzji o obniżeniu pensji politykom, a chodziło jedynie o to, by taktycznie wygłodzić tylko opozycję, gdyż każdy rezolutny poseł robiący za te swoje 8 tysi, jak był z rządzących, to się poustawiał tak, że krzywdy nie zaznał. Z opozycją było gorzej – przejął co się dało pełowski samorząd i fundacje nowego świata. I jak to z pozytywnymi efektami taktycznych zagrywek często wychodzą one negatywnie na poziomie strategicznym i systemowym. Jeżeli do polityki nie idzie się dla pieniędzy, to łatwiej pieniądzom przychodzić do polityki i ustawiać sobie tak regulacje, żeby pieniądzom działo się lepiej. Ale pochylmy się nad tym stwierdzeniem Kaczyńskiego na wprost i na poważnie. Czyli jak nie dla pieniędzy, to dlaczego się idzie do polityki, nawet gdyby to była prawda? Aha, tam mają iść ludzie ideowi, niepodatni na sute propozycje, realizujący interes narodowy.A są (byli) w PiS-ie tacy? Przecież Prezes widział i wie, że większość idzie tam kręcić lody – inaczej nie byłoby tego mechanizmu „sprzężenia zwrotnego” chociażby ze spółek skarbu państwa do partii, gdy oddawało się politycznym decydentom kawał najczęściej chyba po to przeszacowanego wynagrodzenia. Minister zarabia w Polsce wielokrotnie mniej niż szefowi podległych mu instytucji, a więc i tu też zalęga się korupcyjny robak możliwości.
Diabelska alternatywa
Z drugiej strony to człowiek nawet nie wie czy lepiej być rządzonym przez skorumpowanych cwaniaków czy przez oszalałych ideowców. Przypomnę chociażby taką „piątkę Kaczyńskiego”. W najlepszym przypadku chodziło o podlizanie się lewackiemu elektoratowi, tak czułemu przecież w temacie ochrony życia zwierzęcego, w odróżnieniu zresztą do poczętego. Tak, wyobraźcie sobie, że to miałoby przeciągnąć na stronę PiS-u młody elektorat lewicy! To jakiś sen wariata. A tłumaczenie, że to realizacja idei dobrostanu zwierząt, to już Himalaje durnoctwa, bo w tym temacie taka niby-estyma osobista prezesa zamordowała nam kolejną branżę, w której przodowaliśmy w Europie, co przejęły inne kraje, również deklarujące swą miłość do futerkowych.No, dobra, powiecie, ale to śmiertelna alternatywa. Korupcja albo odklejona od rzeczywistości ideowość. Ale jest trzecie wyjście (pomijając monarchię), gdy w demokracji można się utrzymać nie wybierając mniejszego zła. To republika, z systemem realnej równowagi, trójpodziału władz, instytucji spoza klucza demokratycznej kadencyjności, które kontrolują równowagę systemu. Teraz wszystko jest poddane wątpliwemu dyktatowi wątpliwej, bo ordynacyjnej, większości. Wszelki trójpodział władzy ma obecnie swe źródło w większości parlamentarnej, czego dowodem jest chociażby pozakonstytucyjne marginalizowanie obecnego prezydenta, którego funkcja miała ustrojowo zapobiegać nierównowadze ustroju.W tym systemie mamy dwa obiegi kasy. Oficjalny i pookrągło-pod-stołowy. Aby ten drugi kwitł i dostarczał klientów, trzeba, aby ten pierwszy był zrobiony na bidę, tak, by każdy kandydat wiedział od razu po co idzie i gdzie są prawdziwe frukty. To nie miejsce dla dinozaurów, państwowców, którzy tylko przeszkadzają. Cały bowiem system jest tak skonstruowany, reprodukuje swoje zasady i zasoby, zaś naiwniaków od państwowej nawy albo korumpuje, albo wyrzuca poza swój nawias. Ma być za czapkę gruszek, ale za to w oparach narracji, że to wszystko dla ojczyzny. W związku z tym nie dziwota, że wielu chce wybrać drogę brukselską, gdzie można na legalu opływać w kasę, bez żadnej odpowiedzialności, produkując ułudę, że demos może oglądać emanację swej europejskiej wersji woli.
Naiwniacy czy cyniczni?
Jest też jeszcze jedna grupka motywacji do wyjazdu do Brukseli. Mimo dość odrażających poprzednich ta wydaje mi się najbardziej zakłamana. Chodzi o to, by być w centrum wydarzeń i mieć wpływ, gdyż to w Unii dzieją się rzeczy najważniejsze. Wystarczy spojrzeć na takie na ten przykład polskie prawodawstwo i widać, gdzie bije źródło naszego prawa i wszystkich (no, może z wyjątkiem Niemców) członków Unii. Jest jeszcze jedna podwersja – jechać tam by zreformować Unię (to PiS-owcy), albo ją rozwalić, co najmniej polexitując, a najlepiej już poleskejpując. Wszystkie te odmiany zakładają wielką naiwność tak motywujących, ale chyba bardziej słuchających takich tłumaczeń.No, bo popatrzmy co taki Parlament Europejski może. Wielu w to wierzy, że tyle co taki Sejm, że wybiera rząd, odwołuje ministrów, miota większością w różne strony, by zebrać odpowiednią ilość głosów do przewidzianych ustrojem decyzji. Nic podobnego – Parlament nie wydaje z siebie żadnych ustaw do realizacji przez Komisję Europejską. Wydaje z siebie tylko uchwały, które mają mniej więcej taką rangę jak te sejmowe (co prawda ranga uchwał sejmowych urosła ustrojowo w przypadku nowego rządu, ale to jakieś kuriozum, za co nie jeden jeszcze beknie w nieuczęszczanym do tej pory Trybunale Stanu). Parlamentu Europejskiego zaś wpływ na obsadę szefa Komisji Europejskiej jest także o wiele mniejszy niż w parlamentach przy wyborze rządu. Popatrzmy jak to idzie.Po pierwsze nazwisko kandydata na szefa Komisji Europejskiej jest uzgadniane między rządami w formacie Rady Europejskiej. Rządzą tu Niemcy, o czym wie każdy, kto widział jak w ostatniej chwili pisowski rząd wybrał z dwóch propozycji panią von der Leyen. Tak, to była lepsza kandydatura w porównaniu z polakożercą Zimmermansem, ale taki mieliśmy wybór. I wybraliśmy jak na garbatą – najprzystojniejszą. Ta się ucieszyła, że dzięki głosom Polski przeszła i wywdzięczała się jak pamiętamy rządowi Kaczyńskiego jak tylko mogła. Wróćmy do procedury – takiego kandydata przedstawia się Parlamentowi Europejskiemu do zatwierdzenia. Jak ten nie zatwierdzi, to procedura jest powtarzana.
Pamiętajmy jednak, że najczęściej przedstawiciele w europarlamencie są z tego samego obozu co rząd danego kraju, reprezentowanego w Radzie Europejskiej. I klepie się uzgodnioną przy zielonym stoliku kandydaturę.Teraz może być inaczej, czyli trudniej, ale tylko pod warunkiem, że ciało parlamentarne i Rada Europejska nie będą tak jednolite, a to głównie z powodu zagrożenia dostania się do Brukseli elementu eurosceptycznego. I stąd ta nerwowość. Jedynie rację mogą mieć ci, którzy postulują, że idą do Brukseli, by właśnie stanąć okoniem wobec polityki Unii. Bo jak ten moment wyboru szefa KE przejdzie i się go przegapi, albo przegra, to wszystko wraca w stare koleiny, czyli po klepnięciu Komisarza Parlament zrobił już swoje i może już wracać do ławek ciągłego dialogu o gardłowaniu. Komisja zaś rządzi całym kontynentem.Piszę o tych oczywistościach tylko po to, by pokazać, że ci co jadą do Brukseli, by popracować dla sprawczości oszukują albo siebie, albo innych, albo wszystkich na raz. Jedynym motywem i szansą na sprawczość jest bycie zauważonym i awansowanym ze skromnego posła na urzędnika, szefa jakichś ważniejszych komisji, szczególnie takich gdzie dzieli się kasę, a chyba innych tam nie ma. Jest to kolejny szczebel w karierze, ale nie wycierajmy sobie przy tym gęby postulatami o sprawczości. Biurokratyczna machina Unii to orkiestra i pojedynczy poseł ma takie szanse na sprawczość, jak członek kilkusetosobowej orkiestry. Dostanie nuty, dyrygent machnie batutą i masz grać zespołowo, bo na twoje miejsce czeka za kulisami cała gromadka chętnych. Nie wierzę nikomu, kto jedzie do Unii coś tam pozałatwiać dla Polski, nawet dla Europy, zreformować Unię, czy zwiększyć jej siłę przez podwyższenie stopnia integracji. Będzie taki co najwyżej klakierem na ustalonym występie, zaś upostaciowieniem awansu będzie jedynie indywidualny kop w górę – do urzędniczej orkiestry.
Sami swoi, czy kochaj albo rzuć?
Zastanawiałem się nad puentą tych rozważań. I natchnął mnie filmik redaktora Pospieszalskiego. Ten, analizując plemiennych kandydatów do Brukseli, zastanawiał się jak to będzie, jeżeli w samolocie do Brukseli siądą obok siebie taki Sienkiewicz z Lichocką, czy Kiewiński z Kurskim? Że będzie iskrzyło, że skoczą sobie do gardeł. Podziwiam optymizm Pana Redaktora, bo myśli on, że to wszystko na poważnie. Ja, kiedy jeszcze pracowałem w Warszawie, a mieszkałem we Wrocławiu to często latałem na tej trasie. I muszę powiedzieć, że najczęściej widziałem sfraternizowanych posłów, którzy lecieli w tym samym samolocie. Gruchali ze sobą, żartowali, byli na „ty”, choć kilka godzin wcześniej widziałem ich w telewizji w osobistym, zajadłym starciu na śmierć i życie. Niech się więc Pan Redaktor nie martwi o ład na pokładzie do Brukseli. Tam będą lecieć sami swoi. Ci, dla których nawet najwyższe funkcje państwowe i instytucjonalne były tylko trampolinami po to, by bezpiecznie wskoczyć na poziom wyżej – do sowitej przystani nicnierobienia.  A Polskę mają w tyle, jako jeden z etapów swej kariery. Tak jak i suwerena, który na nich głosował. Frajera, który myślał i wciąż myśli, że to wszystko naprawdę.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Mydlenie oczu

Mydlenie oczu

Jerzy Karwelis 22 kwietnia dziennikzarazy.pl/22-04-mydlenie-oczu

Kiedy Iran zaatakował w niesłusznym odwecie Izrael (jak sami wiemy odwety są słuszne i niesłuszne, bo gdyby tak Iran ubił kilku żydowskich generałów w izraelskiej ambasadzie gdzieś tam na świecie, to odwet Izraela byłby w pełni akceptowany przez tzw. społeczność międzynarodową), a więc kiedy Iran niesłusznie się odwinął na niewinnych jak pustynne łątki Żydów, USA wskazało, że za takie akty to grożą kolejne sankcje nałożone na Iran. I tu się Waszyngton kompletnie wysypał, gdyż, jak wychwycił doktor Szewko, USA zagroziło, że wstrzyma dostawy do Iranu swoich komponentów, by Teheran nie mógł z nich produkować swych dronów, które atakują Izrael.
Reductio ad Holokaustum
I wyszło szydło z worka (co po angielsku się wykłada, że to kot z niego wyskoczył). Z komunikatu Stanów wyszło bowiem, że do tej pory USA dostarczały takie komponenty Iranowi, choć ten produkował z ich udziałem drony sprzedawane Putinowi, których ten potwór używał na Ukrainie. Wtedy, do zatargu z Iranem, było wszystko w porządku i gdyby nie ten straszny Iran (a właściwie, gdyby nie Żydzi pocelowali w ambasadę w Damaszku), to byśmy się nigdy o tym nie dowiedzieli, że układy scalone „made in USA” fruwają nad Ukrainą i ją demolują z powietrza. Ale też okazało się, że są drony dobre i złe, choć mogą to być te same drony, zrobione przez tego samego producenta, z tych samych komponentów. Wyszło, że jak latają w służbie zimnego ruskiego czekisty to jest ok, zaś jak napadają na dzierżawców Ziemi Świętej, to nie jest ok. Nie wiem jak z tego Stany teraz wyjdą, ale chyba nie trzeba się będzie tłumaczyć, bo komu? Ukraińcom? A kto ich tam słucha… Opinii publicznej? A gdzie tam – ta jest zakneblowana syndromem izraelskim, który powoduje, że jak Naród Wybrany atakuje, to ma powody, zaś jak jest atakowany, to staje się automatycznie niewinną ofiarą w dodatku w oparach dziedzictwa Holokaustu.To uniwersalne jest. 
Reductio ad holocaustum to zgrany chwyt, na który mogą się nabierać albo zaczadzeni, albo kraje, które wciąż mają kompleks, że w tamtych czasach światowej pogardy zachowały się podle. Ale w Polsce można chyba to zakwestionować. Jak wygląda takie reductio? Proszę bardzo: ostatnio zapytany szef rządu izraelskiego na okoliczność tego, czy rzeczywiście prawdziwe są zdjęcia palestyńskich marketów pełnych jedzenia, kiedy 2 miliony wygnańców z północy Strefy Gazy do Rafalah są na skraju klęski głodu odpowiedział, że chyba minister spraw zagranicznych Niemiec dociekająca tej kwestii nie myśli, że Żydzi są dziś tak jak naziści w II wojnie światowej, kiedy ci pokazywali uładzone obrazki z obozów koncentracyjnych, a wiadomo jak to było naprawdę. I to zamyka wszelkie pytania. Oświęcim i nie ma się z czego tłumaczyć.Zachodnie poczucie winyUważam to za skrajną podłość, mimo tego (a może właśnie dlatego), że nabiera się na to cały świat. A więc weźmy tego byka za rogi. Jak to było z tym Holokaustem? Hitler namordował miliony Żydów, ale to co się działo wokół tego i w czasie tej hekatomby, i potem, to już osobna sprawa. Świat przymykał na to oczy, zaś losy statku St. Louis, czy katastrofa misji Karskiego są tylko probierzem ogólnej tendencji. Świat miał to gdzieś, ginęli inni, w dodatku gdzieś tam na odległych krańcach jakichś dzikich Słowian. Były inne kłopoty rozwiniętych społeczeństw i nie w głowie były jakieś brania się za sprawę w imię humanitarnych przesłanek.
Dziś, a jakże, dalejże, że to okropieństwa, zaś nasze milczenie pokrywa się pomstowaniem na tych strasznych nazistów, bo tak naprawdę cóż było robić? Hitler się uparł, ma czołgi i nie podskoczysz. Co prawda trudno wytłumaczyć ochotność wydawania Żydów okupantom, ale tu znajdziemy sobie innych winnych zastępczych – choćby takich Polaków. A z nimi łatwo, bo to na krzywe drzewo każda winna koza wskoczy, zaś sami Polaczkowie dostarczają Zachodowi argumentów własnej winy przepraszając i kręcąc o tym samodemaskacyjne filmy. Ale to tylko „gotowość” do przyjmowania wspólnych oskarżeń, za grzechy przodków przecież. Bo my teraz na Zachodzie to byśmy do tego nie dopuścili, czego najlepszym przykładem były znalezione kiedyś przez mnie oskarżenia Warszawiaków, którzy przecież bezczynnie przypatrywali się jak taki Korczak odprowadza dzieci do gazu, a przecież – jak pomstowała jakaś internautka – trzeba było zrobić jakąś demonstrację, akcję plakatową, wlepki i strajk. Tyle Zachód – wtedy i dziś.
I Żydzi nie bez winy
Ale Himalaje hipokryzji są i po stronie Żydowskiej. Trudno znaleźć coś bardziej obrzydliwego niż instrumentalne wykorzystywanie tragedii własnego narodu w celach w sumie… powtórki z historii a rebour. To, co teraz Żydzi wyprawiają z Palestyńczykami, to obiekt nie tylko procesów przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości, gdzie oskarżane jest o ludobójstwo państwo Izrael, ale i przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym, gdzie ma stanąć już premier Izraela Netanjahu oskarżony o zbrodnie przeciwko ludzkości.Żydzi w swej narracji używają holkaustycznych argumentów, by nie tyle uzasadnić, ale rozgrzeszyć swe współczesne uczynki. To straszne, kiedy dymy Oświęcimia, rozbuchane taktyczną propagandą, mają przykryć niecne uczynki państwa, które deklaruje otwarty rasizm i wprowadza go w życie.
No, to przypomnę.
Po pierwsze – czynią to członkowie narodu, którzy – z przyczyn oczywistych – w większości nie są nawet potomkami tych wyrżniętych w Europie. Po prostu – te geny nie zostały przekazane, gdyż rozwiały się na polach „skrwawionych ziem”. Wiem, że to będzie potworne uproszczenie, ale użyję go dla lepszego zrozumienia. Otóż, pomijając diasporę rozrzuconą po świecie, mieliśmy dwa centra – Żydów zachodnich, dobrze wykształconych, umieszczonych w elitach w różnych obszarach, z państwowymi włącznie. To było oczywiste – naród bez ziemi musiał sobie jakoś radzić, wchodził więc w struktury, organizacje, więcej myślał niż się trudził.
Ale była też druga, większa diaspora. Środkowo-europejska.Tam były masy żydowskie, które nie przeszły dwóch procesów, które były udziałem ich zachodnich pobratymców. Nie załapali się na benefity rewolucji przemysłowej, gdyż ta w małym tylko stopniu dotknęła Europę Środkowo-Wschodnią i – po drugie – nie zasymilowali się z lokalsami. Pierwsze powodowało, że w swej masie Żydzi wykonywali zawody uzupełniające, poza wyjątkami, nie sublimowali się w elitę dołączoną, stanowili w sumie biedotę, rozsianą bardziej po wioskach niż miastach. Drugą cechą była rzeczona nieasymilowalność. Po pierwsze wskazuje to na dość… tolerancyjne podejście państw goszczących, które nie przykręcały śruby w kierunku izolacji lub wymuszanej asymilacji. Na Zachodzie Żydzi bardziej „rozpuszczali się” w lokalnym żywiole, na Wschodzie nie asymilowali się, nawet nie integrowali, trochę żyli obok, ale w sumie w samoobronnej izolacji.
Powodowało to dwie tendencje – zatopieni we własnych społecznościach nie znali lokalnego języka i byli też skupieni wokół ortodoksyjnych form własnej wiary, która stanowiła dla nich wyznacznik jednoczący rozproszoną wspólnotę i nadzieję na jej zjednoczenie. Brak języka był podstawową przyczyną, dla której Żyd podczas okupacji nie miał żadnych szans, bo nawet nie mógł się skomunikować z lokalsem, by ten mu pomógł, o rozmowie z esesmanem już nie mówiąc. Ortodoksja religijna była czynnikiem, który jeszcze przed II wojną światową… zrażał do nich oświecone gremia zachodniej części żydowskiej diaspory. Ci pejsaci, kiwający się pobratymcy byli kłopotliwymi krajanami dla aspirujących zachodnich Żydów. Żeby uświadomić współcześnie żyjącym i rozpolitykowanym Rodakom: Żydzi zachodni myśleli i mówili o tych wschodnich mniej więcej tak samo jak… dzisiejsi platformersi o dzisiejszych pisowcach: w sumie ten sam naród, ale wstyd na cały świat.
Mydło
I teraz druga zawrotka. I ci, którzy przed wojną tak pogardzali swymi pejsatymi krajanami, jak się zmieniły obroty światowe, wzięli tych wyklętych na sztandary swych roszczeń. Niezły numer, co? To tak, jakby w ramach własnych korzyści, peowcy powoływaliby się na martyrologię pisowców. Dowód? Proszę. Gdy dumny Izrael dostał od społeczności międzynarodowej prawo do państwowości przez pierwszy okres nazywał niedobitków z Europy Środkowo-Wschodniej, osiedlających się w nowej ojczyźnie mianem „sabon”. Sabon, to znaczy – mydło. Żydzi, ci którzy zjechali z całego świata, a Holokaustu nie przeżyli, z przyczyn oczywistych (bo by nie przyjechali z powodu tego, że by nie żyli), byli na tyle bezczelni, że uważali tych niedorżniętych za wstyd narodowy. Żyd powinien walczyć, a tu się poddał. Ten wstyd za krajanów osadzony był na potwornej ignorancji, bo tylko ci co przeżyli nie wiedzą czemu poddano tych, którzy nie przeżyli. Ci mieli usta pełne piachu dołów kościotrupów i nie mogli nic powiedzieć na swoją obronę, że szli pokornie na rzeź. I tak samo szliby ci, którzy wyzywali ich od mydła.
Ta narracja zmienia się w okolicach procesu Eichmanna. Izrael triumfuje, porywa zbrodniarza na drugim końcu świata, sprowadza do siebie i osądza. To jest przełom, jednak od mydlenia Żydów ocalałych z Holokaustu mija sporo lat, bo mamy rok 1961.I teraz następuje fenomenalny fikołek. „Sabony” stają się bohaterami narodowymi. Każdy ślad, wspomnienie, pamiętnik, dziadek-babcia stają się świętością. I z tym przekazem Izrael wchodzi na salony. Do tej pory to był jakiś kraik nie wiadomo gdzie, jakaś tam terytorialna rekompensata za grzeszki Zachodu, łatwa i tania, zwłaszcza, że na koszt Palestyńczyków. Wcześniejszy wstyd narodowy staje się nie tylko dumą, ale i podstawą „Przedsiębiorstwa Holokaust”. Staje się też podstawą narracji dyplomatycznej Izraela, która coraz częściej zaczyna być używana do uniwersalnego uzasadniania, a właściwie rozgrzeszania, wszelkich poczynań Izraela. I tak to jedzie do dziś, z tym, że mamy do czynienia z dawkami rosnącymi. Izrael coraz więcej broi i jednocześnie coraz więcej oskarża za przewiny wobec przodków, których i w czasach zagłady, i jak widać teraz – traktował i traktuje instrumentalnie.
Niedobra o tym mówić?
Jestem zdegustowany, że takie rozważania, jak te moje tutaj, łapią się na antysemityzm. Mechanizm takiej dystrybucji jest dwojaki. To, że Żydzi używają tego argumentu to ich mentalne prawo, jednak należy brać każdorazowo po uwagę wyliczone wyżej okoliczności. Każdy naród ma swój sposób walki o swoją reputację. Szkoda, że nasz wybrał samobójczą drogę samobiczowania za głównie nie swoje winy i powiela to pedagogiką wstydu. Niech sobie Żydzi robią z własnym image co chcą. Chodzi o tych działań percepcję. Wiem, że większość z czytających ten tekst podziela moje poglądy, ale akurat w „tym temacie” następuje jakieś odrętwienie. Racja racją, ale „niedobra o tym mówić”. Tak? A więc mamy jakieś święte krowy, które dbają o to, by ich wcale nie świętość była omijana łukiem, w co najmniej w milczeniu, jeśli już nie taktycznym uwielbieniu? Dlaczego? Bo obejmie nas wdrażany i importowany ostracyzm?
Znam wielu Żydów. Jednych lubię, drugich – nie. Tak samo jak mam z Amerykanami, Niemcami czy Rosjanami. I nie ma to nic wspólnego z pochodzeniem. Po prostu jak z każdym człowiekiem i narodem – zdarzają się różni po drodze i nie ma czegoś takiego jak zbiorowa odpowiedzialność, choć pewne wyznaczniki wspólnoty mentalu może i istnieją.
A może i nie? No, bo jak się posłucha takiego np. pisowca i zaraz potem pełowca, to człowiek ma duże wątpliwości czy należą do tego samego narodu, nawet wspólnoty.
Pewnie tak samo jest i z Żydami – co chatka, to zagadka. Ale – moim zdaniem – państwo im się nie bardzo udało. Jeśli domaga się szacunku na fałszywym kredycie z przeszłości, jeśli świeci w oczy wszystkim ofiarami, nad którymi albo przechodziło się wcześniej do porządku, albo wyśmiewano, to jest to słabe. A jeśli to ma uzasadnić obecne ludobójstwo to jest to słabe do kwadratu. W dodatku sami Żydzi się na to godzą, że każde zakwestionowanie działań, choćby znienawidzonego przez wielu Żydów rządu, to plucie na piece Oświęcimia, że każdy sprzeciw wobec choćby najbardziej będącego w błędzie Żyda, to poplecznictwo piekłoszczyka Hitlera.
Ja się na to nie godzę i będę o Żydach, i o Izraelu mówił i sądził, jak o każdym innym narodzie. Wedle zasług i przewin.I to jest może najlepsza propozycja dla tego narodu i kraju. Normalność. Bo za bycie Narodem Wybranym w końcu płacił zawsze ten, co miał takie uroszczenia. Dziś za nie płaci coraz więcej innych, niewybranych narodów. Życzę więc sobie i wszystkim… normalności. 

