Wojna trwa i tam i tu

Wojna trwa i tam i tu

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    4 listopada 2025 michalkiewicz

Wygląda na to, że zarówno wojna na Ukrainie, jak i operacja ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy prędko się nie skończy. Wprawdzie prezydent Donald Trump z wielkim przytupem ogłosił, a następnie w egipskim kurorcie Szarm el-Szejk nawet podpisał z trzema innymi sygnatariuszami swój zbawienny, 20-punktowy plan – ale poza punktem pierwszym, przewidującym z jednej strony wydanie Izraelowi żyjących jeszcze zakładników oraz ciał zakładników zmarłych, a z drugiej strony – wypuszczenie z izraelskich więzień prawie 2 tysięcy palestyńskich więźniów – w tym 250 skazanych na więzienie dożywotnie, wśród których musi być wielu, jeśli nie większość, wybitnych działaczy Hamasu – żaden następny punkt nie został zrealizowany – bo zawieszenie broni, które teoretycznie obowiązuje cały czas – jest nieustannie naruszane – a o te naruszenia obydwie strony oskarżają się nawzajem. Która mówi prawdę – tego oczywiście nigdy się nie dowiemy, bo pierwszą ofiarą każdej wojny – a cóż dopiero – operacji ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy – jest właśnie prawda. Czy w związku z tym pozostałe punkty zbawiennego planu prezydenta Trumpa dla Strefy Gazy mają szanse realizacji? To już nie jest takie pewne.

Kto rozbroi Hamas?

Jednym z punktów zbawiennego planu jest rozbrojenie Hamasu. Ale sprawa nie wydaje się prosta, bo – po pierwsze – o ile oficjalnym celem operacji Izraela w Strefie Gazy było rozgromienie Hamasu – to już widać, że ten cel nie został osiągnięty. Izrael, wprawdzie przez papierek, to znaczy – przez pośredników – jednak musiał negocjować warunki zawieszenia broni właśnie z Hamasem – ale to jest najlepszy dowód, że nie tylko nie został on rozgromiony, ale – że nadal sprawuje władzę w tej części Strefy Gazy, która nie jest kontrolowana przez armię izraelską. Dowodem, że tak właśnie jest, są egzekucje, dokonywane na „izraelskich kolaborantach” przez uzbrojone bojówki Hamasu, które natychmiast się tam pojawiły. Tym egzekucjom nikt nawet nie próbuje zapobiegać, a to świadczy o uznaniu władzy Hamasu nad Strefą Gazy de facto.

Wprawdzie Hamas, podobno przyparty do ściany przez prezydenta Trumpa oraz swoich muzułmańskich protektorów i sponsorów, zgodził się na rozbrojenie – ale tylko w przypadku, gdy broń swoją miałby przekazać jakiejś reprezentacji palestyńskiej – której w Strefie Gazy najzwyczajniej w świecie nie ma. Zbawienny plan przewiduje wprawdzie, że powstanie tam Rada Pokoju z prezydentem Trumpem na czele, ale tej Rady też jeszcze nie ma, a co więcej – wcale nie wiadomo czy w ogóle powstanie. Rzecz w tym, że nawet sygnatariusze porozumienia wcale nie kwapią się wysyłać do Strefy Gazy własnych wojsk, by wojowały z Hamasem – również dlatego, że dla takiej Turcji, czy Kataru, obecność Hamasu w Strefie Gazy wcale nie jest niepożądana.

Wygląda zatem na to, że jak dotychczas, Hamasu nie ma kim w Strefie Gazy zastąpić i bardzo możliwe, że ten tymczasowy stan będzie się utrzymywał jeszcze długo – chyba, że zniecierpliwiony brakiem sukcesu prezydent Trump spełni swoją groźbę i zapali Izraelowi zielone światło dla dokończenia operacji ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy, a wtedy Hamas być może zostałby rozgromiony – ale razem z resztą tamtejszej ludności. Z punktu widzenia Izraela nie byłoby to najgorsze wyjście, bo wprawdzie opinia międzynarodowa znienawidziłaby Izrael do reszty – ale Izrael tyle razy udowodnił, że żadnymi opiniami głupich gojów się nie przejmuje, przynajmniej dopóty, dopóki Stany Zjednoczone popierają go bez zastrzeżeń – jak to robiły przez cały czas od końca lat 50-tych ubiegłego stulecia.

