Jeszcze milioner czy już bankrut? „Wstaję rano i [tego] nie wiem”.
[Nigdy nie byłem w hotelu Gołębiewski. Często za to oglądam „1z10”. Wielki szacunek dla tego przedsiębiorcy – i „spoczywaj w pokoju”. Takich tępią mafie – i socjaliści u władzy. M. Dakowski]
——————
– Wszystkie swoje obrazy w minionym roku wyprzedałem. A w kolekcji były i okazy po 400 tys. zł – wyjawia w rozmowie z Wirtualną Polską Tadeusz Gołębiewski, twórca sieci hoteli. Mówi wprost: – Dziś decyzji o budowie hotelu w Pobierowie bym nie podjął.
We wtorek, 21 czerwca 2022 roku, zmarł Tadeusz Gołębiewski. Założyciel sieci luksusowych hoteli oraz fabryki słodyczy TAGO miał 79 lat.
Przypominamy wywiad, którego biznesmen udzielił WP Magazynowi 25 czerwca 2021 roku.
***
Mateusz Ratajczak, Wirtualna Polska: Pomnik pan sobie buduje nad morzem?
Tadeusz Gołębiewski, twórca sieci hoteli Gołębiewski i firmy cukierniczej Tago: A jaki pomnik?! Tylko hotel.
(rozmawiamy na placu budowy hotelu w nadmorskim Pobierowie, a do rozmowy siadamy na styropianowych płytach, tuż obok jednego z wewnętrznych basenów, z widokiem na Bałtyk. Zanim Gołębiewski znajduje miejsce, zaczepia każdego napotkanego pracownika i pyta o robotę. Przez plac wędrujemy kilkanaście minut)
Chodzi pan w kółko po inwestycji i to wszystko sobie wyobraża? Tu będą baseny, tam będą leżaki, obok będą kasy, a za nimi szatnie? Tu sale konferencyjne, a tam pokoje?
Nikt takich szatni nie będzie mieć! Nikt w Polsce.
(mówi to, gdy akurat mijamy te pomieszczenia, a w zasadzie to wielką pustkę, gdzie szatnie kiedyś będą)
Nic nie muszę sobie wyobrażać, bo od miesięcy wiem, jak to będzie wyglądać – mam to w głowie, przed oczami. Płytki już dawno wybrałem. Materace i łóżka też już są gotowe, czekają na jednym z pięter. Cześć pokoi jest wytapetowana i gotowa do wyposażenia.
Co trzy tygodnie przylatuję tutaj i spędzam kilka dni. I tak chodzę po kilkanaście kilometrów, z dołu na górę, z góry na dół. Aż mnie nogi bolą. Niektórzy moi znajomi to się ze mnie śmieją, że sam wyglądam jak budowlaniec. A jak mam wyglądać na budowie? Jem w stołówce pracowniczej, śpię w hotelu pracowniczym, bo tak jest najwygodniej. Nie mam już zdrowia, żeby jeździć w kółko z hotelu na budowę i w drugą stronę. Wolę być na miejscu.
Tak wygląda budynek hotelu w Pobierowie. Przed płot budowy co chwilę podchodzą turyści Źródło: WP, fot: Mateusz Ratajczak
Ostatecznie jest pan przecież u siebie.
Jakby pan zgłodniał, to niech pan powie, pójdziemy do stołówki. Miejsce do spania też się znajdzie.
Przyjeżdża pan doglądać czy pośpieszać?
Jestem gospodarzem, muszę robić jedno i drugie.
Myślałem, że inwestor płaci i po prostu czeka na efekty. Nie musi sprawdzać, czy budowlańcy dobrze kładą pustaki lub jaką warstwę kleju mają.
Jak ma się portfel bez dna, to można tak funkcjonować. Można stworzyć zarząd, który to będzie prowadził, a inwestor w tym czasie może sobie odpoczywać na plaży i czekać miesiącami na efekty. Nie mam takiego komfortu. Muszę pilnować, muszę kontrolować, nie mogę wydawać na administrację, która zajmie się tym za mnie. Nie ma zarządu, jestem tylko ja. Chodzę i pytam.
