Gdybym był ministrem [oświaty]…

Luma: Gdybym był ministrem…

gdybym-byl-ministrem

To oczywiście nie jest moim marzeniem, by pełnić taką właśnie funkcję. Skoro jednak p. Mentzen (Nowa Nadzieja) deklaruje w każdej niemal publicznej rozmowie, że będzie ministrem finansów, to i ja noszę buławę w plecaku. Może jakiś premier jakiegoś przyszłego rządu zaproponuje mi tekę ministerialną. A gdybym był ministrem, to…

O polskiej szkole wiem dość dużo, choćby z tej racji, że ponad 20 lat byłem nauczycielem w szkołach ponadpodstawowych. Mam też kolegów dyrektorów, zarządzających jednostkami oświatowymi na różnym poziomie nauczania. Z perspektywy byłego nauczyciela, który zawiesił dobrowolnie swoją aktywność edukatora polskiej młodzieży, pragnę przedstawić mój sposób na zreformowanie naszej, chorej od wielu lat, oświaty. Najpierw krótki opis obecnej ,,masy upadłościowej”, jaką jest obecna szkoła.

Pamiętam jeszcze, z własnego doświadczenia, że w latach dziewięćdziesiątych praca nauczyciela generalnie polegała na przekazywaniu uczniom wiedzy i na elementach wychowania. Nauczyciel miał jeszcze jakieś resztki autorytetu, a dyscyplina – która jest niezbędna w nauczaniu – stała na jako takim poziomie. Dyrektor, rady pedagogiczne i nauczyciele mieli narzędzia, by zapanować nad kilkusetosobową społecznością uczniowską, a kuratoria pełniły rolę wspomagającą w procesie nauczania. Niestety powoli zaczęto biurokratyzować oświatę. Coraz więcej zestawień, raportów, opinii, wytycznych, etc. Pojawili się uczniowie z orzeczeniami, ,,produkowani” przez poradnie psychologiczno-pedagogiczne. Dla tych uczniów trzeba było dostosować cały proces nauczania i sposób egzekwowania wiedzy. W rezultacie poziom nauczania spadł, bo trzeba było ,,równać w dół”. Nieraz rozmawiam ze swoimi uczniami, tymi, którzy kończyli naszą szkołę jakiś czas temu (obecni 30-40-latkowie). Ich opinia (i moja oczywiście też) jest jednoznaczna: poziom polskiej szkoły spada. Kiedyś w przeciętnej klasie licealnej miałem kilkoro uczniów obojga płci, którzy interesowali się historią. Czasami zadawali pytania na poziomie… dzisiejszych studentów. Można  było podyskutować i przyznam, że czasami miałem problem z argumentacją.

Kolejnymi elementami psującymi polską szkołę to bez wątpienia wchodzenie ideologii klimatyzmu (zaczęło się od akcji ,,sprzątanie świata”, potem teoria ocieplenia klimatu jako wina człowieka). Codziennością stają się różnego rodzaju pogadanki, prowadzone przez jakieś organizacje oraz policję. Generalnie sprowadza się to do wywołania strachu u uczniów przed różnymi zagrożeniami (wypadki komunikacyjne, cyberprzestępczość, przemoc w szkole i w rodzinie) oraz dbanie głównie o bezpieczeństwo jako podstawę istnienia społeczeństwa. Zabija to niestety element odwagi, męstwa i ryzyka, co jest elementem wychowania młodzieży płci męskiej. Umacnia się także interpretacja tzw. obowiązku szkolnego i obowiązku nauki, co sprzyja różnym patologiom.

Środowisko nauczycielskie akceptuje biernie te wszystkie zmiany, bo nie bardzo wiadomo jak protestować. Zresztą jak to ze zmianami bywa: są wprowadzane stopniowo, by ,,uśpić” czujność i nauczycieli i samych rodziców.

Negatywne zmiany nasilają się wraz ze zmianą rządu na jesieni ubiegłego roku. Wchodzi p. ministra (!!!) Nowacka z pakietem zmian… Uznałem, że gorzej być nie może.

Jest tylko jeden sposób na poprawę obecnej sytuacji: trzeba wprowadzić nowe prawo, umożliwiające równoległe istnienie całkiem innej edukacji, bez likwidacji tej obecnej. Bon oświatowy i początkowa pomoc państwa przy organizacji nowych szkół, z nowymi zasadami, programami, bez kuratoriów. Dyrektorzy byliby prawdziwymi szefami nowej instytucji z prawem doboru kadry, bez Karty Nauczyciela, z zakazem promocji gender i innych chorych ideologii. Lista odgórnych zakazów ograniczałaby się do ochrony dzieci i młodzieży przed propagandą antypolską i antyludzką, z etyką chrześcijańską jako obowiązującą. Sama nauka oparta byłaby na filozofii, logice, dyskusji, samodzielności myślenia i formowaniu tożsamości narodowej. Z czasem także programy nauczania byłyby bardziej elastyczne, dostosowywane do wymagań rodziców i nauczycieli.

Duży nacisk położyłbym na edukację domową z rożnymi udogodnieniami dla rodziców. Byłaby tu pełna dowolność: obecna szkoła publiczna, nowa szkoła oraz edukacja domowa. Ktoś się zapyta: czy zaistnieje jakiś specjalny pożytek z takich zmian? Uważam, że tak. Rodzice widząc upadek obecnej szkoły będą bon oświatowy przenosić do nowej szkoły, bo tam poziom i dyscyplina będą wyższe. Tam wychowają ich dzieci na porządnych ludzi, na świadomych i wolnych Polaków.

Efekt byłby taki, że tzw. obecna szkoła umierałaby stopniowo, bo mało który rodzic chciałby mieć dzieci zdemoralizowane i z małym zasobem wiedzy i umiejętności. W praktyce pewnie część tych szkół by funkcjonowała, bo wierzących w zasady rewolucji francuskiej trochę jest. Do czasu, oczywiście, do czasu…

Uważam, że jeżeli jakaś instytucja lub jakiś fragment funkcjonowania państwa (podatki, szkoła, zdrowie) został nadmiernie obudowany złym prawem, biurokracją i przez wiele lat choroba się nasilała, to nie mają sensu żadne reformy. Poprawić, naprawić lub zreorganizować można firmę,  samochód, rodzinę. W innym przypadku albo trzeba rozbić struktury/instytucje albo budować równolegle nowe, bacząc by nie stały się po latach podobnymi do tych źle funkcjonujących.

I jakież byłoby zdziwienie ,,wykorzenionych” Europejczyków, jakbyśmy nie tylko nie walczyli z instytucjami, opanowanymi przez nich, ale pozostawilibyśmy cały ich ukochany system oświaty. Niech z radością psują dalej swoją dziatwę.

Jarosław Luma