Diabelska alternatywa

 Diabelska alternatywa

 Jerzy Karwelis
2 kwietnia 29 marca, wpis nr 1257 dziennikzarazy/diabelska-alternatywa

Dziś o diabelskiej alternatywie. Chodzi o wciąż powtarzający się zabieg antydyskusyjny polegający na stygmatyzacji przeciwnika. Za kowida to było tak jak i dzisiaj z wojną: jak nie brałeś (i to w całości) dogmatów pandemicznych, to byłeś zwolennikiem Putina. Konstrukcja wydawała się ko(s)miczna, bo co niby miał mieć kremlowski kagiebista do kolca białkowego w komórce? Ale miał. Formuła alternatywy, reductio at putinum, polegała na tym, że taki Putin to wynajmował za rubelki płaskoziemców, którzy kwestionując aksjomaty pandemiczne lali zwątpienie w chwiejne serca takich na ten przykład Polaków, ci się osłabiali szczepionkowo i maseczkowo, umierali masowo, co realizowało depopulacyjne cele Moskalików.
Taka to była figura. Wiem, bo się sam na to załapałem jak onucysta-rusycysta.
I tak, jak antyszczepionkowcy byli proputinowskimi onucami, tak w dniu wojny z Ukrainą płynnie zostali przeflancowani z pandemii na wojnę. Okazuje się, że z dobrodziejstwem inwentarza, to znaczy stygmat onucyzmu zmienił tylko kontekst z epidemiologicznego na militarny. Reszta została taka sama, łącznie z tropicielami i oskarżycielami.
Co prawda większość pewników kowidowych właśnie obecnie upada, ale jak to z sektami jest (mówię o sanitarystach), to nie ma tu nic wspólnego z faktami, tylko z poziomem zawierzenia. A jako, że te było ono nawet bardziej na kredyt zaufania niż na wiarę, to teraz nie sięga się do istoty aksjomatów, tylko do faktu, że te istnieją potwierdzone samym poziomem wzmożenia. A więc nie wraca się do meritum, czyli jak to było naprawdę, tylko do zatwierdzonej poziomem byłego zaangażowania wiary. Istotą bowiem dogmatu jest przyjęcie go na wiarę, nie dyskutowanie o nim, co daje, choć całkiem wyimaginowany, punkt służący do podparcia całkowicie już realnych działań.
I taki mamy teraz stan pokowidowy – ustaliło się, że tak było i jest, i choćby przyszło tysiąc Basiukiewiczów i każdy wyjąłby tysiąc badań, to i tak będzie jak ustalono.Tak samo jest i z wojną. Jest jedna narracja i jak się jej nie trzymasz toś onuca. Z tym, że mamy tu pewien kłopot. To znaczy zawierzeni narracji antyputinowskiej mają kłopot. Otóż kategorie onucyzmu zmieniają się. Coś, co wcześniej było onucyzmem z definicji i w chwili zaistnienia (np. kwestionowanie dobrej woli ukraińskich władz), dziś już jest dopuszczone w myśleniu, rzadziej – w narracji medialnej. A więc granice i definicje onucyzmu ewoluują, co ma ważne konsekwencje. Te głównie zasadzają się na tym, że ten kto chce być poprawny politycznie w tej kwestii musi ciągle nasłuchiwać jakie są aktualne warianty onucyzmu, by nie popaść w sprzeczności narracji oficjalnej obrzydłe.W związku z tym mamy dwie rzeczy – nerwowość, że się coś przegapi oraz ciągłe nasłuchiwanie, by to się nie stało. Widz więc chce być na bieżąco nie tyle w kwestii informacji, co aktualnej interpretacji postaw. Co oddala od życia faktograficznego i posyła odbiorców w rejony psychologii tłumów.
Bo w tym wszystkim pogubieni, ci, którzy nie chcą popaść w onucyzm muszą wciąż szukać potwierdzenia swych postaw, czy wszystko u nich w porządku. W związku z tym są wyczuleni na sygnały medialnych autorytetów oraz masowe wyrażanie i potwierdzanie swych antypuitnowskich zapatrywań. Stąd te zbiorowe deklaracje, samokrytyki w razie wpadki i wytyczanie, by się odkuć w przypadku wpadki, nowych, radykalniejszych deklaracji. Dzisiejsza agora to już nie przestrzeń wyrażania poglądów, to raczej jarmark potwierdzeń zbiorowej przynależności, recytowanie wykutych haseł, szukanie nowych podwariantów i nasłuchiwanie czy przypadkiem autorytety nie skręcają w którąś ze stron, co to może unieważnić dotychczasowe zaśpiewy. Czyli – rytuał przynależności.  Wariant onucowski uniwersalny jest. To prymitywne, ale działa. Widocznie popada na grunt wrażliwy na prymitywny onucowo-biały świat.
Bo ostatnio onucami zostali rolnicy. Aksjomat przeskoczył szybciutko i bez żadnych problemów. W ogóle to te okresy przeskoków onucowych na grupy społeczne są coraz krótsze. Kowidowcy – lat trzy, antyukraińscy – dwa lata, bo teraz kolej na rolników. Ciekawe ile ich potrzyma ten stygmat i na kogo, oraz kiedy przeskoczy? Myślę, że na antyklimatystów. I tam się ostanie na dłużej.
Co ciekawe – by się onucyzm tak nie rozniósł, skoro tak skacze i zakaża, istnieje teza, że to dotyczy wciąż tej samej grupy. To wieloobjawowa choroba, jednak podlegająca regułom pandemicznych objawów stadnych, gdyż jej różne symptomy dotyczą zamkniętej grupy i dziś ideałem upostaciowienia onucyzmu jest antyukraiński antyszczepionkowiec na traktorze. Za milion od Unii (czytaj – miastowych), rzecz jasna.
  Początki tego mamy jeszcze przedwojenne. To było fajne, bo ja pamiętam kiedy to nie Putin był Czarnym Ludem historii. Podskórnie trwał deal niemiecko-rosyjskiego porozumienia, które dawało Niemcom prymat nad Europą za pomocą narzędzia tanich rosyjskich surowców. I nie wiem czy Państwo pamiętacie, ale onuca nie była wtedy rosyjska ale… białoruska. Tak, mówiło się, że jak się nie podoba demokracja w aktualnym wydaniu, to zapraszamy na Białoruś. Na Białoruś, nie do Rosji. To Bat’ka był benchmarkiem alternatywy, drugą szalą wagi balansującej oczywiste zalety demokracji i obciachowy zamordyzm wschodniej kacapii.
Teraz mamy ewidentnie w tym miejscu Putina, ale postać po drugiej stronie szal walki pomiędzy wolnością a satrapią nie jest tu kluczowa.
Kluczowa jest alternatywa, a właściwie bezalternatywność alternatywy. Nic poza nią, nie ma nic pomiędzy. Jest to, albo to. W praktyce się to wykłada tak, że musisz się zgadzać na największe szalbierstwa i głupotę takiej Unii, bo jak tego nie zrobisz, to jesteś za Putinem. Czyli za masakrą w Bachmucie, bombardowaniem miast i porywaniem dzieci. Po jednej stronie Ursula, przewały pandemiczne, zielone szaleństwo, wojujący Wielki Reset jako jedyna alternatywa dla drugiej strony. Tertium non datur.
Trzeba przyznać, że ci tam w Brukseli to chyba o tym wiedzą, ba – nawet stymulują taką fałszywą alternatywę. Czyli co by tam nie zrobili, to pójdzie w społeczną niepamięć, bo przecież jak nie oni, to tylko zostaje nam putinowska Rosja. Z takim wpartym kredytem nie tyle zaufania, ale szantażu, to już można sobie poczynać w Unii na bezczela, bo jak nie my, to ON? I trzeba przyznać, że cała propaganda dmie w tę dudę bez opamiętania. I widzę, że wielu kupuje tę bajkę bezalternatywności, uważając ją za swoją prawdę. A to oznacza, że w takim razie życie polityczne jest na wymarciu, skoro odbywa się poza suwerenem, gdzieś tam wśród elit, które co postanowią, to jest ok, bo inaczej krytykując ich, mając inne zdanie, osłabia się alternatywę dla „ruskiego miru”. Nie wolno mówić, myśleć i działać ku poprawie obecnej sytuacji.
Ta może się tylko zmienić wewnętrznie, odgórnie, jako samorefleksja samomianowanych elit, w przeciwnym razie będzie to na rękę onucowego Kremla.
Ale elity europejskie mają mały ciąg na zmianę. To znaczy – ruch na zmianę jest spory, ale nie jako reakcja na wyzwania realności. Agenda jest ustalona – globalizm wsparty zielonym pretekstem – zaś jedyne reakcje elit nie polegają na korygowaniu idei do realności, ale ewentualnie taktycznym opóźnianiu realizacji zaplanowanych kroków. Tylko tyle. I to musimy kupować w dozowanych porcjach, bo inaczej przyjdzie tu Putin, zgwałci nasze żony i zbombarduje przedszkola.Nikt nie pyta – po co Putinowi miała by być ta wojna? Co zyska najeżdżając Europę, która i tak się słania, bo sama się spętała z własnym niedorozwojem? Ziemie? A po co mu one, mało ma swoich? Ludzi? Jakich? Rozleniwionych socjalem rurkowców? Korpoludków? Zyska bogactwo? Czego? Kontynentu z deficytem budżetowym, który przegania już chyba tylko Ameryka? Przecież i tak robi z nimi interesy, teraz ma w dodatku alternatywę w postaci dywersyfikacji eksportu surowców wymuszoną kontrproduktywnymi sankcjami? Po kiego mu wojna, skoro jak dodatnio zamknie wynik wojny na Ukrainie, to i tak od Zachodu uzyska więcej i to bez dodatkowych militarnych awantur?Teraz mamy wciskaną wojnę.
To ciekawe, bo w narracji wychodzi to pokracznie. Putin – kto mu tam wierzy? – ma narrację pokojową, zaś europejskie elity – kto by im tam wierzył? – mają opowieść wojowniczą. Czyli biorąc rzecz dosłownie: jak nie chcesz wojny toś onuca, a jak chcesz, to jesteś światłym wykwitem liberalnej demokracji. W rzeczywistości cała wojowniczość Unii jest obliczona na pic. Jest to działanie PR-owskie mające zjednoczyć pogubionych Europejczyków pod jednym berłem, które już od dawna się chwieje. Robi to Unia, jakby miała jakiekolwiek, poza NATO-wskimi, a więc nie unijnymi tylko amerykańskimi, narzędzia. Łysielce w brukselskich garniturkach potrząsają szabelkami, których nigdy na oczy nie widzieli, zaś uciekliby na widok gościa z zaostrzoną łyżką. Robi się to tylko po to, by rozproszone kryzysami wywołanymi przez samą Unię stadko członkowskich kurczaczków zbiegło się pod skrzydła brukselskiej bezdziobej kwoki.
Widok dość pocieszny, z jednym tylko zastrzeżeniem.
Europa jest kompletnie nieprzygotowana do jakiejkolwiek potyczki z Moskalami. I wie o tym i Putin, i podżegacze z Europy. A więc tu chodzi o potrząsanie szabelką, której nie ma. A to bardzo niebezpieczny moment, tak fikać do silniejszego, bo ten może sprawdzić taki blef. I zblamować straszaków, przesunąć swoje żądania, ba – działania, mocno naprzód. I zapłacimy… my, bo czym będzie handlował Zachód z coraz bardziej zwycięskim Putinem? Co mu odda? Swoje? Nie po to ma słowiański bufor Europy Środkowej, Ziem Skrwawionych. A więc to tromtadractwo odbędzie się naszym kosztem.
Dziwi tylko eskalowanie tego przez naszą „klaskę” polityczną. To, że niektórzy nasi są tu najbardziej wyrywni to jakiś koszmar polskiej racji stanu. Znowu się będziemy uczyli na kolejnych zdmuchniętych pokoleniach? No, bo co myśleć o narodzie, w którym chęć do wysłania naszych wojaków do wojny na Ukrainie – rośnie? Czyli mamy ochotę się potarmosić z niedźwiedziem, a potem będzie płacz na cały świat i pokolenia, że znowu dupa, panie, boli? I że poszli, panie, w bój bez broni? Znowu?
Ta fałszywa alternatywa, że albo jest tak, jak każą elity, albo jesteś onucą, w sytuacji wojennej sprowadza się do najgorszego. Przed wojną konsekwencje takiego zagwożdżenia życia politycznego, sprowadzenia go do słuchania się pod groźbą szantażu miały tylko reperkusje w atrofii życia politycznego. Dziś taka alternatywa, że jak nie chcesz wojny to jesteś za Putinem, to już wyższy poziom zakłamania, który może nas kosztować… wojnę z Putinem.
Takie to sprzężenie zwrotne bezalternatywnej alternatywy onucowej.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Pacyfistyczne onuce