W sumie na budowie pracuje teraz niespełna 300 osób, a było i 800. Robimy wolniej, bo nie ma pieniędzy. A jak nie ma pieniędzy, to musi pracować ograniczona liczba budowlańców. I dobrze mieć na to wszystko oko.
Żeby żaden grosik się nie zmarnował? Tego pan pilnuje?
Tak, tak, też! Banki w większości przez epidemię wstrzymały finansowanie inwestycji hotelarskich, więc działamy własnymi siłami. Co da się sfinansować, to finansujemy. Część materiałów była kupiona, część będzie później. Kiedyś.
Data otwarcia już jest?
W tej chwili trudno wyznaczyć jakikolwiek konkretny termin.
Po cichu nie marzy pan sobie, by to były przyszłe wakacje?
Nie, nie mam w tym zakresie żadnych marzeń. Otworzę, to otworzę, jak nie, to nie. Po co mam zakładać i się rozczarować? Miło jest spełnić swoje założenia, ale najgorzej jest się pomylić.
Nie miał pan myśli, że się wywróci na ten inwestycji? Przez epidemię wstrzymał pan budowę, reszta hoteli nie zarabiała.
No to co?
Jak to “no to co”?
A jakbym umarł na koronawirusa, albo ktokolwiek z mojej rodziny? To by była tragedia. Jak się biznes wywraca, to jaka to jest tragedia? Żadna, mówię panu. Przecież ja umiem pracować. Mam dwie ręce, żyję przecież tak jak każdy.
Jestem po studiach ekonomicznych, więc jakieś zajęcie na pewno by się dla mnie znalazło. “Emeryt-ekonomista z doświadczeniem szuka pracy” – tak bym o sobie napisał. Pewnie ktoś by się zainteresował moją wiedzą i umiejętnościami. A jak nie, to bym został po prostu na emeryturze. Płaciłem składki całe życie, to dziś Zakład Ubezpieczeń Społecznych coś mi tam wypłaca.
Pobierowo to pana największe biznesowe dziecko?
Pod względem skali tak.
Najdłużej wyczekiwane i ukochane?
W tej chwili przynoszące najwięcej problemów.
I jak każda poprzednia pana inwestycja – kontrowersyjne. Niektórzy powiedzą, że jest brzydki. Inni, że po prostu jest za duży i nie pasuje do otoczenia. Kolejni powiedzą, że lasy trzeba było wyciąć. A następni, że Tadeusz Gołębiewski po prostu powinien już skończyć swoją biznesową aktywność.
I co ja mogę odpowiedzieć na takie głosy?
Mogę zapytać, czy ładniejszy jest jeden hotel – taki jak mój – czy kolejne 200 różnokolorowych domków, a każdy wybudowany w innym stylu, które mogłyby powstać w tym miejscu? Co estetycznie jest lepsze? Ja powiem, że mój hotel. Inny powie, że te 200 pensjonatów. I tak możemy się kłócić.
To kwestia estetyki. A kwestia środowiska?
Przecież na tym terenie powstanie pięć razy więcej drzew niż zostało usuniętych pod budowę. A trzeba pamiętać, że tutaj nie było żadnego lasu, a teren wojskowy! Na nim było 40 budynków, różnej wielkości – to była jednostka wojskowa, która jeszcze nie tak dawno funkcjonowała.
Pojawią się drzewa, to pewne. Oczywiście wszystko powoli, bo jak mówiłem, chwilowo kwestie finansowe na to nie pozwalają. Sądzę jednak, że w pierwszej fazie pojawi się 2 tys. nowych roślin.
Obiecuje pan, że będzie więcej drzew, niż było?
To jest pewne. Nic nie muszę obiecywać.
