Stanisław Michalkiewicz: Dobra wiadomość magnapolonia/dobra-wiadomosc
Nareszcie jakaś dobra wiadomość, jakiej nie dostaliśmy bodajże od XVIII wieku! Jak wiadomo, w XVIII wieku nastąpiły rozbiory Polski, w następstwie których państwo przestało istnieć na 123 lata. Wskutek tego nasz mniej wartościowy naród tubylczy mógł nabrać nieusuwalnych kompleksów niższości wobec innych narodów, zwłaszcza tych, które w wieku XIX obrastały w piórka i albo podzieliły świat między siebie, albo – jak Niemcy – rozglądały się za jakimiś “Indiami”.
Jak wiemy, wybór Niemiec padł na Rosję, gdzie podczas I Wojny Światowej wybuchła rewolucja bolszewicka, która była najbardziej udaną operacją niemieckiego Sztabu Generalnego. I kto wie, jak wyglądałaby historia Europy, zwłaszcza Środkowo-Wschodniej, gdyby do wojny nie weszła Ameryka. Dzięki włączeniu się jej do zmagań, Niemcy zostały pokonane – ale już wkrótce podjęły kolejną próbę uzyskania w Europie hegemonii, co Adolfowi Hitlerowi w znacznym stopniu się udało.
Ale znowu do wojny włączyła się Ameryka, wskutek czego Hitler przegrał, a przy okazji USA doprowadziły do likwidacji Imperium Brytyjskiego, by zająć jego miejsce. W tych wszystkich wydarzeniach udział Polski był raczej marginalny, a często była ona nieświadomym niczego uczestnikiem podstawionym. Zresztą w dzisiejszych czasach inaczej chyba nie można; o nowy podział świata rywalizują ze sobą mocarstwa, podczas gdy państwa drobniejszego płazu zadowalają się rolą wasali.
To zresztą nic strasznego, bo nawet będąc wasalem, można uprawiać politykę zgodną z własnym interesem państwowym, czego przykładem jest węgierski premier Wiktor Orban. Dlaczego nasi Umiłowani Przywódcy nie są w stanie wybić się choćby na taką samodzielność? Tajemnica to wielka, chociaż nie taka znowu wielka, jeśli odwołamy się do mojej ulubionej teorii spiskowej. Jak wiadomo, najtwardszym jądrem systemu komunistycznego była bezpieka.
Bezpieczniacy, to ludzie wprawdzie zdemoralizowani – bo żeby zostać bezpieczniakiem, wszystko jedno – za komuny, czy za demokracji – trzeba charakteryzować się pewną perwersją intelektualną i moralną. Poza tym bezpieczniacy są ludźmi inteligentnymi i spostrzegawczymi, toteż kiedy u progu transformacji ustrojowej okazało się, że Sowieciarze będą się ewakuować z Europy Środkowej, bezpieczniacy zakręcili się wokół zapewnienia sobie polisy ubezpieczeniowej w nowych warunkach ustrojowych.
Nie ulegało wątpliwości, że jak tylko Sowieci się wycofają, to zaraz nastąpi odwrócenie sojuszy. Toteż bezpieczniacy przewerbowali się na służbę do naszych przyszłych sojuszników w słusznym przekonaniu, że oni zapewnią im ochronę.
A ponieważ w naszym nieszczęśliwym kraju dynamicznie rozwija się dziedziczenie pozycji społecznej: – dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, a dzieci konfidentów – konfidentami – to uwarunkowania powstałe 30 lat temu, w epoce transformacji ustrojowej, reprodukują się w sposób prosty w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii.
To jest nasz główny problem polityczny – ale tego właśnie większość obywateli nie chce przyjąć do wiadomości, karmiąc się różnymi namiastkami, jakie co i rusz podsuwają im pod nos kręcące sceną polityczną naszego bantustanu stare kiejkuty.