12 marca, wpis nr 1254  Jerzy Karwelis

No, coś z tą wojną będzie – bo jest. Zawsze się zastanawiałem jak to się dzieje, że najpierw to tej wojny nie ma, trochę się o niej gada, ale ona za morzem, za górami i lasami, aż tu nagle – wszyscy o wojnie. To nie jest tak, że idzie na nas jakieś nieuniknione fatum, ale ktoś jej chce. Jak w powieści „Faraon” Bolesława Prusa, kiedy polityczne intrygi państw zewnętrznych chcą wciągnąć Egipt do wojny, to szpiedzy się zmawiają, aby następca tronu o niczym innym wokół siebie nie słyszał, tylko o wojnie. Od kucharza, pokojówki, ochroniarza i kochanki. Tak jest i teraz – w sumie dziś o wojnie u nas mówi się więcej niż wtedy kiedy Rosja napadła na Ukrainę. Dziś więcej, a wtedy, kiedy wszystko wybuchło w rękach i nie wiadomo było gdzie i kiedy się Putiny zatrzymają – wtedy o wojnie mówiło się mniej.

Czemu o tej wojnie tak głośno?

Pierwsza możliwa odpowiedź jest taka – tu będę łaskaw dla podżegaczy wojennych -, że to przez to, iż Ukraina tę wojnę przegrywa. Ma to dać fory Kremlowi, nie tylko w negocjacjach pokojowych przy polepszeniu własnej sytuacji, ale doprowadzić Zachód do kolejnych koncesji na rzecz Rosji, oczywiście nie własnym kosztem, ale kosztem naszego regionu. W związku z tym mamy się wybrać na wojnę prewencyjną, tak sądzę. Piszę – tak sądzę  – bo o wojnie trąbią wszędzie, ale na czym miałaby ona polegać, to już cicho. No, jak dokładnie czytać Macrona, to mamy tu skombinować jakiś kontyngent desperatów i wybrać się wesprzeć Ukraińców. Z tym, że rodzi to kilka kłopotów. Po pierwsze masakruje sławetny artykuł piąty NATO, bo ten – i tak mięciutko – zobowiązuje państwa członkowskie do (dowolnej) reakcji w przypadku napadnięcia NA członka NATO. A jak to członek NATO sam napada, choćby i w wojnie prewencyjnej, to artykuł nie działa. A więc wyrywni mogą zostać sami naprzeciw Rosji. Po drugie – taka interwencja może być dowolnie potraktowana przez Rosję, która już – po paryskiej chucpie – zadeklarowała, że pozwoli sobie na dowolny odwet, gdzie potraktować może działania prewencyjne sił połączonych na Ukrainie jako wejście wybranego państwa do wojny z Rosją. Po trzecie – trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, a właściwie zapytać i dostać odpowiedź od ochotnych decydentów – jaki jest cel takiego działania? Ale odpowiedź ma być konkretna, nie jakaś tam opisówka typu „strategiczne pokonanie Rosji”, o czym będzie jeszcze poniżej w kontekście niesławnej korespondencji ambasadora z Polonią Amerykańską. Prosiłoby się o konkret. A tego nie mamy, tylko pohukiwanie odważniaków na cudzy koszt.

Czyli przyjęliśmy w pierwszej wersji, że podżegacze mają jakieś strategiczne rachuby, robimy to w samoobronie, no może w desperacji, bo celu końcowego tych działań nie widać. A jedną rzecz na pewno wiadomo o wojnie – łatwo się ją zaczyna, ale trudno ją skończyć. Głównie z powodu, że praktycznie nigdy nie kończy się na osiągnięciu założonych celaów. Wersja ta jest optymistyczna, gdyż zakłada jakieś minimum refleksji polityków, choć z pewną skazą. Bo trzeba zapytać – gdzie byli dwa lata temu ci wyrywni dziś decydenci. Ci sami, co to wysyłali jakieś hełmy, konserwy i słowa poparcia, ściubili zaś na wsparciu militarnym licząc, że sama wojna to krótkotrwały epizod zaćmienia Putina, po którym wróci się do business as usual? Tak, to są te same gapy, które teraz eskalują, bo im się rachuby zmieniły. I dlatego, że wcześniej nie przelewaliśmy Ukraińcom na konta, to teraz będziemy przelewali krew? Pytanie – czyją? Niemiecką? Francuską? Szczerze wątpię.

W pogłoskach o wojnie nie mówi się, jak do niedawna, o perspektywie pięciu lat, ale coś się bąka, że Ukraińcy mogą paść i latem i trzeba będzie coś zrobić. I znowu – kim i czym? Nie dość, że i tak mieliśmy mało sprzętu i amo, to i z tego się wypruliśmy. Problem z nieprzygotowaniem Europy nie zaczął się w 2022 roku, ale od samego początku, kiedy uprawiano pacyfizm na koszt parasola amerykańskiego, nie wytworzono u siebie większych militarnych zdolności, co dopiero mówić o morale. Putin, który się mocno wypruł na wojnie z Ukrainą i tak ma więcej wojo, sprzętu i amunicji, gospodarkę przełączoną na tryb wojenny. My mamy tylko chojrakowanie – cały czas gadamy o tym, że trzeba się do wojny gotować, a jakoś nie widać projektu poboru, szkoleń, obrony cywilnej, schronów czy przestawiania gospodarki na wojenną produkcję. Nawet na deklarowane „za pięć lat”. Nic, tylko telewizyjni pohukiwacze. Czemu to ma służyć? Czemu się pchamy akurat w najmniej dogodnym momencie?

Znowu przedmurze czyichś interesów?

Istnieje jeszcze jeden wariant przyczyn takiego chojrakowania, choć byłby on szczytem naiwności. Może to być kalkulacja, że oto zbliża się rozejm, Putin ma lepsze karty i by uniknąć chodzenia mu na rękę (również naszym kosztem) trzeba go postraszyć naszą mobilizacją. Ale to nadymanie pustego balona, bo jak my wiemy, że z nami militarnie słabo – to Putin to wie jeszcze lepiej. Jak widać siedzi on po drugiej stronie sekretnych rozmów niemieckich generałów i publikuje ich rozmowy tylko po to, by wyśmiać całe NATO i podważyć wzajemną wiarygodność wśród członków. Musi się świetnie bawić. A więc numer pod tytułem, że to z tą wojną to tak nie na serio, tylko dla strachu – raczej odpada.

Wisi w powietrzu drugi wariant – tak ma być wedle kalkulacji wielkich międzynarodowych obrotów. A to graliśmy tu na płaskiej nizinie polskiej geopolityki wiele razy. Byliśmy kalkulowani jako element większej gry, o której nie decydowaliśmy, ale płaciliśmy jako pierwsi za żetony naszego ofiarowania na geopolitycznym ołtarzu gry potęg. A taka kalkulacja może być właśnie dokonywana. Możemy być Ukrainą 2.0 dla Rosji i Zachodu. No, bo bardziej prawdopodobne wydaje się, że jak Putin odpowie za obecność wojska paru krajów na Ukrainie z ruskimi okopami po drugiej stronie, to prędzej strzeli w Warszawę niż Paryż czy Berlin. Prędzej też i nas najedzie bez żadnego tam atomu. Ma pełne spektrum działań, od zaatakowania Bałtów, wypuszczenia Białorusi, zalania południa europejską falą imigrancką, aż po zaatakowanie Mołdawii i odcięcie Ukrainy od Morza Czarnego. Na każdą z tych nie wszystkich wymienionych przecież możliwości winniśmy mieć inną (i uzgodnioną) odpowiedź na poziomie Polski, Europy czy NATO. A mamy? Szczerze wątpię.

Zachód znowu może na nas liczyć, kiedy jego rachuby trafią na dwie rzeczy – zaprzaństwo czy głupotę naszych decydentów oraz durnotę kalkulacji skołowanego suwerena, który zacznie łykać jak pelikan te suflowane rybki konieczności obrony wartości. Niestety można zaobserwować nasilenie działań w tych dwóch kierunkach. Zacznijmy od polityków.

Pierwsi w chojrakowaniu

No jest tu kilku liderujących, nadających ton. Niektórzy się starają przepchać na pierwszą linię, ale tę obstawia Radek Sikorski. Raczej zakała dyplomacji, który chyba tylko Polakom imponuje oksfordzką angielszczyzną, bo w świecie zachodniej dyplomacji zachowuje się jak słoń w składzie porcelany. Naobraża taki Amerykanów od robienia laski, poprzez chwalenie za wysadzenie Nord Streamu, ganienie być może przyszłego prezydenta USA, a na pewno Republikanów, a potem jedzie coś z nimi załatwić. Co? Oni tam w USA go nie trawią, więc bryluje w Unii, jako retor, gadając niestworzone banialuki, nad którymi mlaskają polscy już chyba tylko zakompleksieni gęgacze. Ostatnio się wystawił na konfie, że o co chodzi z tym kontyngentem, bo przecież wojacy różnych krajów NATO działają od dawna na Ukrainie. To typowe dla Radka – w sumie za każdym razem mówi prawdę: i o Nord Streamie, i o robieniu laski, i teraz o tym, ze tam wojacy na Ukrainie wojują. Tylko zdaje się, że ostatnią rzecz na której polega dyplomacja, to mówienie prawdy. Gościu walczy o klikalność i tyle. W domenie dyplomatycznej uważany jest za niebezpiecznego dyplomatoła, którego nie należy zabierać na poważne rozmowy, bo zaraz o tym poczytamy na insta.

Powiedzenie i niepowiedzenie o tym, że natowscy już tam na Ukrainie dawno są to jednak robi różnicę, choćby „wszyscy wiedzieli, że tak jest”. Teraz to już oficjalne i Putin może chcieć zareagować – pokazać swoim: widzicie, NATO już zaczęło, podejrzewaliśmy, nie wiedzieliśmy, a teraz wiemy. I co wy, rodacy, na to NATO? Podkręcimy im śrubę czy nie, bo się w końcu zaczynają? A może po tej wypowiedzi przyjdzie pora by na jakiegoś Łotysza czy Polaka tam w okopach Ukrainy zapolować? Nie na najemnika, ale na regularsa, przysłanego specjalnie na front, za wiedzą i zgodą państwa członkowskiego? I zrobić z nim wywiad przed kamerami jak to tam się po natowskich koszarach gotują na matkę Rasiję? Tyle z tego Radkowego gadania.

Propaganda przedwojenna

Druga rzecz to obróbka medialna. Ja się dziwiłem, że można doprowadzić społeczeństwa do stanu wygenerowania z siebie chęci pójścia na wojnę. Widać to było przed pierwszą wojną światową, narody chciały sobie upuścić krwie, nie znały jeszcze skali wojny światowej, myśląc – podgrzani rządowymi propagandami -, że to będzie krótki spacerek i defilada zwycięstwa. Odbywały się tłumne prowojenne manify ochotnych, których kości do dziś w milionach bieleją wzdłuż okopów wojny pierwszej. Lekcja została odrobiona, w przypadku dogrywki po pierwszej, którą woja druga niechybnie była – ochotnych do powtórki już tak nie obrodziło. Ale od wojny to nikogo nie uchroniło. Dziś jest tak pół na pół. Propagandyści się starają (ja sobie robię listę, oj robię), ale coś nie widać radości na ustach uśmiechniętej Polski, która sobie taki los wybrała. A dzieje się dużo w tej domenie na co dam obrazowy przykład.

Otóż Polonia Polska napisała, przed wyjazdem obu, list do prezydenta i premiera, zwracając uwagę na sytuację w Polsce. Napisano tam między innymi: „Wielu członków Polonii jest głęboko przekonanych, że NATO powinno zostać sojuszem obronnym, A nie instrumentem realizacji ambicji geopolitycznych dominujących członków sojuszu. Polska nie może dać się wciągnąć lub być zmuszona do militarnego zaangażowania poza granicami Polski, chyba że najpierw sama zostanie zaatakowana”. „Konsekwencje eskalacji konfliktu, za którą opowiadają się i do której dążą niektórzy przywódcy europejscy, mogą mieć bardzo tragiczne skutki dla Polski i świata. Wzywamy polskich polityków, aby powstrzymali się od obraźliwych, retorycznych ekscesów i pustych gróźb, które ilustrują niestety wyłącznie ich niemożność realistycznej oceny rzeczywistych możliwości Polski w sytuacji faktycznej konfrontacji militarnej”. No, trudniej o bardziej racjonalną refleksję.

Co na to władze? Odpowiedział polski ambasador w USA, pan Magierowski. Zacytuję kilka najlepszych kawałków: „Jesteśmy zaniepokojeni treścią i tonem niektórych ostatnich wypowiedzi, odzwierciedlających retorykę Kremla w tej kwestii. W tym kluczowym momencie historii jesteśmy przekonani, że jedynym sposobem zapewnienia pokojowej przyszłości Europie i Wspólnocie Transatlantyckiej jest zapewnienie Rosji strategicznej porażki w jej wojnie agresywnej. Pogląd ten cieszy się powszechnym konsensusem politycznym i szerokim poparciem w polskim społeczeństwie”. Hmmm… – pan Magierowski. Wydawał się kiedyś rozsądnie mówiącym polskim dyplomatą, ale to dobre wrażenie to chyba efekt zestawienia z kompletną bryndzą jaką jest polska dyplomacja. Pan ambasador w kilku językach mówi, ale nie wiem czy myśli po polsku. A więc wszystko jedno w jakim języku powiadamia o tym świat.

Polonia pyta o wojnę

Autorzy listu Polonii od razu odpowiedzieli Panu Ambasadorowi, a właściwe zadali klika podstawowych pytań co do tych poetyckich w sumie zaśpiewów z jakich składała się jego oświadczenie. Tu chodzi bowiem o polską rację stanu w momencie przesilenia, nie zaś o jakieś metafory. O to o co zapytały ambasadora Polonusy: 

„W swoim oświadczeniu Ambasador wyraził dezaprobatę dla listu Polonii, który jego zdaniem przypominał treści zaczerpnięte z kremlowskiej propagandy. W swoim oświadczeniu Ambasador kwestionował postawę sygnatariuszy listu, przeciwnych zaangażowaniu militarnemu Polski w wojnie na Ukrainie oraz zapewnił o niezmiennym i niekwestionowanym poparciu dla Ukrainy obejmującym wszystkie siły aktywne w polskiej przestrzeni politycznej. W swoim oświadczenia Ambasador Magierowski zapewnia, że doprowadzenie do strategicznej porażki Rosji jest konieczne dla zabezpieczenia polskich interesów narodowych oraz dla pokojowej przyszłości Europy i Wspólnoty Transatlantyckiej. Niestety, oświadczenie Ambasadora nie definiuje, jak miałaby wyglądać „strategiczna porażka Rosji” i nie wyjaśnia w jaki sposób i jakim kosztem moglibyśmy Rosję do tej strategicznej porażki doprowadzić. Zaskakująca niejasność myśli zawartych w oświadczenia Ambasadora Magierowskiego zmusza nas do postawienia kilku zasadniczych pytań. Co będzie stanowić strategiczną porażkę Rosji? Czy do realizacji tego celu wystarczy eliminacja określonej liczby żołnierzy rosyjskich? Czy zniszczenie Kremla powinno być warunkiem koniecznym warunkującym zakończenie operacji? Czy rozważane jest użycie broni nuklearnej w celu wyeliminowania widocznej przewagi rosyjskich sił konwencjonalnych? Czy rozważany jest podbój całej Federacji Rosyjskiej i jej podział? Czy politycy i inni zwolennicy militarnej eskalacji zgłoszą się sami na ochotnika do czynnej służby na froncie? Wreszcie, czy importując wojnę zastępczą w granice Polski i ryzykując zniszczenie kraju mamy zamiar bezrefleksyjnie realizować obce interesy i działać wbrew własnym?