Wie pan, w całym swoim życiu zasadziłem – na swoich inwestycjach, a wcześniej współpracując z lasami, blisko 40 tys. drzew. Ile drzew zasadziły osoby, które dziś krytykują tę inwestycję?
Te osoby są przekonane, że nie trzeba sadzić nowych i małych drzew, gdy mamy stare i rozwinięte.
Powtórzę to jeszcze raz – hotel w Pobierowie nie stoi w miejscu lasu, a w miejscu dawnej jednostki wojskowej, która była w pełni zabudowana, miała wewnętrzne drogi, baraki, inne budynki. Naprawdę, nie mówmy o tym, że tutaj był las, a Gołębiewski własnoręcznie go wykarczował, bo tak nie było. To były jakieś samosiejki, które raz były, raz ich nie było. Zresztą nie jest tajemnicą, jak wojsko traktuje własne tereny. Jak byłaby potrzeba, to też by wycięli wszystko.
Marny to argument, że ktoś inny też by teren wyczyścił.
Jak budujemy autostrady, to nie wycinamy drzew? Jak budujemy nowe tory, to nie wycinamy drzew? Niestety, ale rozwój ma swoją cenę. Grunt, by ją ograniczać lub po prostu naprawiać. A nowe nasadzenia taką naprawą są. Wiem, że ktoś powie, że to małe drzewka, a nie las. Wszystko jednak w swoim czasie.
A jakby pan pojechał do Pobierowa i gospodarzy innych hoteli zapytał o opinię na temat inwestycji? Pogoniliby?
A ja chętnie pojadę, często zresztą mnie zapraszają. Mieszkańcy Pobierowa w większości są zachwyceni tym, że pojawi się u nich nowy hotel, który będzie przyciągał turystów przez cały rok. W szczycie sezonu w każdej nadmorskiej budzie jest ruch. Gdy kończą się wakacje, to kończą się pieniądze.
Ludzie doskonale wiedzą, że duże hotele to miejsca organizacji konferencji, imprez, wydarzeń, które są rozłożone w czasie. My zarabiamy i oni zarabiają. Co to za biznes, który istnieje tylko dwa miesiące w roku? Jak się na takim utrzymać?
O ile ktokolwiek do nich przyjdzie, skoro pan chce oferować wszystko.
I naprawdę myśli pan, że nikt nie przejdzie się do miasteczka i nie zostawi tam pieniędzy? Zostawi. Do Pobierowa, w ten region, przyjeżdża w granicach 100 tys. osób w sezonie. Mieszkają wszędzie, gdzie się tylko da – w agroturystyce, pensjonatach, hotelikach, namiotach i na kempingach. I naprawdę 3 tys. miejsc, które będziemy oferować, wywraca wszystko? To jest nic.
3 tys. osób rozciągnięte w małych hotelach zmieściłoby się na 10 kilometrach nabrzeża. U nas jest to skoncentrowane, naprawdę można zadbać o czystość i ochronę środowiska.
Jako student podczas wakacji jeździłem na Mazury – mieszkałem oczywiście w namiocie. I nikt mi nie powie, że wtedy było czysto, a teraz jest gorzej. Ludzie rozbijali się wszędzie, z drzew robili sobie ogniska i zostawiali za sobą śmieci. Tak było. I od pierwszego dnia działalności hotelarskiej w Mikołajkach utrzymuję czystość na moim terenie. Porządkujemy, segregujemy, czyścimy.
Nie czuje się pan szkodnikiem? Wielu by tak pana nazwało.
Nie, nie czuję się szkodnikiem. Byłbym nim, gdybym wyciągnął ręce do państwa i powiedział: proszę mnie utrzymywać, proszę mi dać pieniądze, a ja będę sobie pił wódeczkę i leżał na kanapie. Gdybym w życiu nic nie robił, nic nie chciał robić i kazał innym mnie opłacać, to wtedy naprawdę czułbym się szkodnikiem.