Ot na przykład – jeśli przeciwnicy miesięcznic smoleńskich nie są agentami wynajętymi przez ABW – czego przecież wykluczyć się nie da – to muszą być wariatami, skoro leją się po mordach pod pretekstem, czy to Putin zamachnął się na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, czy też nikt się nie zamachnął, a prezydent – podobnie jak pozostałe 95 osób – zwyczajnie zginął w wypadku lotniczym. Jeśli zaś nie są wariatami, to muszą być ludźmi bardzo szczęśliwymi, skoro nie mają większych zmartwień.
Ale dość już tych dygresji, bo pora wyjaśnić, co to za dobra wiadomość, w dodatku taka, jakiej nie dostaliśmy bodaj od XVIII wieku? Mam oczywiście na myśli “debatę”, to znaczy – pyskówkę – między kandydującą na prezydenta USA z ramienia Partii Demokratycznej, wyszczekaną panią Kamalą Harris, a kandydatem na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej, krzykliwym Donaldem Trumpem.
Obydwie strony pyskówki próbowały udowodnić występującej w dwóch osobach tamtejszej pani red. Agnieszce Gozdyrze, że każdy z kandydatów jest tak głupi, że nie nadaje się na prezydenta USA. To nawet może być prawda – ale nie powinniśmy zapominać, że któryś z nich już w listopadzie prezydentem zostanie.
Oczywiście kandydat będzie wtedy taki sam, jak teraz – i dlatego, kiedy już będzie prezydentem-elektem, przyjdą do niego generałowie z Pentagonu, wysocy rangą bezpieczniacy z CIA i FBI, Goldmany-Sachsy z Wall Street, wpływowi Żydowie z mediów i przemysłu rozrywkowego i zaczną mu przywracać poczucie rzeczywistości: “my tu, panie prezydencie (czy też “pani prezydent”) prowadzimy takie to a takie tajne operacje, w takim to a takim stopniu zaawansowania, więc żeby świat się nie zawalił, to trzeba będzie zrobić to, a potem tamto, a później – jeszcze owamto”.
I ulubieniec publiczności już wie, co przystoi mu czynić, więc to, co opowiada podczas tych pyskówek, nie ma albo żadnego, albo bardzo niewielkie znaczenie. Ale tego nie można głośno mówić, przeciwnie – głośno należy mówić, że od tego, kto taką pyskówkę wygra, świat albo się zawali, albo przeciwnie – przetrwa. Toteż teraz rozpoczęły się potępieńcze swary, kto pyskówkę wygrał.
Przypomina mi to jedno z opowiadań Stanisława Lema z “Cyberiady”, jak to dwie planety prowadziły wojnę. Trwała ona 10 lat, a potem jeszcze pięć, bo po pierwszych 10 latach nie było dokładnie wiadomo, kto wygrał. Więc chociaż zaangażowano specjalistów od “mowy ciała”, to okazało się, iż pani Kamala Harris wszystkiego nauczyła się na pamięć i dlatego trajkotała, jak nakręcona.
To nic nowego; u nas tę metodę stosowała pani red. Irena Dziedzic w audycji “Tele Echo”. Też kazała zaproszonym gościom uczyć się odpowiedzi na pamięć, a jeśli któryś na wizji zapomniał tekstu, to delikatnie go naprowadzała, aż odzyskał rytm. Zresztą – co tu wracać do “Tele Echa”, skoro wystarczy przypomnieć kandydującą na prezydenta w 2020 roku posągową panią Małgorzatę Kidawę-Błońską. Najwyraźniej miała ona dobrą pamięć, ale krótką, toteż stojący tuż za nią Wielce Czcigodny poseł Pupka scenicznym szeptem podpowiadał jej kolejne kwestie, które ona głośno powtarzała.
Jak widzimy, nasza demokracja niczym specjalnym nie różni się od demokracji amerykańskiej, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie spiżowe spostrzeżenia klasyka demokracji Józefa Stalina – na przykład, że ważniejszy od tego, kto głosuje, jest ten, kto liczy głosy. Czy z tym liczeniem w Ameryce jest tak samo, jak u nas, że z ogólnej liczby oddanych głosów wyciąga się pierwiastek kwadratowy, potem od uzyskanego wyniku odejmuje się roczną produkcję parasoli i już od razu widać, kto wygrał, a kto przegrał?