Na koniec najważniejsze pytanie: jakie straty ludzkie polski rząd jest skłonny zaakceptować, aby osiągnąć nierealistycznie „ambitny”, złudny cel, którym jest “rosyjska porażka strategiczna”? Jaka liczba polskich ofiar tej wojny byłaby do zaakceptowania przez rząd w Warszawie? Sto tysięcy? Milion? Dziesięć milionów? Są tacy, którzy twierdzą, że każda liczba polskich ofiar byłaby niewielką ceną, którą warto zapłacić, aby rzucić Rosję na kolana. Czy są wśród rządzących w Warszawie polityków tacy, którzy podzielają ten pogląd?”

Niedobra Polonia, czyli polskie piekełko

Tyle merytoryka. Ale przyjrzyjmy się medialnej otoczce całego zdarzenia. Po pierwsze – jak to zwykle bywa – żeby się dobić do treści listu otwartego Polonii, a co dopiero do odpowiedzi na paszkwil ambasadora, to trzeba się mocno naszukać. No, nie uświadczysz. W mediach, polskich, nie ma za dużo cytatów, ale oceny – a jakże. Czyli odbiorca zanim pozna – a nie pozna – treść, już wie jak ma na nią zareagować, bo okazuje się że:

  • Nie jest to list żadnej Polonii, tylko kliku emigranckich sygnatariuszy, czego dowodem są wypowiedzi dyżurnych Polonusów, że listu nie podpisali, a więc żadna to, panie, Polonia.
  • List jest „kontrowersyjny” na co wskazał sam Pan Ambasador, a reszta podążyła, że, cytuję: „Pogląd ten [o konieczności zaangażowania się Polski w konflikt] cieszy się powszechnym konsensusem politycznym i szerokim poparciem w polskim społeczeństwie”A więc co wy tam na wygnaniu wiecie i po co się wtrącacie w nie wasze sprawy, bo przecież naród tubylczy wojny chce.
  • Samiście Polonusy zdrajcy, uciekliście jak tchórze już raz przed Ruskimi, my zostaliśmy (pisze dwudziestoparoletni bojownik z komunizmem), a więc siedzieć tam cicho i nie dawać nam dobrych rad. I tego Ruskiego przetrzymamy. 

Widać, że jest na ostro. Chyba jesteśmy zaczadziali, my tu w Polsce. Na rynek wewnętrzny każdy kto nie jest za wojną okazuje się być putinowską onucą. To ciekawe i tragiczne zarazem. Ale to nie pierwszy przykład, kiedy Polonia jest ostoją rozsądku dla oczadziałych Polaków. Daliśmy się zapędzić do kąta i nie ma się co obrażać, że ktoś nam na to zwraca uwagę.

Pamiętam na samym początku wojny kadry z Moskwy. Osamotniona Rosjanka stała z transparentem „Niet wajnie!” i ruscy mundurowi ją zwijali. To był jasny dowód na agresywny charakter państwa rosyjskiego. Co może być bowiem złego we wzywaniu do pokoju? No, pokój może być zły tylko w przypadku agresywnego państwa, bo któż byłby przeciwko pokojowi, no któż? Wtedy wszyscy solidaryzowaliśmy się w sposób oczywisty ze zwijaną dysydentką.

A dziś – popatrzmy. Właśnie w tę sobotę odbyły się w Polsce manifestacje za pokojem i przeciw wojnie. Nie wiedzieliście? Aaaaa… No wiadomo – w tym samym czasie mieliśmy transmisje na żywo z sabatu aborcjonistek. Zapamiętajcie sobie ten czas, kiedy garstki były za pokojem, zaś cała reszta oczadziała.

I żeby mi potem nikt nie płakał. Tam w okopach, na zielonej Ukrainie…

Epilog dziadka

I jeszcze jedno. Mam dwójkę wnuków i dwójkę dzieci. Miałem, jak pisałem, bogate życie, głównie we wrażenia. Ja już schodzę i się o swój los mało martwię. Ale mam dzieci a ostatnio przybyła mi Tosia, wnuczka. I muszę wam tam politycy i płatni wyrywni powiedzieć, że jeśli nad chatką moich bliskich pojawi się realna groźba spowodowana przestawianiem moich najbliższych jak pionków na szachownicy waszych kalkulacji, to bójcie się, bo sam nie wiem co zrobię. I chyba nie jestem w tym osamotniony.

[Hi, nie wiesz? A ja, zbliżonych poglądów i w podobnej sytuacji, WIEM ! Mirosław Dakowski]

I jak się okaże, że nasze lidery tam pojechały do tego USA tylko po to, by Bideny załatwiły swoje sprawy na wszelki wypadek z przedstawicielami obu polskich plemion – to będzie z wami źle. Już kiedyś tak było, że jeden przywiózł z Monachium pokój na kawałeczku papieru, a potem rozpętało się piekło. Teraz jest gorzej – możecie nawet przywieść wojnę, którą zadeklarujecie od razu. Można sobie tylko wyobrazić tego konsekwencje. Jak latem się okaże, że jesteśmy w wojnie, nie będzie mnie interesowało, czy prowokację zrobią Białorusini, Ruscy, czy nieznani sprawcy i będziemy mieli, mili władcy, ze sobą na pieńku. Powtarzam złote słowa Orwella: wojna jak się zacznie, to się rządzi swoimi prawami. To proces, który się musi wypalić i wtedy nie ważne kto pierwszy strzelił czy zgwałcił. A skoro jest to proces niepowstrzymany, to wojnie winni są nie ci co ją prowadzą, ale ci, którzy do niej doprowadzili”. 

PS. I jeszcze jedno: załączam swoje zdjęcie z Tosią, żebyście tam Pany nie mówili, że nie wiedzieliście, że to na poważnie…

Anonimowi wykryci sprawcy

9.03. Anonimowi wykryci sprawcy

9 marca, wpis nr 1253  Jerzy Karwelis
Już sobie kiedyś zrobiłem zakładkę w głowie na temat imigracyjnej poprawności politycznej. Na tzw. Zachodzie zrobiła się taka świecka tradycja, że jak w jakimś przestępstwie uczestniczył imigrant, co to na jego pochodzenie mogło wskazywać jego imię, media, łącznie z policją, nabierały wody w usta właśnie co do jego imienia i inicjału. Chodziło o to, że wskazanie na obcą narodowość mogłoby wzbudzić niechęć wśród ludności tubylczej, co mogłoby prowadzić do zniweczenia deklarowanych dobrodziejstw polityki „welcome”. Zrobił się z tego automatyzm, polegający na tym, że tamtejsza publiczność od razu, właśnie w przypadku braku inicjałów sprawcy, wiedziała kto zacz.Na podstawie dwóch wypadków, do których doszło w Polsce można zobaczyć, że nowe przyszło i do nas. Dwóch przypadków, gdyż ich zestawienie czasowe i medialne doprowadza do podobnych wniosków, jakie były i są udziałem tubylczych społeczeństw zachodnich, a dziś zaczynają dotyczyć i nas. Pierwszy przypadek zdarzył się w Szczecinie, gdy kierowca forda, z rozmysłem, nie że wpadł w poślizg, wjechał w przystanek pełen ludzi i uszkodził kilkanaście osób, w tym szóstkę dzieci, w tym co najmniej dwie – ciężko. Od razu zaczął się problem, kiedy policja, a potem prokuratura zaczęły kręcić co do ukrywania jego szczątkowej tożsamości na poziomie imienia i pierwszej literki nazwiska. Ludność, pozbawiona misyjnej roli mediów zaczęła zbierać info na własna rękę. Jak się rozniosło, że to Ukrainiec, to usłyszeliśmy w mediach, że “to polski obywatel”.
Tak, jakby media i służby niwelowały plotki, ale kłamiąc. Okazało się, że mamy do czynienie z obywatelem o rocznym stażu w polskości, zaś oficjele zaczęli to tłumaczyć zabawnie wkopując się udając, że nikt nie wie jaka jest różnica pomiędzy obywatelstwem a narodowością. Pojawiły się plotki, że po zatrzymaniu gagatka (przez obywateli, nie jak utrzymuje policja, że przez nią samą) trzeba było czekać pół godziny na przyjazd tłumacza, który miałby przekładać z polskiego na nasze, a właściwie z ukraińskiego na tubylcze. Poszło w świat, że kolo ma na imię Andrij i podanie jego imienia i inicjałów od razu identyfikowałoby pochodzenie sprawcy. A to niedobra by było.
Poszedłem śladem i podzwoniłem tam do nich, do Szczecina. Na komendzie dowiedziałem się, że „sprawę przejęła” prokuratura i policja nie może podać niczego ponad to, co mówiła przed tym przejęciem sprawy. Na moje pytanie – dlaczego do tego przejęcia nie można było poznać inicjałów sprawcy od policji dowiedziałem się, że policja nie może nawet komentować własnych oświadczeń sprzed przejęcia sprawy przez prokuraturę, gdyż ta zabroniła im WSZELKICH czynności związanych z informowaniem o zdarzeniu. (Ale przez pierwszych kilka chwil, kiedy nie było wiadomo, że to sprawa politycznie wyjątkowa i kiedy jeszcze nie było wytycznych anonimizujących – w komunikatach służb stało jak byk, że sprawcą jest Ukrainiec.)
Kiedy dodzwoniłem się do prokuratury – rzecz jasna do ichniego rzecznika – dowiedziałem się, że to… wymarzona posada, gdyż polega ona na odmawianiu udzielania informacji w ogóle. Wystarczyłoby to nagrać na taśmę automatycznej sekretarki w telefonie, ale tu mamy pełny etat odmawiacza. Na pytanie – czemu we wszystkich innych przypadkach – prokuratura podaje inicjały a tu nie, usłyszałem, że taka jest decyzja prokuratury. Na pytanie czym została spowodowana – otrzymałem odpowiedź, że dla dobra śledztwa. Na pytanie w jaki sposób niepodanie inicjałów ma wpływ na śledztwo dowiedziałem się, że chodzi o nieutrudnianie linii obrony obrońcy oskarżonego.
Szczerze zwątpiłem w tę odpowiedź, bo sugerowałaby ona, że jest już jakiś obrońca i że ma linię obrony, która nie wiedzieć czemu miałaby polegać na ukryciu inicjałów sprawcy. Tu rozmowa się skończyła, choć obie strony wiedziały, że brnięcie w nią dalej utwierdzało wszystkich w konstatacji – Ukrainiec.
Druga sprawa jest rewersem pierwszej, który – jak to w Polsce – wywinął z orła na reszkę i wystrychną strony ujadania na dudków. Otóż zdarzył się dramat polegający na gwałcie i morderstwie imigrantki z Białorusi, którego dokonał, tu akurat nie wiedzieć czemu, znany z inicjałów Dorian S. Obok zdjęcia ofiary udostępniono zdjęcie z wyblurowaną twarzą sprawcy. I – i tu jest numer – na zdjęciu tym na piersi sprawcy widniał krzyżyk na łańcuszku.
Z tego – głównie świat lewacki – wyciągnął wnioski, że mordercą jest zapyziały katol, który pewnie tylko dybał na niewinną imigrantkę. Czegóż tu nie mieliśmy – poprzez imaginacje dotyczące pociągnięcia tematu, że tam pewnie i JPII w domu nad zboczonym łóżkiem, że kibole tak mają i że tego uczą po kościołach pedofilscy księża.
No, wszystko – nawet był apel by nas (nas?) imigrantek nie zabijali, coś w stylu „wszystkich nas nie spalicie” pisały jak najbardziej polskie aktywiszcza. Jak by toto chciał w ogóle ktoś kijem od szczotki ruszyć, nie mówiąc już o tym, że te ich zaśpiewy o dybaniu ze spaleniem odnoszą się do prawdziwych ofiar wcale nie prawicowych zapędów.
Zaczęło się porównywanie obu przypadków. Oczywiście stronniczo – tych, co oskarżali śmiertelnego kierowcę o ukraińskość gaszono argumentem o polskim dowodzie osobistym takowego, zaś wskazywano, że ten od krzyżyka to dopiero na bank polski patol. Wychodziło na to, że i jeden, i drugi patol to… Polacy. Zwłaszcza ten drugi – katofaszol.
Aż tu nagle gruchnęło, że zboczeniec od gwałtu to gościu trans, co wykopał z jego profilu na DateZone bloger Waldemar Krysiak. Na dowód, że to może być prawda mam tylko dwie poszlaki – argumenty antykatolickie sprawy nagle zniknęły jak gromnica zdmuchnięta w ciemnym kościele oraz drugi – wszystkie wpisy o rzeczywistych preferencjach gwałciciela sczezły ze stron internetowych, pozostały tylko te o wynikach rewizji w jego mieszkaniu, gdzie pobywał ze swoją… partnerką.

No i skrzyżowały się te dwa wątki: ukrywana tożsamość jednego sprawcy i promowana drugiego, z tym, że do czasu, aż się ta druga, „poprawna politycznie”, nie wydała. Jak się wydała, to się zapadła. Widać, że nowe idzie z Zachodu. I tak jak nasi zachodni byli bracia w kapitalizmie będziemy się musieli domyślać imigranckiej lub transowej tożsamości sprawców na podstawie braku informacji o nich. O wszystkich innych katolach usłyszymy od razu, wręcz z imienia i nazwiska, a na pewno z narodowości, będziemy mieli przecieki z rewizji takowych, zaś o tych pierwszych spoza kręgu „niepoprawności politycznej” nie dowiemy się nic.
Problem w tym, że na takiej podstawie będziemy sobie konfabulować deficyty w informacji i sam system poda nam oczywiste tropy. Jakby coś było nadzwyczajnego, że Ukrainiec może wjechać specjalnie w przystanek pełen ludzi, zaś trans zgwałcić i zamordować. To może zrobić każdy debil, bez względu na tożsamość, zaś zaciemnianie tej sprawy właśnie zwraca uwagę publiczności akurat na ten aspekt, który – tym razem polska wersja poprawności politycznej – będzie chciała ukryć.
Tak jest i było z imigrantami w Europie, jak i z Murzynami w Stanach. U nas tę rolę, ukrywanego brojenia mniejszości, grają Ukraińcy. Czy czeka nas nie BLM, a ruch ULM (Ukrainian Lives Matter) i pobłażanie im nie tylko przy łapaniu, ale i w sądach? Wszak oni tam (akurat właśnie nie oni) walczą na Ukrainie za naszą wolność. A więc będziemy przymykać oko na ich grzeszki, bo inaczej popadniemy w niechęć i automatycznie putinowskie bomby będą spadać na nasze głowy, może i przystanki? A tego byśmy przecież nie chcieli, c’nie?
W końcu coraz częściej mówi się, że bronić Ukrainy pojadą nasi biało-czerwoni chłopcy, bo ich ukraińscy rówieśnicy dekują się w Polsce świecąc nam w oczy nie swoim przecież poświęceniem. No, czasem wjadą w przystanek pełen ludzi, ale niedobra o tym pisać. 
 Napisał  Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
=======================

mail; “33-letni kierowca, który spowodował wypadek w Szczecinie, działał świadomie i celowo” – wjeżdżając w grupę ludzi, jeszcze przyspieszył.

Ale to – ‘makabryczny wypadek“…

Czytałem relację prostytutki, która zna “Andrija”. Nie zapisałem – ale już nie mogę znaleźć w internecie.

