Prezydent Duda jako Stanisław August

Słowa „nigdy” nie można nikomu zabronić wymawiać

Prezydent Duda jako Stanisław August

Stanisław Michalkiewicz, „Goniec” (Toronto)    2 marca 2025 michalkiewicz

Zdarza się często, że gdy kują konie, to nogę kowalom podstawia też żaba, dla której ten eksperyment rozmaicie się kończy.

Tak właśnie było, gdy na konferencję monachijską pogalopował pan Rafał Trzaskowski, chociaż chyba nikt go tam nie zapraszał. Toteż podobno tylko wszyscy z otwartymi paszczami słuchali, co też pan Rafał im obwieści – i pewnie dlatego konferencja monachijska nie doprowadziła do żadnej konkluzji, podobnie, jak obydwa paryskie szczytowania, na których z kolei brylował obywatel Tusk Donald. Jego też wszyscy słuchali z zapartym tchem, ale – powiedzmy sobie szczerze – obywatel Tusk Donald też prochu nie wymyśli, więc pewnie dlatego i obydwa szczytowania paryskie nikomu nie przyniosły spodziewanej satysfakcji. W tej sytuacji do Ameryki wybrał się pan prezydent Andrzej Duda – żeby spotkać się ze swoim wielkim przyjacielem, prezydentem Donaldem Trumpem.

Zaprzyjaźniona, bardzo inteligentna Pani, napisała mi, że podróż pana prezydenta Andrzeja Dudy do Waszyngtonu przypomina jej wyprawę króla Stanisława Augusta do Kaniowa, na spotkanie z imperatorową Katarzyną II. A tak się właśnie złożyło, że pan prezydent Duda poleciał do Waszyngtonu prawie dokładnie z rocznicę wyjazdu króla Stanisława Augusta do Kaniowa. 23 lutego 1787 roku wyjechało z Warszawy kilkaset sań – cała ówczesna Warszawa. Ponieważ pacta conventa nie pozwalały królowi opuszczać terytorium Rzeczypospolitej bez jednomyślnej zgody Sejmu, spotkanie z Katarzyną, odbyło się w Kaniowie na galerze zakotwiczonej na Dnieprze – bo po drugiej stronie rzeki była już wtedy Rosja.

Stanisław August przybył do Kaniowa w przeddzień swoich imienin, czyli 7 maja. Jego łódź przybiła do galery, na której oczekiwała go Katarzyna w towarzystwie księżnej de Ligne, której Katarzyna zwierzyła się z zaniepokojenia, że nie uda się jej ukryć pewnego zaambarasowania, po tylu latach niewidzenia w dawnym kochankiem – ale księżna de Ligne pocieszyła ją, że u króla z pewnością zobaczy zaambarasowanie jeszcze większe. Stanisław August chciał rozmawiać o ewentualnym sojuszu polsko-rosyjskim w obliczu wojny z Turcją, ale Katarzyna, zalotnie wyjaśniła mu, że „to nie jest rozmowa, którą można by prowadzić na galerze”. Toteż książę de Ligne skomentował podróż Stanisława Augusta do Kaniowa na spotkanie z Katarzyną nie bez złośliwości – że czekał trzy miesiące, wydał trzy miliony złotych, żeby widzieć Katarzynę przez trzy godziny.

W przypadku pana prezydenta Dudy aż tak źle nie było, bo nie podróżował do Waszyngtonu 3 miesiące, ani – miejmy nadzieję – nie wydał 3 milionów złotych, a z prezydentem Trumpem rozmawiał nie trzy godziny, tylko 7, czy może nawet 10 minut, chociaż wcześniej, podczas kongresu konserwatystów, prezydent Trump nie tylko dostrzegł go w tłumie, ale nawet prawie nazwał swoją duszeńką.

Jeśli chodzi o sprawy państwowe, to pan prezydent Duda podobno uzyskał obietnicę „zacieśnienia” wojskowej obecności amerykańskiej w Polsce.” To nie tylko trochę więcej, niż Stanisław August uzyskał w Kaniowie od Katarzyny, bo on uzyskał tylko tyle, że Katarzyna wzięła z rąk pazia królewski kapelusz i podała królowi, który melancholijnie zauważył, że „inny kapelusz dała mi Wasza Cesarska Mość przed laty”. Wprawdzie nie wiadomo, co konkretnie znaczy to „zacieśnianie”, ale w obliczu rysującej się możliwości wycofania USA z Europy, to już jest jakaś namiastka konkretu. Jak powiadają – dobra psu i mucha.