Od kilkudziesięciu lat prowadzę własne firmy – jedną zajmującą się cukiernictwem (Tago – przyp. red.), drugą zajmującą się hotelarstwem. I naprawdę przez te wszystkie lata udowodniłem, że to jest wartość dodana. Oferuję nowe miejsca pracy, a jeszcze taka inwestycja to jest impuls dla rozwoju regionu. Bilans zysków i strat z działalności Tadeusza Gołębiewskiego moim zdaniem wskazuje na więcej zysków.
Wiem, że są tacy, którzy chętnie by mnie utopili w morzu. Albo w jeziorze.
Albo pozbyli się w górach. Tam też pan ma biznesy.
Zapominają jednak, że moje bankructwo to problem moich pracowników.
Fakty są jednak takie, że gdzie się Tadeusz Gołębiewski nie pojawi, tam pojawia się jakaś afera. W Karpaczu nadzór budowlany przekonywał, że wybudował pan zbyt wysoki budynek – o dwa pietra. Wyburzać pan nie musiał, bo zamienił piętra na szklany świetlik. Unikiem się udało.
Każdą krytykę przyjmuję z pokorą. Każda krytyka to wskazówka, że może coś powinienem był inaczej zrobić. Jeżeli urzędnicy i organy budowlane uznają, że gdzieś był błąd, to przyjmuję to do wiadomości, godzę się z tym. Muszą jednak mieć rację. Muszą udowodnić swoją rację. Ja nie mam problemu ze sprawami sądowymi. Jeżeli sąd rozstrzygnie, że coś zrobiłem źle, to przyjmę to do wiadomości. A jeżeli urzędnicy nie są w stanie wykazać, że coś zrobiłem źle, to jest to moja wina? Czy może potwierdzenie, że nie mieli słuszności?
A może po prostu jest pan cwaniakiem? Zawsze z urzędnikami się pan rozpycha, idzie pan na zwarcie. I ostatecznie wygrywa.
Cwaniakiem to pewnie każdego można nazwać, choć się nim nie czuję. A może jednak? (śmiech) Nie, raczej nie.
Nawet ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego pan denerwował – i minister chciał rozbiórki części hotelu. Rozbiórki nie było.
Były za to sprawy sądowe, były w przypadku innych inwestycji odwiedziny nadzoru budowlanego i nic. Może czas przyjąć, że Gołębiewski nie jest taki zły?
Lub państwo jest tak nieskuteczne.
Lub Gołębiewski nie jest taki zły.
Może to dziwić, ale od lat mam prostą zasadę – nie spotykam się z urzędnikami. Gdy jest kontrola podatkowa, mam od tego księgowość. Gdy jest inna, mam od tego dział prawny. Sam unikam takich spotkań jak ognia, by nie być posądzonym o jakiekolwiek układy. A czasami ktoś zapraszał na kawę. Albo na wódeczkę, bo i takie zaproszenia były. Odmawiałem.
Taki widok jest z dachu budynku Źródło: WP, fot: Mateusz Ratajczak
Wielu zapraszało akurat na spotkanie przy alkoholu?
Lata temu na spotkanie, na wódeczkę, zapraszał mnie jeden z ministrów. Do spotkania nie doszło, a ten sam człowiek – już po latach – mi powiedział przy jakiejś okazji, że byłem jednym z niewielu dużych przedsiębiorców, który nigdy nie przyszedł do niego ze sprawą do załatwienia. Zawsze ktoś coś od niego chciał, a ja nie chciałem zupełnie nic. Nawet tej wódeczki czy tam kawy.
Już nawet nie pamiętam, czego miało dotyczyć to spotkanie. Mam prostą zasadę: z urzędnikami i politykami to mogę co najwyżej pogadać o pierdołach, a nie ważnych i biznesowych sprawach. Później będę się tłumaczył, że coś mi dali, załatwili, pomogli. Sam wypracowałem, bez nich.
A dużo spotkań o pierdołach przy wódeczce było?