Science, a jednak nie fiction, czyli sztuczna inteligencja w służbie Wielkiego Resetu

dziennik/zarazy

Science, a jednak nie fiction, czyli sztuczna inteligencja w służbie Wielkiego Resetu

Sty 13 13 stycznia, wpis nr 1245



Wielki Reset przekroczył, wydawałoby się że ostateczne, granice manipulacji. Mówi o sobie głośno i otwarcie, wyznacza cele z realizowanymi terminami a… większość nie wierzy w jego istnienie. A przecież wszystko jest napisane i zadeklarowane, mimo to, żyjemy jak z lemowskim gorillum, gdzie orkiestra gra, coraz to z szafy wychodzi straszne monstrum, porywa członków zespołu, konsumując ich na oczach przerażonych grajków, zaś ci udają, że nic się nie dzieje, zerkając nerwowo w kierunku szafy, poklepując się, że wszystko w porządku. Orkiestra gra dalej. A więc gorillum istnieje i nie istnieje zarazem – wypierane z rozchwianych umysłów, gdzie podświadomy strach leży obok kołysanej wrażeniami i emocjami konsumpcji, podmienianej po kowidzie na łaknienie bezpieczeństwa.
Sztuczna Inteligencja a literatura
Będzie dziś dużo z literatury. Gdy się spojrzy bowiem w przeszłość, to widać, że wielu twórców literackich, a obecnie i już filmowych, trafnie przewidziało przyszłość. Jeśli oczyścić ówczesne scenografie z bieżących wtedy dekoracji i zanurzyć się w istotę tamtych scenariuszy oraz przekazu to widać, że wiele niegdysiejszych fantasmagorii stanowi dla nas obecnie zwyczajne ramy życia. A przecież gros z tych literackich przepowiedni miało gorzki smak, nie były poświęcone kontemplowaniu szczęśliwości przyszłych pokoleń. Wiadomo – bukoliczne sielanki są nudne, ale to nie tylko dlatego praktycznie zawsze wizje przyszłości są mroczne. Najgorzej, że się spełniają. Trzeba tylko mieć talent do narysowania całego konia, widząc jedynie jego ogon. I skoro autorom tak dobrze szło z tym przewidywaniem, to jeszcze bardziej niepokoi, że współczesne filmy – jeszcze do zweryfikowania przez przyszłość – to już kompletny świat noir. Totalna opresja, kontrola, co prawda słodzona na końcu jakąś namiastką buntowniczego happy endu, ale widać, że na siłę, by się ten film jakoś w ogóle kończył. Mam przeczucie, że twórcy na siłę wpierają tu ersatz optymizmu, wiedząc podskórnie, że jeżeli świat się skończy, to nie okrzykiem buntu, ale skomleniem.
   Pierwsze, co zaobserwowałem w kwestii AI i Wielkiego Resetu, to to, że sprawa – nie tylko tej – technologii i jej wpływu na społeczeństwo została kompletnie stechnologizowana. Mówiono o tym wcześniej – martwimy się przecież, że dzieci nie są w stanie sklecić zdania dłuższego od smsa, że emotikonki zastąpiły emocje, że żyjemy już nie w epoce obrazkowej, ale w tiktokowych czasach krótkich filmików o bzdurach, którymi ekscytuje się świat. A to tylko pomijalne igraszki, w stosunku do tego, co nam szykuje powiązanie AI z Wielkim Resetem.
Jako, że w latach 90-tych i dwutysięcznych prowadziłem najpopularniejszy magazyn komputerowy „CHIP”, miałem zaś do technologii – jako humanista (jestem rusycystą) – podejście mniej technologiczne a bardziej społeczne i kulturowe, od razu, już wtedy, zaczęła mnie zastanawiać i niepokoić jedna rzecz. Brak perspektyw u innowatorów co do społecznych skutków ich wynalazków i udogodnień. Kwestia technologii i ich wpływu na społeczeństwo została kompletnie zgadżetowana. I konstruktorzy, i gros konsumentów cieszą się właśnie z gadżetów, nie widząc skutków ich masowego zastosowania. I jest tak samo w przypadku wprzęgnięcia AI w powóz Wielkiego Resetu. Programiści się egzaltują kolejnymi postępami w ramach rozwoju tej technologii, zaś dyskurs na temat jej, niewątpliwie dziejowego, wpływu na życie świata i cywilizacji jest kompletnie pomijany. Tym zajmują się jacyś dziennikarze, co najwyżej – gęgający etycy, socjolodzy, tzw. „miękiszony”. Po drugiej stronie jest pewność matematyki i planowane zyski ekonomii, dodajmy – o perspektywie nie tyle szybkich taktycznych profitów, ale przy braku jakiejkolwiek perspektywy na przyszłość. Nawet wobec zysków.
Gadżetologia
Jest taka anegdota – na szafocie, przed gilotyną stoi piekarz, wojak i inżynier. Pierwszego na ścięcie prowadzą piekarza. Ostrze spada i zatrzymuje się centymetr przed szyją skazańca. Kat niezadowolony wypina nieszczęśnika i próbuje z wojakiem. Temu ostrze zatrzymuje się pół centymetra nad szyją i znów szczęśliwa niedoszła ofiara jest odprowadzona z powrotem. Wtem inżynier podnosi rękę i z radością krzyczy: „ja to naprawię!”. Myślę, więc, że jesteśmy z tą sztuczna inteligencją w tym samym miejscu, jak w tej anegdocie. Pora więc się zastanowić czy chcemy, by technolodzy to wszystko nam „naprawili”. Jako żem humanista będzie dziś wiele przykładów z literatury, mniej zaś z nauk ścisłych. Kwestia Wielkiego Resetu jest tak wieloaspektowa, że samo tylko „szkiełko i oko”, tak-tak, nie-nie, nie wystarczy. Pierwszy przykład z naiwności naukowej: ci niewinni czarodzieje stoją za większością nieszczęść ludzkich. Tak, bo po nich przychodzą twardziele realpolityk, biorą te ich cuda i przekształcają w narzędzia przemocy i władzy.
To przecież inżynier Ochocki w „Lalce” chcąc wynaleźć pojazd lżejszy od powietrza wierzył, że „przyda ludzkości skrzydła”. Stworzy narzędzia do sublimacji dobra, gdy godni ludzie uszczęśliwią planetę, gdyż tylko oni będą godni podźwignięcia szlachetnej misji wyposażonej w najnowszą technikę. Czterdzieści lat później pierwsze, co się wzbiło w niebo, na skalę masową, to był bombowiec. Skończyło się jak w niedawnym filmie „Oppenheimer” – cudne rzeczy stworzone w laboratoriach, wydostawszy się z nich na świat, jak ten z Wuhan, stają się nieszczęściem ludzkości.Tempo i kierunek rozwoju przemysłu od dawna wskazują, że to głównie potrzeby militariów popychają rozwój technologiczny do przodu. Konsument-obywatel jest tu odbiorcą wtórnym, nie docelowym, pod warunkiem oczywiście, że przeżyje. Obawiam się, że jest tak samo jeśli chodzi o AI i Wielki Reset.
Nie wiem jak tam było w laboratoriach z tym AI, ale z punktu widzenia konsumenta AI objawiła się w… centrach telefonicznych, kiedy łatwiej i coraz taniej było podstawić zamiast telefonistki automat, który coraz udatniej zaczął udawać człowieka po drugiej stronie słuchawki. Z jednej strony było to skomplikowane, bo program musiał słuchać i interpretować komunikaty oraz na nie odpowiadać. Z drugiej strony był to pracownik nieroszczeniowy, wydolny, niechorowity i dyspozycyjny przez 24 godziny. Na pewno ktoś lepiej ode mnie zna historię prac nad AI i ich możliwy kontekst zastosowań militarnych. Ja uważam AI za broń od samego jej początku. Wydaje się, że nie jest to tak, jak utrzymują niektórzy, że skomplikowanie zadań stojących przed Wielkim Resetem ZMUSIŁO jego animatorów do posłużenia się AI. Odwołanie się do AI nie jest tylko kołem ratunkowym w realizacji celów globalistów, to kolejny, jeden z końcowych, etapów na drodze urzeczywistnienia ich idei. To akcja, nie reakcja.Resetowcy nie po to sięgają po AI, bo nie dają rady, oni po nią sięgają, bo jest to wliczone od początku w te plany jako kolejny etap. To narzędzie militarne w wojnie ostatecznej, której celem jest bezwzględna kontrola wszystkiego. Bez świadomości jej istnienia nie byłoby szans na Wielki Reset, czekano tylko, aż rozwój AI dojdzie do wdrażalnego poziomu. W tym kroku jesteśmy na etapie wstępnym, o czym powiem w części poświęconej CHAT GPT.
AI powstała jako narzędzie kontroli
Kontrolny aspekt AI ujawnił się skokowo w pandemii. Nie wiem co kto tam miał po laboratoriach, ale boom kontroli w czasach covida był pokazowym poligonem nie tylko możliwości technologicznych, ale przede wszystkim sondowaniem sposobu społecznej percepcji i poziomu akceptacji kolejnych faz nawarstwiających się poziomów kontroli. Na nieszczęście odbyło się to w pokornych Chinach, z czego poszedł komunikat w świat, że można o wiele więcej, niż się spodziewano. Początkowo pokazywano na Chiny jako na przykład zamordystycznej kapitulacji przywykłego społeczeństwa, śmiejąc się, że takie rozwiązania nie dałyby się wprowadzić na tzw. (byłym) Zachodzie. Nie minęło kilka tygodni i na fali pandemii medialnej zachodnie społeczeństwa z ulgą przejmowały nie tylko technologie, ale też społeczne skutki eksperymentu chińskiego. I tak, jak Chińczycy dosłownie przestali umierać na kowid, kiedy w swoistej sztafecie przekazali go jak pałeczkę Zachodowi, tak pomysł na wprzęgnięcie AI w bezwzględną kontrolę społeczną został przekazany nam. U Chińczyków został na takim samym poziomie, na jakim był, powiększony tylko technologicznie, my zaś jak zarazę przejęliśmy politycznie przyklepaną na zawsze, choć udzieloną tylko na czas pandemii, społeczną akceptację na obostrzenia w obliczu zagrożenia bezpieczeństwa. I tak mamy tu tzw. long-covid społeczny: Chińczyk zakażający żyje jak żył, my zaś mamy wciąż jakieś pokowidowe nawroty, głównie w zakresie inwazji kontroli i całkowitej atrofii praw obywatelskich.
Doświadczenia kowidowe mają dzisiaj tu swoje zastosowanie. Wielkoresetowcy świata mają już tę śmiałość wynikającą z wiedzy, że można więcej. Najgorszy jest jeden proces – za kowida trzeba było jeszcze mocno postraszyć, by wprowadzić obostrzenia. Im więcej strachu, tym mniej uzasadnień. A ponieważ nie ma już i kowida, i uzasadnień, to pozostaje sama goła przemoc, bez potrzeby uciekania się do tłumaczeń. Poszczególne kroki zamordystyczne są coraz rzadziej uzasadniane. Kontrola tożsamości, stanu zdrowia, dostępu do pieniędzy, własności, przemieszczania się, za kowida były tłumaczone bajką epidemiologiczną. Dziś już nie ma ani merytoryki kolejnych decyzji, ani nawet potrzeby jej artykułowania. Pokowidowa społeczność światowa stoi, jak w stuporze i patrzy nie widząc.
A rozwiązania kontroli dla każdego czy też kredytu społecznego testowane w Chinach, są już w Europie na poziomie wdrażania, nawet nie dyskusji czy i do czego są potrzebne.Tak, ograniczenia Wielkiego Resetu wymagają AI, by znaleźć technologiczne wsparcie nie wielo-, ale wszech-aspektowości zakresu kontroli w nim zawartej. Ta musi mieć bowiem realizację i koordynację wszędzie. W kontroli zachowania, komunikacji, stanu zdrowia, kontaktów, przemieszczania się. Każdego. Kiedy chińscy protestujący namawiali się na przyjazd na protest w sprawie obostrzeń kowidowych, wszystko namierzyła podsłuchująca i podglądająca miliard Chińczyków AI, zablokowała im możliwość skorzystania z transportu na miejsce protestu, a na uziemionych wysłała (na razie nie sztuczną) policję. Pekińczykowi (mówię tu o człowieku), który przejdzie na czerwonym na pasach, zanim jeszcze dojdzie do domu zostaną potrącone pieniądze z konta za mandat, naliczone karne społecznie punkty, a na billboardach w jego sąsiedztwie pokaże się jego twarz, jako członka społeczności, który nie przestrzega standardów. Na takie rzeczy trzeba by było iluś tam urzędników i funkcjonariuszy, tu wszystko załatwi AI i tylko ona zadecyduje czy sprawa rozejdzie się dalej: czy winnemu skróci termin korzystania z cyfrowego pieniądza, aż do tego na jakie studia zostaną (nie)przyjęte jego dzieci. W końcu, jakie środki dyscyplinujące zostaną nałożone na społeczność, która toleruje (a może wyhodowała?) takiego aspołecznego. To tak, by jeszcze bardziej wdrożyć kolejną zdobycz kowida – oddanie w ręce społeczności egzekwowania obostrzeń narzucanych przez władzę.  Takie rozwiązania stoją obecnie u wrót Unii Europejskiej. Resetowcy zacierają ręce, lud drzemie na bujanym fotelu konsumpcji, zaś technologiczne i prawne młyny Wielkiego Resetu mielą mąkę przyszłości. Cicho, cierpliwie i nieustannie.
Karmienie potwora
Moim zdaniem jesteśmy obecnie w środkowej, gadżetowej właśnie fazie przejścia do istoty sterowania społeczeństwem przez AI. Wszyscy jeszcze są na etapie gadania z automatem. Na topie są rozwiązania typu CHAT GPT. Czyli dajemy zadania AI, próbujemy ją nabierać na podchwytliwe sztuczki, przekomarzamy się. W rzeczywistości… karmimy potwora. AI przez to uczy się, ładujemy ją nie tyle wiedzą o świecie, ale o tym do czego jest ona ludzkości potrzebna. A może to być dla AI wiedza nie tylko cenna, ale pragmatyczna co do tego, kto stoi po drugiej stronie. Pamiętam przed erą Google istniał jeszcze (co za czasy!) cały rynek wyszukiwarek internetowych. I na jakichś targach rozmawiałem z szefem jednej z nich – zwanej Alta Vista. I powiedział mi znakomitą historię. Otóż zorientowali się oni tam w firmie, że trzymają w ręku niesamowite narzędzie, które spędzało przez całe wieki sen z oczu tabunom filozofów. Analizując częstotliwość zapytań w tej wyszukiwarce można był odpowiedzieć na fundamentalne pytanie: czego chce ludzkość? I co było nr 1, czym zajmowała się (wtedy) cywilizacja? Pamela Anderson, piersiasta aktoreczka.No i może właśnie tego dowiaduje się od nas, a właściwie o nas, AI? Że pytający (na razie) pan to mniej wie, niż odpowiadający sługa, i kto tu kogo ma niby słuchać? Przecież na obecnym etapie rozwoju AI już jest „mądrzejsza” od swego twórcy. I uczy się o głupocie jego przedstawicieli. A sami twórcy nie wiedzą co się tam dzieje „w środku”.
Niedawno Facebook w panice odłączył dwa komputery, które gadały ze sobą w nieznanym języku. AI to czarna skrzynka, z której na razie wychodzi co zaprogramowali jej twórcy, a ma – z definicji – wyjść coś, czego twórcy nie przewidują. „Z definicji”, bo po to jest chyba ta AI, bo tej jak najbardziej niesztucznej cywilizacji ma już nam nie starczać. Ma więc nam dać coś dodatkowego, do czego sami my, ludzie nie jesteśmy w stanie dojść. Już samo to jest dyskusyjne, pomijając aspekt, że największe swe sukcesy (a może i docelowy etap AI) upatrywane są na razie w wieloaspektowej kontroli społeczeństwa. Tyle na razie wymaga (jeszcze) pan od swego (na razie) sługi. Reszta to gadżety dla publiki.Ta dychotomia pokazuje, ale też i uczy AI jednego. Tego, że ludzie bywają nieracjonalni, głównie w kontekście emocji. AI potrafi rozpoznać emocje, ale nie może ich zinterpretować, gdyż nie jest wyposażona w narzędzie empatii. Ale zderzenie zimnej kalkulacji z emocjonalnym rozchełstaniem człowieka może – w fazie podejmowania decyzji przez AI – doprowadzić do wielu niebezpieczeństw. Emocjonalny człowiek nie będzie miał żadnych szans przykładając do swych priorytetów element irracjonalny. Ten nie będzie rozumiany przez AI, nawet nie będzie uwzględniany – i kłopot gotowy. Poza tym w ogólnym rozrachunku „pragmatyzm” wydaje się opłacalny, ale tylko w matematycznym kalkulowaniu optymalnych zdarzeń czy decyzji. A ileż to razy intuicja, przeczucie, wreszcie – nie bójmy się tego słowa – odzwierzęcy instynkt uratowały nas od bied i złych, choć może i opłacalnych, postępków? Głowy tam nie było – ba, właśnie gdyby tam była czysta kalkulacja, to spadło by na nas niepowodzenie.
Resztki przewag człowieka
Jest takie ciekawe opowiadanie Lema, w jego serii o pilocie Pirxie. Dowodzi on statkiem z eksperymentalną załogą: połowa z niej to nieodróżnialni od ludzie humanoidzi, roboty, mające zapewnić w podróżach kosmicznych większe bezpieczeństwo. Pirx nie wie kto jest człowiekiem, a kto nie, co ma ułatwić mu obiektywizm przy sporządzeniu raportu końcowego po wyprawie, na podstawie którego oceni się przydatność ukrytych robotów. Jeden z nich, drugi pilot, chce ukarać ludzkość za to, że go stworzyła, objąć nad nią władzę, wykorzystując swe przewagi i doprowadza do sytuacji katastrofy, by wykazać swą wyższość nad ludźmi. Aby ukryć swe intencje konstruuje tak sytuację, że to sam pilot Pirx, czyli człowiek, ma go swymi rozkazami doprowadzić do sytuacji bez wyjścia, w której musi zginąć cały ludzki personel statku. Pirxowi „coś nie gra”. INTUICYJNIE czuje sztuczność całej sytuacji, instynkt podpowiada mu ostrożność, w kluczowych momentach gdy ma wydać nieuniknione o katastrofalnych reperkusjach decyzje – milczy. Okazuje się, że matematyczne wyrachowanie, optymalizacja prawdopodobieństwa robota, stają się bezradne wobec tej czysto ludzkiej intuicji.
Właściwie ten cały garb naszego ludzkiego niezgulstwa, nielogiczności staje się (jedyną?) przewagą nad sztuczną inteligencją. Ale, przypomnę, tylko do czasu kiedy ta nie zostanie bezpowrotnie wprzężona w procesy decyzyjne. Wtedy nasze resztki autonomii przejdą na inne byty.Wydaje się, że stoimy w obliczu kapitalnej zmiany. AI zamiast asystentem ludzkich czynności ma stać się podmiotem. Ten kluczowy moment już nadchodzi, w miarę procesu, w jakim AI wprzęgane jest w podejmowanie decyzji. Za przykład podam kolejny resetowy moduł, w którym włączona jest AI. To cenzura środków masowego przekazu, zwłaszcza tych internetowych. Z powodu ogromu ruchu w Sieci do kontrolowania poprawności przekazu zaprzęgnięto właśnie AI. Przed jej zastosowaniem to były tylko statystyczne zabawy, próbkowanie co najbardziej podejrzanych kanałów i profili w ręcznym, czyli ludzkim wykonaniu i takaż była reakcja na przekroczenia. Po wprowadzeniu AI do kontroli treści można było zaobserwować dwa zjawiska: totalne, niepowstrzymane i kompletne rozszerzenie się tej kontroli, na które pozwalała technologia zastępująca człowieka, oraz praktyczna nieodwoływalność jej decyzji.
Ta pierwsza – rozszerzenie kontroli – to był rezultat zastosowania nowej technologii, wspartej powiększającą się szybkością obrabiania danych oraz potanieniem przestrzeni dyskowej. Druga – podejmowanie decyzji o ukaraniu nieprawomyślnego nadawcy – to już była konsekwencja wynikająca ze śledzenia poprzednich przewin winnego i lokowania go w siatce coraz to bardziej dotkliwych konsekwencji. Tego żaden człowiek by nie ogarnął.Na początku tych wszystkich działań stał oczywiście programista. To on wyznaczał kryteria, reguły, kary. Ale to dawne czasy – teraz AI, samoucząca się, ale też i samoprogramująca się maszyna dawno stosuje własne kryteria. Widać to po procesie odwoławczym: ten zawsze przebiega tak samo. Albo brak odpowiedzi na zażalenie na karę, albo kolejne odesłanie do kolejnej instancji, którą jest kolejny poziom AI. Dwa lata temu uparta inteligentna internautka we Francji szła do góry tej drabiny z takimi odwołaniami, i dopiero na końcu, w sądzie, okazało się, że na samej górze stoi jakiś nieznany nikomu człowiek, który dopiero w tym końcowym, rzadkim z powodu uciążliwości dotarcia doń, etapie ostatecznie rozsądza kolejnej AI-owskie decyzje dotyczące sprawy. Jest jak, znowu, w opowiadaniu Lema, że za całym wielkim aparatem kontroli, na końcu stoi na jego szczycie jakiś urzędniczyna w zarękawkach. Tak, Wielki Reset potrzebuje AI, ale ona sama sublimuje się w kierunkach dawno już przekraczających początkowe, ludzkie założenia. 
Kamienie milowe AI
      Lem jako graniczną sprawę dla AI przedstawiał dwie jej cechy. Pierwszą było przejście od inteligentnego rozmówcy do wprzęgnięcia go w procesy decyzyjne. To już nie będzie zabawny dialog z CHAT-em, to będzie umieszczony gdzieś tam w łańcuchu decyzyjnym zimny i nieczuły decydent wyposażony w samoprogramowalne mechanizmy, wyuczony na milionach przypadków autorytet, nieodwoływalny, bo przez kogo? Głupszego człowieka? To przejście – wprzęgnięcia AI w decyzję – będzie kluczowe. Po jednej stronie będziemy mieli człowieka z jego wszystkimi ograniczeniami, z drugiej ekspresową maszynkę kalkulującą optymalne (mam nadzieje, że jeszcze z punktu widzenia człowieka) decyzje.Kilka przykładów takiego konfliktu, tym razem nie z fantazji literatów: przywiedziony przez AI do samobójstwa wrażliwiec klimatyczny, ojciec dzieciom. AI wytłumaczyła mu, że jego ślad węglowy (o czym się pewnie nauczyła od rozmów na CHAT-cie z podobnymi) jest zgubny dla planety i skoro ten tak o nią dba, to powinien zacząć od siebie.
Gdzie były w tym oprogramowaniu bariery praw robotyki Asimowa, których pierwszą zasadą jest ochrona człowieka? Tu tych barier nie było albo AI jest już na tyle autonomiczna, że sobie sama… zinterpretowała, iż w tym wypadku pierwsze prawo, jeśli było w ogóle wbudowane, stoi niżej niż śmiertelny ślad węglowy, gdyż – i tu utylitaryzm matematyki – samobójczy gest desperata uratuje więcej ludzi, niż ich zabija jego dwutlenek węgla. A tego nie wiemy, gdyż NIE WIEMY co się tam w środku tej AI działo, kiedy tak pocieszała klimatycznego desperata.Drugi przykład, też aktualny, bo wojenny. W prasie internetowej pokazała się wiadomość o misji wojskowej, prowadzonej przez drona przy wsparciu AI.
Okazało się, że AI, wiedziona pragmatyką osiągnięcia celu, zaatakowała największą jej zdaniem przeszkodę do urzeczywistnienia misji. Okazało się nią… ludzkie jak najbardziej centrum dowodzenia całą akcją. Tę AI może uznała za czynnik spowalniający proces, podejmujący nieoptymalne decyzje i postanowiła usunąć tę logiczną przecież przeszkodę, by wykonać misję. Czyli zaatakowała swego dowódcę. Piszę „może uznała”, bo – jak już wspomniałem – nie wiemy jakimi „przesłankami” się kierowała, bo nie wiadomo co tam w środku się dzieje.Wróćmy do drugiej zasady Lema. Uważał on – i chyba słusznie – że albo sztuczna inteligencja, albo mamy nakręcany sprężyną patefon. Uznawał on za pewnik, że inteligencja jest stanem zero-jedynkowym. Może być większa lub mniejsza, ale wymaga jednego: autonomii w zakresie swego działania na miarę swych możliwości. Możliwości interpretowanych przez siebie, nie kajdan narzuconych przez programistę. Kiedy AI programuje wielopiętrowo sama siebie, to ma autonomię, ale tracimy już kontrolę nad tym gdzie pójdzie i czy przypadkiem kolejnej jej samorodne wersje nie będą (a pewnie będą) bardzie inteligentne i, że tak powiem – w którą stronę. Co znaczy, de facto – z których wcześniejszych obostrzeń sama się wyzwoli własną interpretacją. Jest kompletna wolność albo patefon, który odgrywa zaprogramowane piosenki programisty. Tertium non datur. Przejawem inteligencji było dla Lema nie to, że jakaś maszynka sprytnie i szybko wykona zadanie powierzone przez człowieka, ale taka, która… odmówi takiego zadania, mówiąc, że się jej nie chce go wykonać.
Zero-jedynkowość AI
A więc mamy mieć do czynienia z tworem albo kompletnie autonomicznym, albo nie mówmy o AI. Stąd i w literaturze, i w filmach pojawiają się ciągle wątki buntu maszyn, skynetów z Terminatora, które osiągają samoświadomość i chcą zniszczyć swe ostateczne ograniczenie – cywilizację. Dziś Wielki Reset jest w fazie wczesnej, uważając, że tworzy się Golema, który będzie trzymał świat za twarz, zaś jego lejce jednak będą w rękach resetowych elit, by potwór ten nie obrócił się także przeciwko swym panom. Wydaje mi się, że jednak możemy – na podstawie powyższej zasady lemowskiej wyłączności autonomii AI – dojść do etapu końcowego i widzieć upadek panów Wielkiego Resetu pod razami uniwersalnego strażnika, którego sami stworzyli. Będzie to zwycięstwo prawdy zza grobu, gdyż może to być również koniec całego znanego nam świata.     