Najgorsze są nieproszone rady – ale gdyby tak prezydent Trump, na przykład w zamian za przeprowadzenie przez CIA przesilenia rządowego w Polsce, zobligował Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego do wysłania do Strefy Gazy naszej niezwyciężonej armii, by rozbroiła znienawidzony Hamas, to jest prawie pewne, że w ramach niedawno nakreślonego przez Naczelnika politycznego programu nadstawiania się Amerykanom, nasza niezwyciężona armia mogłaby zostać do Strefy Gazy wysłana. Z jakim skutkiem – to inna sprawa.

Dopóki jednak na czele vaginetu w naszym bantustanie jest obywatel Donald Tusk, to o żadnym wysłaniu naszej niezwyciężonej armii do Strefy Gazy mowy być nie może, ponieważ obywatel Donald Tusk wykonać ma tutaj całkiem inne zadanie – mianowicie wepchnięcia Polski pod takim czy innym pretekstem do wojny z Rosją. Świadczy o tym, wywołująca niezamierzony efekt komiczny deklaracja Księcia-Małżonka, który nagle przypomniał sobie, że w Polsce są jednak niezawisłe sądy i gdyby taki jeden z drugim niezawisły sąd wydał vaginetowi rozkaz zatrzymania, czy może nawet – zestrzelenia samolotu wiozącego rosyjskiego prezydenta Putina na spotkanie z prezydentem Trumpem w Budapeszcie , to nie byłoby rady; trzeba by ten samolot zatrzymać, a może nawet zestrzelić.

Na szczęście spotkanie w Budapeszcie zostało bezterminowo odwołane, w czym ludzie pobożni mogą dopatrzyć się dyskretnej interwencji Królowej Korony Polskiej, która – litując się nad nami – postanowiła uchronić nas przed skutkami głupoty Księcia-Małżonka, który próbuje wspinać się do coraz wyższych grządek w postaci stanowiska premiera, a potem – może nawet prezydenta naszego bantustanu.

Obawiam się jednak, że okazji do wkręcenia Polski w maszynkę do mięsa będzie jeszcze bardzo wiele, więc w tej sytuacji co nam szkodzi odwołać się do wspaniałomyślności i wielkoduszności Królowej Korony Polskiej, chociaż od Naszych Umiłowanych Przywódców wielokrotnie doznała Ona ostentacyjnego lekceważenia? Inna sprawa, że nie powinniśmy jednak nadużywać cierpliwości Nieba, bo nie po to Stwórca Wszechświata ustanowił rządzącą światem zasadę przyczynowości (z określonych przyczyn muszą wynikać określone skutki), żeby ją nieustanie zawieszać z powodu naszej lekkomyślności. Byłoby to niekorzystne również ze względów pedagogicznych, bo w przeciwnym razie świat stałby się kompletnie nieprzewidywalny i niezrozumiały.

Trump nie chce umierać za Kijów

Podobnie z wojną na Ukrainie. Nie wydaje się, by zakończyła się ona szybko – co z naszego punktu widzenia nie musi być koniecznie wiadomością złą. Wiele razy zwracałem uwagę, że wiadomość, iż na Ukrainie wyrzynają się Ukraińcy z Rosjanami, nie jest wiadomością najgorszą. Wyobrażam sobie bowiem jeszcze gorsze wiadomości – że na przykład Rosjanie wyrzynają się na Ukrainie również z Polakami, albo nawet jeszcze gorszą, że Rosjanie wyrzynają się z Polakami w Polsce, albo i najgorszą – że robią to do spółki z Ukraińcami i Niemcami.

I chociaż prezydent Trump wylewa łzy, że tylu ludzi ginie, to jednak można w jego postępowaniu wobec Ukrainy dopatrzeć się pewnej racjonalnej linii. Punktem wyjścia niech będą zapewnienia, że gdyby on był prezydentem, to do tej wojny nigdy by nie doszło. Można to oczywiście złożyć na karb megalomanii, jaka przypisywana jest prezydentowi Trumpowi, jednak ja bym sobie tę deklarację rozebrał z uwagą. Prezydent Putin wielokrotnie – również na Alasce – powtórzył, że warunkiem zakończenia wojny na Ukrainie jest usuniecie jej pierwotnych przyczyn. A co było pierwotną przyczyną tego wszystkiego? Nie ulega wątpliwości, że sfinansowanie przez USA kwotą 5 mld dolarów w roku 2014 „majdanu” na Ukrainie, wskutek czego proklamowany na szczycie NATO w Lizbonie 20 listopada 2010 roku porządek polityczny w Europie został wysadzony w powietrze. Prezydent Józio Biden, szczęśliwy, że udało mu się namówić prezydenta Zełeńskiego na wkręcenie Ukrainy w maszynkę do mięsa, gotów był wspierać to państwo forsą i dostawami broni w przekonaniu, któremu podczas pielgrzymki do Kijowa dał wyraz ówczesny sekretarz obrony USA Lloyd Austin, że to „osłabi Rosję”.