Mam zdrowy organizm, jeżeli o to pan pyta.
A może pana problemem jest po prostu gigantomania? Od lat mówi się, że Gołębiewski ma manię wielkości, więc może czas się przyznać?
Jaka tam gigantomania… To jest spełnienie potrzeb klientów, czyli czysta kalkulacja biznesowa. Gdy buduje się mały obiekt, to można zaoferować niewiele atrakcji. Jeżeli chce się mieć masę atrakcji, to potrzebny jest duży obiekt, który to wszystko sfinansuje i utrzyma. Mały hotel nie utrzyma kilkunastu basenów w różnych rozmiarach, wodnych ślizgawek, plaży, basenów z ciepłą wodą morską i masaży. Po prostu to się nie spina finansowo. A tego właśnie oczekują Polacy – pełnej oferty, wielu atrakcji i najlepiej, by to wszystko było w jednym miejscu.
Nie jestem tutaj jednak żadnym wizjonerem albo wróżką. Tak to po prostu wygląda na całym świecie. I dlaczego w Polsce miałoby to wyglądać inaczej? Polacy chcą żyć i odpoczywać tak samo, jak robią to ich sąsiedzi. Nie oznacza to jednak, że nie są potrzebne małe i średnie hotele. Są, bo przecież klienci są różni. Nic mi jednak do tego, niech każdy prowadzi biznes tak, jak chce. Ja buduję akurat hotele duże.
I na tym kontrowersje się nie kończą. Były wójt gminy Rewal jest u pana dyrektorem budowanego hotelu. I niektórzy powiedzą, że w nagrodę, bo to za jego kadencji kupił pan te grunty.
Naprawdę? W nagrodę? Jeżeli ktoś sądzi, że praca w branży hotelarskiej jest fuchą marzeń, to się bardzo myli. Zapraszam, podzielimy się zadaniami.
Ten sam człowiek dziś musi się tłumaczyć z inwestycji poczynionych w gminie. I to tłumaczyć przed sądem, przy asyście prokuratora.
To, co dla pana jest minusem w CV, w moim odczuciu jest plusem.
Naprawdę? Pana dzisiejszy dyrektor hotelu zadłużył gminę Rewal na ponad 100 milionów złotych, a prokuratura sadza go na ławie oskarżonych. Wraz ze skarbnikami i pracownikami urzędu. I śledczy mówią tak: doprowadził do zagrożenia utraty płynności, było wiele nieprawidłowości. Gmina nie zbankrutowała, bo uratowała ją ogromna – warta 100 mln zł – rządowa pożyczka.
Naprawdę. Robert Skraburski jako wójt gminy inwestował i być może po prostu przeinwestował. Miał wizję i ją realizował. Być może za wiele chciał zrobić w jednym czasie, ale nie był żadnym łapówkarzem. To bzdury. A gmina wychodzi już na prostą, czyli szybko.
Potrzebny mi był w tej inwestycji człowiek, którego nie trzeba popychać, któremu nie trzeba pokazywać, jak działać i co ma robić. W tym układzie to ja jestem zabezpieczeniem przed nadmiernymi inwestycjami – ja wykładam pieniądze, ja ostatecznie decyduję. Jasno określiliśmy ramy współpracy.
O losie wójta zdecydowała ówczesna premier Beata Szydło. I powiedziała mu: do widzenia! Do gminy wprowadziła komisarza.
Każdy odpowiada za swoje wybory i decyzje. Jeżeli popełnię błąd, to za niego będę odpowiadał swoimi pieniędzmi.
A jeżeli ktoś powie, że znajomość Gołębiewskiego z byłym wójtem wygląda na łapówkarstwo?
A ma pan na to dowody? Jeżeli tak, to proszę je pokazać. Jeżeli nie, to nie ma o czym rozmawiać. Jeżeli popełnię błąd kadrowy, to ja za niego będę odpowiadał. Sam wybieram sobie współpracowników.