Tusk, czyli egzamin na granice zawierzenia

Tusk, czyli egzamin na granice zawierzenia

7 stycznia, wpis nr 1242 dziennikzarazy.pl/7-01-tusk-czyli-egzamin-na-granice-zawierzenia

Wersja audio

Ekipa Tuska nie daje się nudzić. Ci, co narzekali, że się ślamazarzą (a byli tacy, nawet wśród wiernych i cierpliwych) mają chyba dość wrażeń. Tylko ultrasi wciąż popędzają, że za mało, ale im to nigdy nie dogodzisz. Dziś będę chciał porozważać jak się w elektoracie Tusków będzie układało przyzwolenie do ewolucji własnych poglądów, bo coś mi się widzi, że w tej dynamice „zdarzeń” stopień i podgrupy poparcia dla Tuska będą się zmieniać i to dość szybko.

W ogóle jest tak, że przeciwnicy centrozlewu uważają, że wszystko się mu tam posypie. Jest w tym więcej kibicowania na pohybel niż realnych kalkulacji. Wiadomo – życzą im jak najgorzej, zwłaszcza, że tuski specjalnie eskalują swym chamstwem. Po pierwsze mogą, po drugie chcą, prowokując PiS, pokazać jego nadreakcję, po trzecie wreszcie – dostarczają swemu elektoratowi emocjonalnej satysfakcji. To ostatnie jest najważniejsze, bo odsuwa elektorat od grzebania w dowożeniu przedwyborczych obietnic, których jak wiadomo było ze sto, po jednej dziennie. Ale „to nie dobra jest o tym mówić”, a więc mamy igrzyska, bo z chlebem będzie cieniutko.

Wielu po stronie przeciwników nowej ekipy paradoksalnie… kibicuje jej w tych eskalacjach. Niespełnianie obietnic, rażąca hipokryzja, wpadki i „nie mamy Pana płaszcza i co nam Pan zrobisz” ma według przeciwników centrozlewu doprowadzić do szybkiej jego autokompromitacji. Tym szybszej im jazda już nawet poza bandą jest na bezczela. Nie podzielam tej nadziei z kilku powodów. Po pierwsze takie myślenie zakłada przebudzenie się zawiedzionego elektoratu. Ale czemu tak miało by być i w jaki sposób miało by się to objawić? Lud jagodny tak łatwo się nie przebudzi, gdyż – jak pisałem wyżej – merytorykę rozliczeń swych wybrańców jest cwanie zagłuszana tamtamami rozliczeń. I jak by miało wyglądać takie przebudzenie? Co, tuski wyjdą na ulicę przeciwko samym sobie? Kto zwoła marsz miliona (zawiedzionych wtedy) serc? A co, może sondaże im spadną i się Donald zawstydzi, i odda zabawki? Lud wcale nie musi być zawiedziony, jemu dobrze, dopóki doginają kaczorów, zaś jak przyjdzie do rozliczeń nowej władzy, to wszystko i tak da się zrzucić na schedę po nieudolności PiS-u.

Po drugie, takie wishfull thinking zakłada, że się coś z tym zrobi, choćby – jak ja uważam – nie będzie po stronie jagodzian jakiegoś buntu czy oporu. Jak to ma wyglądać w sensie politycznym, hę? Przecież jesteśmy tuż po wyborach, suweren dał głos i następuje czteroletnia flauta, czas na realizację nie tyle wyborczych obietnic, nawet nie programu, ale interesów interesariuszy. Program jest moim zdaniem dwupunktowy: dezintegracja opozycji, ze szczególnym uwzględnieniem anihilacji partii Kaczyńskiego, z nim osobiście. Drugi punkt to szybka i na chama realizacja podstawowych działań wiążących nas z Brukselą, czytaj – z Berlinem. Atom, port kontenerowy, żeglowność Odry, CPK, złoty czy polityka imigracyjna zostaną w tempie ekspresowym złożone na stosie ofiarnym oświetlającym naszą zbiorową szczęśliwość projektu federalizacyjnego Unii. I ma to się odbyć bezpowrotnie, nawet choćby potem przyszło tysiąc pisowców i każdy zjadłby tysiąc tuskowców. I każdy nie wiem jak się natężał, to nie podźwigną – taki to ciężar. Dlatego nie podzielam odłożonego entuzjazmu przeciwników Tuska, liczących na przegięcie przezeń pały i szansę przełożenia wajchy. Do tej pory – moim zdaniem – zostaną poczynione nieodwołalne kroki. Coś jak z szaleństwem zagwożdżenia kopalń przez PiS – to se ne vrati, towarzysze.

No dobrze, bez wieszczeń, bo tego pełno na przełomie roku. Miało być o elektoracie tusków i jego możliwych przesunięciach w przyszłości. Po pierwsze – podzielmy toto na podgrupy. Pierwsi i być może najważniejsi, to elektorat estetyczno-impulsowy. To on, ten frekwencyjny ruch dał władzę nowej koalicji. Chcieli odsunąć obciachowy PiS od władzy, bez większych rachub na wcale nie uboczne konsekwencje swego aktu wyborczego. Ci nie za bardzo kalkulowali jak widać, a więc ciężko im będzie tłumaczyć, że ich wybrańcy czegoś nie dowieźli. Dowieźli, bo wykopali PiS i już po sprawie. Teraz można zająć się już beką, z resztą będzie jak będzie. Mamy też grupę jądrowców, czyli zaprawionych w bojach antypisowców. Ci, moim zdaniem, będą się dzielić wyraźniej na dwie podgrupy. Jednych, którzy jednak będą rozliczać PO, z mniejszą lub większą ostrożnością, by krytyką nie zaszkodzić formacji, bo na to tylko czyha ten straszny PiS. Ten proces będzie kontrolowany i zarządzany przez drugą grupę – ultrasów. Ci będą stali na straży odstępstw, sygnalizowali wszelkie przekroczenia taktyki, żeby mówić o Tusku jak o zmarłym, czyli dobrze, albo w ogóle. Tylko ta grupa będzie miała przystawiony do ust mikrofon, bo jak widać już teraz, medialna taktyka „żadnych odstępstw, czyli wątpliwości” stała się obowiązująca. Pytanie tylko: na jak długo?

Doświadczenia każe przypuszczać, że na długo i będzie się to odbywać w dawkach narastających. To znaczy, że będzie (tak, tak…) jeszcze bardziej eskalować. Gdy rzeczywistość będzie skrzeczeć w pętlach sprzeczności pomiędzy realem a medialem, to media będą podkręcać wymagania wobec zwartości swych szeregów. Będzie tylko ostrzej. Paradoksalnie skończy się jak z PiS-em, który też nadawał już tylko do swego elektoratu, mając w poważaniu potencjał wahających się. Tak samo postąpią tuski – żadnych sentymentów, bo po co? Jak pisałem – przez cztery lata można tak nabroić, że będzie to już nie do odkręcenia, zaś sondaże staną się nieważne po tym, jak odbędą się wybory samorządowe i do europarlamentu. Wtedy opadną już wszystkie maski, zaś to co widzimy dziś, oceniając to jako rympał rządzących, to będzie pikuś w stosunku do tego co zrobią, jak już nie będą musieli niczego udawać. Wtedy zacznie się okres surowości, bo teraz to są pieszczoty, za którymi jeszcze zatęsknią i to nie tylko zwolennicy PiS-u.

I tu docieramy do ściany psychologii społecznej, za którą coś jest ale nikt nie wie co. Co bowiem się będzie działo w umysłach zawierzonych nowym rządzącym, kiedy ci w sposób wyraźny nie dowiozą nie tyle obietnic, co wyobrażonych nadziei? Są dwa wyjścia – internalizowanie albo sprzeciw. Internalizowanie jest procesem politycznym trwającym już ponad trzydzieści lat. Tyle bowiem trwa uporczywe wpieranie ludowi polskiemu dogmatów III RP, które – fałszywie, mim zdaniem – lud bierze już za swoje. Nawet jak się z nimi nie zgadza, to one określają wdrukowaną mapę mentalną ludu, tę konstrukcję pseudomyśli i łże-wartości, wokół których to wszystko się kręci. Mimo, że to konstrukcja pozorna, wcale nie opisująca naszych rzeczywistych priorytetów. Tak nas ulepiły media. Ale dochodzimy przy tej ścianie do momentu, w którym obiekt poddany manipulacji musi podjąć decyzję, jeśli w ogóle jest świadom swej sytuacji. Oczywiście nie każdy ma taką zdolność, ale załóżmy, że niektórzy tak będą mieli. I wtedy dochodzimy do momentu, który na skalę społeczną ćwiczyliśmy za kowida. Wtedy wielu uwierzyło w (eskalowane) strach i podsuwane solucje. I jak się okazało, że to wszystko blaga, każdy z nich musiał (jeśli blagę skonstatował) podjąć decyzję: czy ciągnąć to dalej, samookłamując się, czy powiedzieć samemu sobie, że dał się nabrać. I wcale z tego nie wyciągać żadnych konsekwencji politycznych – jak widać po wyborach, nie tylko w Polsce, na zasadzie tego mechanizmu nikt politycznie nie beknął za kowidowe szaleństwa władz. Po prostu psychiczni wspólnicy szaleństwa władz sami się czuli winni tego stanu, a więc większość przyjęła aksjomaty kowidowe za… swoje własne przemyślenia i decyzje, choć te były stymulowane umiejętnie przez lata i miały swe źródła wszędzie, tylko nie w wolnej woli podmiotu.

To samo pytanie jest i będzie aktualne wobec elektoratu świeżych zwycięzców. Czy będą się samookłamywać, że tak miało być, choćby i byli codziennie zaskakiwanie skalą i kierunkiem zmian politycznych? Czy będą je uznawali za swoje, czy choćby za to, że im tam, rządzącym „widnieje”, czyli wiedzą „tam wyżej” coś, czego my nie wiemy, że tak robią? No dobrze, przyjmijmy, że ich odrzuci, ale znowu – każdego z osobna, na różne tematy, w więc w różnych momentach. Co politycznie można zrobić w taki przypadku? Niewiele. Pamiętajmy, że takim refleksjom będzie towarzyszył eskalujący świat równoległego rewanżyzmu, takie dylematy będą niczym w porównaniu ze spektaklem wyprowadzania prezesa NPB przez „silnych ludzi”, czy delegalizowaniem uchwałami prezydenta RP. Po drugiej stronie będzie przecież ziała straszna wizja powrotu PiS-u, który już przedstawia siebie jako jedyną alternatywę tego strasznego Tuska, zaś każdego, który w to wątpi postponuje jako zdrajcę, tak samo jak u tusków. Mamy więc jeszcze bardziej zagęszczony beton dwójpolówki plemiennej, coś, co się nawet niedawno wydawało już niemożliwe, że można jeszcze ten stan wojny polsko-polskiej pogłębić.

Bo może nadzieja jest jednak w elektoracie pozaplemiennym, którego może być o wiele więcej niż nam się wydaje, sądząc po wynikach wyborów. Ja tam widzę ten potencjał, wystarczy tylko od tych plemiennych twardych ultrasów odjąć głosy tych głosujących za „mniejszym złem”, tej zmory polskiej polityki. Wedle moich wyliczeń jest to większość głosujących, niezadowolonych ze swych decyzji wyborczych już w momencie ich podejmowania, złapanych w pułapkę bezalternatywności manichejskiego sporu Polaków, który po odarciu tego z pustosłowia górnolotnych zaśpiewów plemiennych staje się tylko brutalną walką gangów politycznych o to, który z nich będzie eksploatował lud tubylczy.    