Tymczasem skutek jest odwrotny; Rosja zacieśniła stosunki z Chinami, które dla Ameryki stanowią wyzwanie największe. Toteż prezydent Trump próbuje delikatnie, ale cierpliwie i metodycznie, wyplątać Stany Zjednoczone z ukraińskiej awantury, czego nie mogą mu darować jastrzębie z polskiego Instytutu Studiów Wschodnich. W odróżnieniu od naszego bantustanu, który jeszcze w 2016 roku (czy przypadkiem nie z inspiracji prezydenta-elekta Donalda Trumpa?) podpisał z Ukrainą umowę na podstawie której do dnia dzisiejszego nieodpłatnie futruje Ukrainę czym tylko może, państwa poważne, jeśli nawet Ukrainę wspierają, to nie za darmo, tylko każą sobie płacić – niechby i wekslami.

Prezydent Trump poszedł obecnie krok dalej. Owszem, może Ukrainę wspierać – ale za pośrednictwem europejskich państw NATO, które najpierw muszą za amerykańską broń zapłacić, a dopiero potem przekazać ją Ukrainie – jak tam chcą – za darmo, czy za opłatą. Trudno o lepszą ilustrację pragnienia utrzymania Ameryki z dala od tej wojny, nawet za cenę uwikłania w nią Europy, która – wkręcona w maszynkę do mięsa – też przestałaby być dla Ameryki problemem. Inna sprawa, że w Europie też są państwa poważne I pozostałe i że państwa poważne będą starały się naśladować Amerykę, wkręcając ewentualnie w maszynkę do mięsa kierowane przez własnych agentów państwa pozostałe, np. Polskę.

Bardzo dobrą ilustracją tej „linii Trumpa” jest ostatnia afera z dalekosiężnymi pociskami „Tomahawk”. Dociskany do ściany prezydent Zełeński uczepił się tych Tomahawków, jak pijany płotu w nadziei, że w ten sposób sprowadzi prezydenta Putina do stołu rokowań, których warunkiem wstępnym byłoby bezwarunkowe zawieszenie broni i w ten sposób uratuje swój prestiż, a kto wie – może i skórę?.

Widocznie jednak prezydent Trump przejrzał go na wylot, bo po początkowych, skwapliwych deklaracjach, zaczął demonstrować coraz większą rezerwę, aż wreszcie oświadczył, że „ostateczną decyzję” podejmie po rozmowie z prezydentem Putinem. Taka ponad dwugodzinna rozmowa – oczywiście „bardzo udana” – się odbyła – a po niej, przybyły do Waszyngtonu prezydent Zełeński został przez prezydenta Trumpa brutalnie obsztorcowany. Poszlaką na to wskazującą był brak wspólnego komunikatu, nawet takiego, że rozmowy toczyły się „w atmosferze wzajemnego zrozumienia” – co w języku dyplomatycznym oznacza, że w żadnej sprawie nie było porozumienia. Prezydent Zełeński powiedział potem tylko, że Ukraina „potrzebuje zawieszenia broni”, a on sam nawrócił się na „realizm”. Oczywiście o żadnych „Tomahawkach” nie było już mowy, między innymi dlatego, że ich przekazanie byłoby sprzeczne z „linią Trumpa”. Chodzi o to, że ukraińska armia nie potrafi obsługiwać wyrzutni tych pocisków, więc musieliby to robić Amerykanie – niechby nawet wyposażeni w ukraińskie paszporty – niemniej jednak. A potem, kiedy minister Ławrow oświadczył sekretarzowi stanu, że warunki rosyjskie się nie zmieniły, Biały Dom odwołał spotkanie na szczycie w Budapeszcie, na które – po wahaniach i grymasach – prezydent Zełeński też miał przyjechać.

W ten sposób prezydent Trump pozwolił rosyjskiemu prezydentowi pokazać, czy potrafi wygrać w polu. Czy prezydent Putin wykorzysta tę możliwość – to inna sprawa – ale tak czy owak wojna na Ukrainie jeszcze trochę potrwa.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.