Nie wiemy natomiast, czy podczas rozmowy „w cztery oczy” – bo podobno i taka była – pan prezydent Duda próbował zainteresować prezydenta Trumpa przesileniem rządowym w Polsce, czy tylko wygłaszał jakieś irytujące akty strzeliste na temat Ukrainy, którymi uraczył nas po powrocie z Ameryki – że mianowicie Polska „nigdy” Ukrainy nie opuści – i tak dalej. Jak wiadomo, słowa „nigdy” nie można nikomu zabronić wymawiać – a w każdym razie tak poinformował premiera rządu Rzeczypospolitej na uchodźstwie, Stanisława Mikołajczyka, brytyjski premier Winston Churchill, gdy ten mu oświadczył, ze Polska „nigdy” nie zgodzi się na oddanie Wilna i Lwowa.

Teraz to słowo nieustannie wymawia prezydent Zełeński, więc widocznie pan prezydent Duda na niego musiał się zapatrzeć. Tymczasem sprawa przesilenia rządowego w naszym bantustanie nabiera palącej aktualności, jeśli zapowiedziany szczyt Trójmorza w Warszawie z udziałem prezydenta Trumpa ma w ogóle do czegoś doprowadzić. Vaginet obywatela Tuska Donalda doprowadził do lodowatych stosunków z Węgrami i Słowacją oraz do ochłodzenia stosunków z Czechami, więc bez przesilenia rządowego w Polsce o żadnym Trójmorzu mowy być nie może.

Czyżby ślepa miłość i bezgraniczne oddanie Ukrainie przesłaniały prezydentowi Dudzie poczucie rzeczywistości w sprawach polskich? Jakże inaczej można rozumieć buńczuczne deklaracje, że wojna na Ukrainie „musi” zakończyć się „sprawiedliwym i trwałym pokojem”. Buńczuczne – bo przecież to, jak się wojna na Ukrainie zakończy, nie będzie zależało ani od Polski, ani od prezydenta Dudy, który zresztą w maju prezydentem już być przestanie. Tymczasem prezydent Zełeński powiada, że wśród 5 kroków w kierunku pokoju powinno się znaleźć przyjęcie Ukrainy do NATO, „gwarancje bezpieczeństwa” dla niej i – co wprawdzie wyraził innymi słowami – wzięcie tego państwa już na stałe utrzymanie.

Tymczasem w Niemczech odbyły się wybory parlamentarne, w których najlepszy wynik – ale nie olśniewający – uzyskała CDU/CSU (28,5 proc. – 208 miejsc), drugi z kolei – AfD (20,8 proc. – 152 miejsca), SPD – (16,4 proc. – 120 miejsc), Zieloni (11,6 proc. – 85 miejsc), Lewica (8,7 proc. – 64 miejsca) – na 630 miejsc w Bundestsagu. Wynika z tego, że jeśli kanclerzem ma zostać Fryderyk Merz, a będzie się obawiał, że z AfD się strefi, to musi sklecić koalicję przynajmniej z SPD – a jeśli chce, żeby było bezpieczniej – to i z Zielonymi. To by dało rządowi większość, ale podejmowanie decyzji, zwłaszcza takich niepopularnych, byłoby trudne – co z polskiego punktu widzenia nie jest taką złą wiadomością.

Słowem – w Niemczech będzie realizowany model demokracji kierowanej, w którym – jak wiadomo – suwerenowie nie powinni głosować tak, jak chcą, tylko – tak jak powinni. A powinni tak, jak im nakazuje jakiś samozwańczy, anonimowy sanhedryn. Nie taki zresztą do końca anonimowy, bo swoje „zaniepokojenie” dobrym wynikiem wyborczym AfD wyraziła tamtejsza Centralna Rada Żydów.

Jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie coś z tym zrobić. Właśnie w którejś z amerykańskich gazet ukazała się publikacja, że obóz w Oświęcimiu powinien zostać oddany w arendę, a może nawet na własność, bezcennemu Izraelowi. Jaka szkoda, że nie żyje już Salomon Morel, który po II wojnie światowej była komendantem obozu koncentracyjnego w Świętochłowicach – ale myślę, że znajdą się w Izraelu liczne szeregi jego następców, którzy zarówno niemieckim, jak i wszelkim innym ekstremistom, nienawistnikom i antysemitnikom zrobią ostateczne rozwiązanie.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).