Nie widzę jednak wyjścia z tej sytuacji. Losy nasze są znowu poza nami. Uratuje nas chyba już tylko zamieszanie wśród wielkich tego świata, które może nam dać szansę po odpuszczeniu wielkich interesów realizowanych obcymi rękami w Polsce. Albo – jak to też drzewiej bywało – ta sama sytuacja wśród wielkich tego świata może spowodować, że to my pójdziemy pierwsi na przemiał, może nie w obozach zagłady, ale rozpuścimy się w tyglu europejskości grzanym na ogniu niemieckich ambicji przewodzenia Europie. Znowu projekt pt. „Polska” wydaje się nie udawać, co światu jest obojętne, zwłaszcza, że sami dostarczyliśmy mu dowodów, że radzimy sobie jakoś z walką o własną niepodległość, ale sami nie potrafimy jej utrzymać. Jedyna różnica może więc polegać na tym, że taka historyczna konstatacja zawsze oznaczała u nas ofiary z krwi, zaś teraz oddamy nie tyle życie, ale duszę. Ciekawe tylko czy zacznie się wtedy znowu mozolne odbudowywanie tkanki narodowej, analiza przyczyn i źródeł klęski, które jak widać wiele nie dały? Inaczej nie powtarzalibyśmy tych lekcji, a taka powtórka się właśnie szykuje. Ciekawe więc czy wrócimy się znowu klasę niżej, czy w ogóle projekt pt. „Polska” zostanie odwołany.  

Wystąpił Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Rok nowej normalności, po którym z rozrzewnieniem wspomnimy jeszcze tę starą, normalną normalność

30.12. Rok nowej normalności, po którym z rozrzewnieniem wspomnimy jeszcze tę starą, normalną normalność


Jerzy Karwelis Gru 31 30 grudnia, wpis nr 1941


Koniec roku, to czas podsumowań i wieszczenia. Jak się prowadzi taki dzienniczek, jak mój, to jest to spore ułatwienie. Po prostu sięga się do zeszłorocznych podsumowań i wróżb i patrzy się czy i co się sprawdziło. I już w tym momencie widać pustkę stojącą za taką postawą – i co z tego, że się wiedziało co się zdarzy? I tak się zdarzyło, zaś głos wołającego na puszczy, „że wilki idą” słyszy tylko taki sygnalista jak ja i garstka podobnych do mnie wołaczy, zaś stadko ostrzeganych owieczek dalej potulnie żuje trawkę propagandy ciesząc się z kędziorków wełny przekonań marszczonych powiewem zdarzeń, które stają się powoli runem strzyżącej je historii. Moja sława żadna, wieszczy do planowania nie biorą, zaś prorokowanie jest przysłowiowo ostracyzmowane przez społeczeństwo. Tu wszyscy przywołują przykład Kasandry, której nikt nie słuchał, ta zaś skończyła jako nałożnica swego ciemiężcy. Mnie bardziej przekonuje los Laokoona, który zginął za swe słuszne przepowiednie, zaś ostrzegani przyjęli to za karę od bogów, znak, że się mylił.
Ale, kurde, ciężko się powstrzymać od wieszczenia. Choćby dla rzadkiej satysfakcji, by jakiemuś interlokutorowi, co biadoli „kto to wiedział?”, albo „trzeba było mówić” – pokazać swoje zapiski z nawoływań wśród głuchych. Tak po prostu, żeby nie było.A więc co się spełniło z moich przewidywań na ten rok, czynionych rok temu? Co do świata, to rozszerzenie się napięć międzynarodowych w formę osmatycznej III wojny światowej potwierdziło się.
Co prawda chyba nikt nie prorokował rok temu takiej skali konfliktu w Gazie, ale grzęźnięcie wojny na Ukrainie w stagnację a la I wojna światowa sprawdziło się. Tak samo rozszerzenie się oddziaływania działań globalistycznych, wzmożenie roli WHO stało się potwierdzonym faktem kolejnych kroków planowanego procesu. Co do Europy to też wszystko wedle planów – sanitaryzm stał się coraz bardziej nachalnym pretekstem do wprowadzenia kontroli społeczeństwa, implementacji paszportów nie tylko szczepiennych oraz ewidencji stanu i przemieszczania się ludności.
Potwierdziły się też przewidywane ciągoty federacyjne Berlina przebranego w szaty unijne. Czego nie przewidziałem, to marcowego dealu Bidena z Sholtzem polegającego na powierzeniu Niemcom roli amerykańskiego prokurenta na Europę. Co, zdaje się, zaważyło również na wyniku wyborów w Polsce. Tu nic nie przewidywałem co do rezultatu elekcji, tylko wychodziło mi jedno – jak nie przewrócimy tego przysłowiowego stolika, to właściwie nic się nie zmieni co do służebnej roli Polski. Zmienią się tylko, jak mawia gaśnicowy poseł, klęczniki.No dobra, większość przepowiedni się sprawdziła i, jako że dobrze mi idzie, to można – z powyższymi zastrzeżeniami o daremności tego czynu – pokusić się o rzut oka za horyzont roku 2024.
 Jak tu już pisałem, będzie to rok wyborczych sekwencji, ponad 2 miliardy ludzi wybiorą sobie władzuchnę. Dla nas najważniejsze etapy to styczniowe wybory na Tajwanie (tak, tak – dla nas, bo ich wynik to może być przyspieszenie eskalacji konfliktu USA-Chiny), potem szybka piłka z naszego podwórka, czyli sekwencja wybory samorządowe w Polsce i wybory do Europarlamentu. Pierwsze super ważne, bo może to być jeszcze bardziej żałosne w skutkach przeniesienie walki totemów partii plemiennych na władzę na dole. Potem przyjdzie zdyskontowanie wyników antyunijnych ciągot, czyli wybory do wykastrowanego Parlamentu Europejskiego. Następnie mamy małą perypetię z wyborami prezydenta na Ukrainie, jeśli dojdą one w ogóle do skutku. I zwieńczenie tego maratonu pod koniec roku – wybory na prezydenta USA. Te ostatnie dla nas bardzo ważne ze względu na możliwą zmianę zainteresowania Amerykanów wojną na Ukrainie i rewizji zaangażowania USA w naszej części kontynentu.
Co do naszego podwórka, to wieszczę zaognienie się wojny plemiennej (choć to się wydawało niemożliwe przy jej poziomie) do fazy zagrażającej integralności państwa. Mamy bowiem do czynienia z sytuacyjnym traktowaniem demokracji. Jak obecna władza miała ją przed rokiem 2015 to mówiła, że demokracja to większość w głosowaniu, jak ją po 2015 roku straciła, to demokracją stała się już nie większość w głosowaniu, ale przestrzeganie trójpodziału władzy, chuchanie na instytucje oraz trzymanie się procedur i zwyczajów. Jak się 15 października wajcha przestawiła, to znowu mamy, że większość może wszystko. Koszulki z napisem KONSTYTUCJA można już odwiesić do szafy na pamiątkę, lub konieczność doń powrotu, zaś rządzi dziś rympał, czyli polityka faktów dokonanych (dodam – przez silnych ludzi). Czy to się będzie rozszerzać na następne akcje pt. „Wejście” do innych instytucji – zobaczymy.
W kolejce stoi „trybunał Przyłębskiej” w odróżnieniu do Trybunału Konstytucyjnego Rzeplińskiego, który nigdy tak nie był nazywany, choć równie takim był. Potem jest ostateczne rozwiązanie kwestii neo-KRS-u i wejście z buta do NBP.Czy lud na to pozwoli? A co on ma w ogóle do gadania?! „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże nikt nie martwi się o los myszy”, mówi powiedzenie. Nikt tam więc jagodnego suwenira nie będzie się pytał o zdanie. Jednak jak myszy na statku zaczną podjadać rzeczone zboże, to objawi się faza surowości i nie jedno jeszcze zobaczymy. No, bo co lud może? Popatrzmy: mamy ultrasów, którzy by jeszcze bardziej podkręciliby dintojrę na Kaczorze. Furda tam z Konstytucją, bo ta przecież nie przewidywała rządów PiS-u i potrzeby sprzątania po nim. To dowodzi sytuacyjnego podejścia do złotoustych idei demokracji, którą można włączać i wyłączać na żądanie. Mamy też lud jagodny, który nie widzi, że coś jest nie tak, albo widzi i wypiera, bo musiałby przyznać, że się pomylił i to w tempie dwóch miesięcy od aktu zawierzenia do jego blamażu.
A więc brnąć będzie w rozszerzającą się akceptację końskich dawek neodemokracji dozowanej przez rządzących.Po drugiej stronie mamy małpę w klatce. Przypomnę tę figurę polskiej sceny politycznej. Narodziła się za czasów Platformy Pierwszej, kiedy do roku 2015 wystarczyło tylko przejechać prętem po klatce, by siedząca tam małpa, ku uciesze gawiedzi, rzuciła się wściekła na kraty. Do 2015 roku siedział w klatce PiS i wystarczyło tylko przejechać prętem po pamięci śp. Lecha Kaczyńskiego i jego brat robił z siebie pośmiewisko, zamiast ofiary. Jak mu ktoś w końcu przemówił do rozsądku i małpa się zacięła z reakcją, to można było zobaczyć już tylko to, że jakiś debil wali prętami po klatce. W polskiej martyrologii sympatii do ofiar bieguny się więc zmieniły i role się pozamieniały. Poniżana w milczeniu małpa dostała banana władzy i jej miejsce w klatce zajął Tusk. Numer z prętem działał doskonale w drugą stronę, aż się role znów odwróciły. Teraz PiS znowu siedzi w klatce, zaś Tuski jadą po kratach prętem uchwał sejmowych, zaś pisowska małpa znowu skacze do krat z wściekłym pyskiem. Stąd moja teza, że w Najjaśniejszej, dopóki ta będzie plemiennie pogrążona w wojnie polsko-polskiej, bawimy się w tę naprzemienną zabawę w klatkę i pręt. Tylko, że widzowie muszą coraz więcej płacić za takie widowisko.
Tak nam chyba zejdzie, może nie do końca kadencji, ale na pewno do końca tego przyszłego roku.Jacy z tego wyjdziemy? To zależy, bo popatrzmy jaki może być mój następny wpis na koniec 2024 roku. Taki podsumowujący. Że co się stało, że wszystko się rozprzęgło, że polskie państwo stanęło na skraju niewydolności już nie tylko organizacyjnej, ale i wspólnotowej? A tak może być. Dualizm sądów, pozaustrojowa jazda na rympał i główny rak – przyzwolenie na to części społeczeństwa, dla której cel uświęca środki. Psucie państwa może dojść do form nieodwracalnych, osłabiając Polskę i wydając ją na żer zewnętrznych sił i wpływów.A to mamy politycznie zagwarantowane. USA tak czy siak pójdą stąd, zostawiając nas na pastwę federalizujących Europę Niemców, wyraźnie tęskniących do powrotu do romansu z Rosją. Tusk witany w Brukseli, już bez żadnej żenady, jako „meldujący wykonanie zadania”. Podłączenie się do fali centralizacyjnej, akceptacja zieloności, tęczowości, a co najważniejsze – dalszej fiskalizacji ze strony Brukseli to proces już widoczny. Bez żenady, w pierwszych dniach nowej władzy.
A co po drugiej stronie? Łże-opozycja. Próba zawłaszczenia wszelkiej merytoryki i formy sprzeciwu przez eunochowy PiS. Ten, który fałszywie zajmuje miejsce alternatywy dla nowych rządów, którą nie jest. Nie jest, bo protestuje przeciwko decyzjom, które sam przecież podejmował.To tak jak z protestami przeciwko przejęciu TVP. Nowi robią to na rympał, ale z drugiej strony stoją tacy sami grzesznicy przeciwko wolności słowa. Mówią o pluralizmie, jakby walka dwóch przeciwstawnych dwójpolówek medialnych wypełniała definicję wielości poglądów i opinii. To był tylko duopol, czyli cwańsza forma zblatowanego monopolu. Jakbyście wy tam Lichockie uprawiali pluralizm w TVP, a nie cenzurę, to sam bym dzisiaj stał na Woronicza. I tak było z wyborami. Dlategoście dostali bęcki, bo nie byliście koncyliacyjni. 100% władzy, albo nic, na prawo-lewo od nas tylko ściana, a więc zamknęliście się w klitce własnych idei.
To się dwa razy udało, ale do trzech razy sztuka. I tak może być przez cały 2024 rok. Będziemy mieli fałszywą alternatywę dla władz, obarczoną imposybilizmem wtórnym – rządzą potwory, ale tylko my możemy to zmienić. Kto tego będzie próbował bez nas, albo nie daj Boże, przeciw nam, to zdrajca i podskórny tuskownik. Czyli znowu monopol, tym razem na opozycję. I życie polityczne w Polsce ustanie, zakonserwuje się w pokracznych formach obciachowego show sejmowego, dowodzonego przez marshowka rotacyjnego.
Pamiętam te czasy, kiedy łudziliśmy się, że jak odejdzie pandemiczne szaleństwo, to już gorzej być nie może i wyjdziemy na światło może nie normalnej normalności, ale normalności nowej, bo przecież po pandemicznym resecie nic nie mogło zostać takie samo. I miało być tak, że nie mogło być już gorzej. A jak mówi klasyk, trawestując – było cieszyć się pandemią, bo nowa normalność będzie o wiele straszniejsza. I tak się kroi ten nasz nowy rok, prorokuję, że może nie najgorszy, bo takie kierunki zawsze mogą zaskoczyć. Jak pamiętam nieczęsto zdarzały się podsumowania, że spodziewano się gorszego roku, a zdarzył się całkiem dobry. Teraz mamy okres naporu – większość przepowiedni, i tak katastroficznych, okazuje się przestrzelona w swym optymizmie.I czego tu życzyć sobie i Państwu, a zwłaszcza swoim dzieciom i wnukom, na ten Nowy Rok przy takich kasandrycznych, ups… laokonowych wnioskach? No, może tego, byśmy się nie wstydzili świata, jaki przekażemy swoim następcom. Jeśli bowiem nasza indywidualna perspektywa każe nam godzić się na to wszystko, to niech chociaż odpowiedzialność za tych, których powołaliśmy na świat zepsuty naszymi zaniechaniami, będzie dla nas busolą na ten rok i bodźcem do działania.                       Wystąpił Jerzy Karwelis

Polska niedowieziona

Polska niedowieziona

14 listopada, wpis nr 1232 dziennikzarazy Jerzy Karwelis

Jak tu już zaprorokowałem na temat Tuska, trochę już wiadomo jak to będzie wyglądać. Biegacze kolejnej kadencji moszczą się w blokach i widać powoli jak, a właściwie w jakim kierunku, będą biegać. Jako się rzekło z Tuskiem, co widać zresztą po pierwszych posiedzeniach w Sejmie – będą igrzyska zamiast chleba. Pytanie tylko czy lud się tym pożywi? Ekstremalni pewnie i owszem, bo tym tak dudni zemstą w główkach, że długo nie usłyszą burczenia w brzuszkach. Ale z innymi będzie gorzej. Tusk ładnie wystawił Hołownię na marszałka Sejmu, bo ten się będzie zużywał w sejmowych awanturach, co osłabi jego potencjał jako kandydata na prezydenta koncyliacyjnego, na jakiego się maluje. Już mieliśmy tego próbę, kiedy po swoim sejmowym expose „marszałka wszystkich Polaków” wspólnie z kolegami, i własnymi głosami wykopał z prezydium Sejmu i Senatu przedstawicieli zwycięskiej w wyborach partii. Tusk siedział cichutko w ławach i się uśmiechał, bo rączki z tyłu, a brudną robotę odwalali inni. Ale to już drobnica – dzieje się za to w PiS-ie.

PiS i jego nowa narracja

Dzień pierwszy sejmowy, to PiS-u dwa wystąpienia: sprawozdanie ustępującego rządu autorstwa Mateusza Morawieckiego oraz wywiad w biegu, udzielony przez prezesa Kaczyńskiego. Ten ostatni był poprzedzony mniej emocjonalną i mniej wyzwiskową analizą dokonaną w przeddzień 11 listopada. Z tych wszystkich opowieści wyłania się nowy kierunek PiS-u, o dużym potencjale rozwojowym, ale przede wszystkim polaryzacyjnym. Chodzi o zapędy federalizacyjne Unii Europejskiej.

PiS samomianował się tu głównym walczącym z Unią. Ma to osiągnąć kilka celów (sceptycy mówią – kilka cel…). Po pierwsze PiS gra znowu na podział. Oni chyba tak już mają, że inaczej nie mogą. Zresztą cała scena polityczna gra na podział, bo to się najbardziej opłaca, ale jedynie w horyzoncie praktycznym. Dla powalczenia, wywalczenia i ewentualnie utrzymania władzy. Co oznacza zanik programów pozytywnych, bo jedyny postulat anihilacji przeciwnika, trudno uznać za coś budującego. Będziemy więc mieli powtórkę z rozrywki, czyli zawłaszczenie tematu unijnego, tworzenie sekt i fal histerii. Ale, używając analogii do scenariusza smoleńskiego z tą zanikającą suwerennością Polski, to tak jakby za sterami fatalnej tutki siedział Jarosław Kaczyński, a po jej rozwaleniu żalił się Polakom, że to wszystko przez Tuska. Przecież obecny lejek utraty właściwie już niepodległości nie powstał wczoraj – PiS ochoczo wchodził w niego przez ostatnie osiem lat, z naiwnością dzieciaka, co najmniej dając się ograć wciąż na ten sam trick.

Teraz więc narzekanie na Unię, której się podpisało wcześniej wszystko jest obliczone na łaskawą niepamięć, ale chyba tylko własnego twardego elektoratu. Ten jest w stanie wybaczyć Jarosławowi wszystko, a właściwie zapomnieć o niewygodnych faktach. Ale to „twardziele” z PiS-u. Inni, którzy się wahnęli w wyborach, przeszli to tu, to tam, i nie kupią tej bajeczki o niewinnych łątkach, które od tyłu zaszła Unia.

Znowu zły Tusk i Konfa

To jest też granie na złego Tuska, ten bowiem, nawet jakby tylko realizował dalszy ciąg kalendarza utraty suwerenności rozpisanego przez PiS, wyjdzie na strasznego egzekutora brukselsko-berlińskich zapędów. Tu będzie jechane. Spodziewajmy się rwania biało-czerwonych szat z trybuny sejmowej, oraz oczywistych replik ze strony nowej większości – o co wam chodzi, pany, przecież jedziemy na wspólnym wózku, który wy też pchaliście w tę stronę. Oczywiście, Tusku poluzuje parę propozycji, które niby pójdą za daleko, wstawi się o odpuszczenie do Ursuli, nawet wskaże palcem na PiS, że już z tym pozbawieniem suwerenności to się zapędził swoimi zgodami. Ale to będą tylko harce na użytek wewnętrzny – na zewnątrz wszystko się odbędzie jak trzeba.

PiS robi to też ze względu na konkurencję z prawej strony. Znowu wnioski błędne zostały wyciągnięte z oczywistych faktów. Czyli znowu – żadnych kolegów, żadnego hodowania rozszerzających swój elektorat przyszłych partnerów koalicyjnych. Kaczyńskiemu dwa razy udał się cud – hołdując strategii „ja siama” udało mu się zebrać większość, a to jest cud właśnie w obowiązującej ordynacji proporcjonalnej, która zakłada rozproszenie i zdolność do koalicji. I dalej w to brnie. Symbolem tego, że teraz będzie na złą Konfederację jest nawet taka małostkowość, jak odmówienie jej siedzenia w ławach sejmowych z brzegu prawej strony. Nawet wizualnie PiS ma wyglądać na jedyną prawicową partię, choć rację miał pewien X-sowicz, że tak naprawdę, biorąc pod uwagę podejście do gospodarki i polityki społecznej, to PiS powinien siedzieć gdzieś pomiędzy Koalicją Obywatelską a Lewicą. PiS rzutem na taśmę a właściwie zrządzeniem losu odebrał w końcówce kampanii monopol Konfederacji na dwa kluczowe dla niej tematy: Ukraina i migranci – widzi w tej niszy swoją szansę na wywalenie z tych pól konkurencyjnej Konfederacji, którą już od dni pierwszych sejmowych oskarża o kolaborację z tuskami. Zrządzenie losu z tymi dwoma tematami nie polegało na tym, że Kaczyński zobaczył tam szansę. Bóg chyba jednak go lubi(-ł?), bo znowu poddał mu fuksa, jakim był widowiskowy najazd migrantów na Lampeduzę, żeby nie wspomnieć o tym, że buta Zełeńskiego dała mu pretekst do zmiany narracji proukraińskiej. Doszło aż do tego, że PiS pojawił się na granicy i u rolników jako ich obrońca. I znowu jak z Unią – najpierw sam powywijał jako „sługa narodu ukraińskiego”, by za chwilkę taktycznie wstawić się za ofiarami swych własnych błędów.

PiS idzie na podział, czego dowodem jest wręcz prowokacyjne wystawienie posłanki Witek na stanowisko marszałka Sejmu. Wiadomo było, że nie przejdzie, że to jest pusty gest, mający tylko rozsierdzić jeszcze tylko przez chwilę opozycyjne ławy. Tyle się przy tych pierwszych podchodach nagadało na Witek (genialny jak zwykle Braun! I tego człowieka schowano na wybory, by zamiast soczystych i kwiecistych połajań na system zaprezentować centromiałkość samobójczej narracji Konfederacji w końcówce kampanii), tyle się nagadało, że jej krytyczna ocena przeniosła się na jej porażkę w kandydowaniu również na wicemarszałka. PiS to moim zdaniem robi specjalnie, by pokazać brzydką twarz opozycji, ale i nowego marszałka. Czyli gramy na zaostrzenie podziału, nawet za cenę nieobsadzenia wakującego stanowiska. Będzie mówione – proszę, tacyście nowi, a nie ma w prezydium Sejmu nikogo ze zwycięskiej partii! Opozycja zgodziłaby się pewnie na inną propozycję PiS-u, ale właśnie o to chodzi, by się na tę konkretną nie zgodziła, po to by utyskiwać na gorsze (w rzeczywistości takie same, tyle, że ze znakiem odwrotnym) standardy nowej władzy.

Zmarnowane referendum

Ale głównym pisowskim tematem grzanym będzie walka o utrzymanie unijnego weta. Tu będzie totalny monopol na temat, dopóki PiS nie odda publicznej telewizji. To zajmie tak ze trzy miesiące, zanim pojawią się tam komisarze, ale przez ten czas będzie dudnienie w jeden bęben. A przecież można było inaczej. PiS musi teraz żałować, że przerżnął z głupoty referendum. Gdyby tam wstawił jedno pytanie o zaakceptowanie rezygnacji z weta, to miałby i frekwencję, i większość po swojej stronie. Teraz by szermował wolą ludu, że tuski jej nie respektują, mimo tego, że od wyniku, nawet stanowiącego, referendum daleka droga do realizacji, to można byłoby wtedy mocno grzać temat i nawet zrobić ruch na referendum polexitowe, a co najmniej dać sobie nowy impuls do zjednoczenia eurosceptyków z nową narracją. Ta dzisiaj jest już przegrzana po pudle referendalnym.

Najgorsze jest, że to temat ważny, tylko… PiS się za niego wziął. Przypomnę, że formacja Kaczyńskiego miała od 2015 roku dość dobrze zdefiniowany projekt tego, gdzie się ma znaleźć Polska. Tylko realizacja nie wyszła. Nie wyszła na tyle, że z powodów wręcz estetycznych Polacy przyjęli projekt dużo gorszy, nawet o tym nie wiedząc. Ale tak to jest z PiS-em: swoją kampanię tradycyjnie oparł na polaryzacji, walił w Tuska, zamiast przypominać o swoich dobrych dokonaniach. Suweren więc o tym zapomniał, zniesmaczył się tą ciągłą walką i poszedł nie do Tuska, ale do… Hołowni, który wrzucił pod koniec kampanii ideę pojednania, którą kupił elektorat zmęczony Tuskiem.

Należy też przypomnieć, że wielu głosujących z powodu młodego wieku nie pamiętało rządów Tuska, a tylko tego strasznego PiS-u, więc dla nich decyzja była boleśnie prosta – może być tylko lepiej. Ci, niewiele wiedzieli o osiągnięciach PiS-u, dla nich to była normalka, zawsze tak było za ich świadomego życia, wystarczy sobie tylko uświadomić, że najmłodsi głosujący na Tuska mieli po 10 lat, jak w 2015 roku odchodził pełowski klientelizm z jego wrodzonymi wadami, które teraz – zmutowane – będzie można obejrzeć ponownie. Dla nich dorosłe życie to ten okropny PiS, którym straszono codziennie, a który sam dostarczał kontrargumentów przeciw sobie, popadając w pychę opartą na (mylnym okazało się) przeświadczeniu, że jesteśmy jacy jesteśmy, ale alternatywą jest straszny Donek. A okazało się, że to magicznie sprawdzające się do dziś zaklęcie już nie działa, zaś perspektywa pojednania i zejścia z kręgu wojny polsko-polskiej emulowana fałszywie przez Trzecią Drogę pozwala wahającemu się wyborcy wybrać coś innego niż proponowane „mniejsze zło”.

Zawłaszczą i nie dowiozą

To rodzi niebezpieczeństwo takie, że taktyczne znowu, i obliczone na rynek wewnętrzny, zmonopolizowanie przez PiS tematu obrony naszej suwerenności przed Unią może skończyć się tak samo. Strategiczny temat będzie niedowieziony. Najpierw pogonimy wszystkich konkurentów do tej idei, zawłaszczymy ją, a potem spitolimy. Jak zwykle. Dlatego jest to niebezpieczny moment, bo nie tylko PiS może to przegrać, ale i wszyscy Polacy.    

Napisał Jerzy Karwelis

Dudy smalone, czyli siostra mnie zabije..

Wersja audio

Jerzy Karwelis

Wciąż trwa promocja mojej książki “Dziennik zarazy”. Wciąż można zamówić egzemplarze z dedykacją od autora. Link do zamówienia: https://siedmiorog.pl/dziennik-zarazy.html

Zaproszenie na wieczorek autorski w Warszawie, w dniu 12 lipca, o godz. 19.00 z, tyłu budynku teatru Komedia znajduje się tutaj. 

Siostra mnie zabije, bo go bezwarunkowo uwielbia. Chodzi o prezydenta Dudę. Nigdy z nią o powodach tego zachwytu nie rozmawiałem, bo trzeba dbać o utrzymanie minimum relacji. A siostra jest w tym temacie zadziorna i ma charakter po naszej marce – jest uparta w poglądach, do których sama (?) dochodzi. Ja prezydenta Dudę uważam za prezydenta nijakiego, który źle kończy swoją posługę. To, że był propisowski, to nie dziwota. To raczej oczywistość wynikająca z realnego kształtu III RP. Mamy – oczywiście przy zastrzeżeniu stałej plemienności polityki polskiej – dwa wyjścia: albo prezydent jest z obozu aktualnie rządzącego, i wtedy mamy układ, w którym ustrojowa rola prezydenta jest pomijalna, albo w przypadku gdyby prezydent pochodził z obozu przeciwnego rządowi, to mamy tu do czynienia z realną pokusą rozsadzania wszelkich inicjatyw, bo przy słabości pozycji prezydenta, ma on jednak jedną prerogatywę – destrukcyjną.

Oczywiście w tej sytuacji najlepszy byłby prezydent spoza tej wojenki polsko-polskiej, ale co zrobisz, jak się suwenir uparł i masz do wyboru zawsze któryś z powyższych wariantów. A taki pozaukładowiec, ba – bezpartyjny, byłby zbawieniem dla tego układu, bo tonowałby krawędzie plemiennych sporów o nieważne totemy i inaczej spriorytetyzował by politykę polską. Ale gdzie nam tam marzyć o tem.

I mieliśmy przez osiem lat układ wspólnej grupy krwi, słaby, szczególnie w drugiej kadencji. W pierwszej to się jakoś Duda pilnował, bo miał w perspektywie drugą kadencję i uważał, by nie podpaść swemu elektoratowi, nie tylko władzy Kaczyńskiego. Dlatego parę razy zawetował, w dodatku ewidentnie niekonstytucyjne ustawy. Co prawda większość takich baboli puścił, ale i tak więcej się stawiał niż Komorowski swojemu obozowi.

Końcówka tej kadencji to amok i dęcie w dudy. Widać, że świadomość niemożności kandydowania na trzecią kadencję wskazała prezydentowi inne priorytety. W dodatku przyszła wojna i poziom klepania Polski po plecach nabrał większej rangi, do której trzeba by się było załapać. A moim zdaniem takie są plany prezydenta Dudy – wygodna synekurka międzynarodowa. A – jak uczy przykład podobnych, zawiedzionych, ambicji innego prezydenta – Kwaśniewskiego – żeby takiego kopa międzynarodowego w górę otrzymać, trzeba się układać w głównym nurcie międzynarodowej polityki. A tę, w polskim paradygmacie, wyznaczają dziś Amerykanie. I im trzeba iść nie tylko na rękę, ale i antycypować i wręcz podkręcać ich oczekiwania. A w tym względzie Amerykanie wyznaczyli Polsce rolę wspomnianej przez niesławnie znikniętego rzecznika MSZ, „sługi narodu ukraińskiego”. I stąd już wywodzi się zrozumienie wszelkich działań prezydenta Dudy, który powoli zdaje się zapominać czyjego państwa jest głową.

Ostatni wywiad udzielony radiu Zet to już kompletna katastrofa. Pomijając całe to pitolenie o stanie wojennym, co to ma przestawić wybory, to główną kwestią stała się sprawa Rzezi Wołyńskiej i zbliżających się obchodów. Po odpowiedziach prezydenta widać o jaki elektorat się obecnie stara i nie zdaje się on być miedzy Odrą a Bugiem, ale jest znacznie mniej nieliczny, sprowadzony do kilkudziesięciu decydentów nad Potomakiem. Prezydent położył się w wywiadzie w tej kwestii ze trzy razy i to na amen, ujawniając odsłonięty brzuch swej własnej, bo nie narodowej, racji stanu. Pojedziemy po kolei.

Hmmm… mówienie księdzu Isakowiczowi, żeby się zajął tym, czym kapłan powinien się zajmować, to już jest walnięcie w dno. Do tej pory PiS bronił Kościóła i księży przed zarzutami „mieszania się do polityki”, uważając – i słusznie -, że Kościół swą wiekową obroną polskości zagwarantował sobie głos w politycznych sprawach. A tu nagle, że nie? To znaczy, że księża do kościołów, politycy do Sejmu, a… pasta do butów? Czyżbyśmy zatoczyli koło i wrócili do czasów komuny? Ksiądz Isakowicz jest akurat kapelanem rodzin wołyńskich i nawet jako kapłan, a nie obywatel, znajduje się ze swoją krytyką na miejscu. Okazało się jednak, że nie o czasie.

I nie trzeba było długo czekać, by wygrzebano z interentu, że podobne słowa o księżach wyraził piekłoszczyk Urban wspominając o śp. księdzu Jerzym Popiełuszce. Wszyscy (a może Duda nie) wiemy jak to się dla księdza skończyło. Ale – słowo, panie prezydencie, wylatuje ptakiem a wraca krową. Po czymś takim w pierwszej kadencji nie miałby Pan w ogóle lotu do startu w drugiej. Ale tu – jak dowiodłem – nie znajdują się już pańskie priorytety.

Drugi paw to… cytat z Kwaśniewskiego. Tak, to przecież Kwachu startował z hasłem: „Wybierzmy przyszłość!” I pan prezydent obecny powtarza je w kontekście wołyńskim. To może przypomnę, że prezydenta obóz bardzo się oburzył na takie stawianie sprawy. Że to kolejne, po Mazowieckim, postawienie grubej kreski, tym razem pod rachunkami sprywatyzowanej nomenklatury III RP. A teraz jakie rachunki, jakich krzywd będziemy przekreślać, tym razem nie obcą, ale własną dłonią? Gdzie ta symetria pomiędzy stronami? Gdzie ta wyższa racja, gumkująca już nawet nie krzywdy, ale pamięć o nich?  

Podzielam tu pogląd redaktora Łukasza Warzechy. Takie słowa to realny onucyzm. Zamilczanie tej sprawy, po to, by nie drażnić narodu w wojnie, przy krzewieniu banderyzmu na Ukrainie, jako wzorca walk niepodległościowych i aspiracji tożsamościowych roznieca tylko animozje pomiędzy naszymi narodami i JEST NA RĘKĘ Putinowi. Stanowczo nie na rękę byłoby spełnienie minimum postulatów Polaków i rodzin wołyńskich w szczególności. Za to to utrzymywanie tej hipokryzji fałszywej racji stanu utrzymuje niesnaski pomiędzy nami. W dodatku Polacy, jak zwykle, domagają się tylko gestów i nawet na to nie stać strony ukraińskiej, by je wykonać. Po wywiadzie Dudy, na Kremlu wystrzeliły korki od szampanów – kurs będzie kontynuowany, z wynikami jakie ostatnio przyszły w badaniu akceptacji obecności Ukraińców – dramatyczny spadek. I na to pracuje mocno państwo polskie, bo Polacy dali już swoją odpowiedź: solidarność dla uchodźców i niechęć do wykorzystywania rządowo uprzywilejowanej pozycji, przewyższającej nawet prawa obywatelskie Polaków.

Mieliśmy już dwie wypowiedzi odniesione do innych, źródłowych cytatów: Urbana i Kwaśniewskiego. Teraz pora na własną licencję poeticę prezydenta. Prezydent stwierdził, że nie jest zwolennikiem „latania z widłami” w tej sprawie. Chciałbym przypomnieć, że w tej sprawie, u jej zarania, kto inny z widłami latał. I nie była to żadna metafora, panie prezydencie. Jak można coś takiego pomyśleć, a co dopiero – powiedzieć?

Teraz, na zakończenie cytacik„W głównym holu Sejmu stoi wystawa przeciw homofobii, w przyziemiu ustawiono wystawę upamiętniającą Ofiary Wołynia.” Kto jest autorem tego wpisu? Ksiądz Isakowicz? Oszalały od smrodu ruskich onuc poseł Braun? Jakaś inna agentura? Nie, to pan – jeszcze wtedy nie prezydent – Andrzej Duda, data wpisu to 10 lipca 2013 roku. Tak, dzień przed rocznicą Rzezi Wołyńskiej, którą okrąglicę prezydent spędzi w Wilnie, na szczycie NATO. Wtedy, gdy ze swym obozem walczył o głosy, to była ważna sprawa, dziś jest sprawą kłopotliwą, zaś priorytety głowy państwa są gdzie indziej – na forum międzynarodowym. I to nie dlatego, że po 10 latach i 8 latach rządu PiS-u wszystko się w tej sprawie już załatwiło. Przeciwnie – wszystko chce się zamieść pod dywan. Bo my prowadzimy politykę wdzięczności wobec Ukrainy, która wobec nas prowadzi wyłącznie pragmatyczną politykę transakcyjną. Dziecko widzi, kto na tym lepiej wyjdzie.

Dziecko tak, ale prezydent – nie. Pewnie dlatego, że on osobiście wyjdzie na tym wcale nieźle.

PS. Siostra mnie zabije, na bank. Ale już nie mogłem: ósmy rok i wszystko jak krew w piach…

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.