Przecież gdyby Gołębiewski popełnił jakikolwiek błąd prawny, dokonał jakiegokolwiek nadużycia, to by mnie rozszarpali. Wszyscy. I urzędnicy, i dziennikarze, i aktywiści.
Chętnych do pracy nie brakuje, więc wydaje mi się, że tak. Na budowie może 10 proc. pracowników to moi ludzie, reszta to osoby działające na rzecz podwykonawców.
[—–]
Wspólnie zdecydowaliśmy, że ruszymy z budową hotelu w Pobierowie, choć żona się nie zgadzała. Mówiła, że czas skończyć.
I co pan zrobił?
Zrobiliśmy głosowanie i przegrała.
Jaki był ostatni błąd Tadeusza Gołębiewskiego?
Nie budowałbym tego hotelu.
Tego, który pan przegłosował z żoną? W ogóle by pan go nie zaczął budować?
W ogóle. Leżałbym sobie dziś na Wyspach Kanaryjskich, pił zimne drinki i wydawał pieniądze na różne głupoty. Dziś myślę, że po tylu latach pracy po prostu mi się to należało – od samego siebie. Gdybym wiedział, jak będzie wyglądał ubiegły rok, to bym się tej inwestycji nie podjął. Gdybym wiedział, że czeka mnie 12 miesięcy nieustannej walki, to bym się tej inwestycji nie podjął. Nie wiedziałem.
Zawsze można zrezygnować. Sprzedać inwestycję, pójść na emeryturę.
W ciągu ostatniego roku spotkałem wielu takich, którzy mówili mi: Tadeusz, ja wciągam ciebie i twoją inwestycję w kilka minut, tyle mam pieniędzy, nawet przy sobie w portfelu. Takie to głupie gadanie i przechwałki małych, choć bogatych ludzi. Nie wiem, ile ofert odkupienia hoteli było poważnych, ile nie, bo żadnych nie rozpatrywałem. Mówiłem tylko “to kup!” i się głupie gadanie kończyło.
Większość osób nie potrafi powiedzieć sobie stop, koniec, dość. To łatwo przychodzi leniom, ale nie przedsiębiorcom. To sytuacja wymusza na nich koniec działalności: albo choroba, albo bankructwo, albo brak sił. W tej chwili mam siły, nie jestem bankrutem, więc działam.
Jak to jest możliwe, że ma pan dwa biznesy, całe życie zarabia i nie stworzył żadnej poduszki finansowej?
Jak to, na co wydaję pieniądze? Na kolejne inwestycje, na moje przedsiębiorstwa. Nie ma ludzi w Polsce, którzy byli przygotowani na rok bez biznesu, bez jakiejkolwiek działalności. I mało tego, taka poduszka nigdy wcześniej – i później – nie miałaby uzasadnienia. Po co zamrażać tak gigantyczne środki? W oczekiwaniu na pandemię? Tego nikt nie mógł przewidzieć.
Nigdy nie myślałem o sobie w kategoriach bogacza, milionera. Zawsze inwestowałem zarobione pieniądze. A to na hotele, a to na ich rozbudowę, a to na modernizację. Przecież żadna firma od pierwszego dnia nie jest taka, jak sobie jej właściciel ją wymarzył. To proces. I u mnie ten proces wciąż trwa.
A może jest pan zbyt łapczywy? Za wiele chce?
Zawsze chcę najlepiej, a nie więcej. Jeżeli chce się robić coś na wysokim poziomie, podbijać zagranicę, nie dawać się konkurencji, albo zagranicznym koncernom, trzeba robić lepiej, i lepiej, i lepiej.
[—-]
I tak właśnie pan myślał, zaczynając produkcję… wafli?
Od tego się zaczął Tadeusz Gołębiewski. Byłem na trzecim roku studiów w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (dzisiejsza Szkoła Główna Handlowa – red.). I już wtedy wiedziałem, że muszę iść na swoje. Nie potrafiłem się rozpychać łokciami, a wtedy, by zyskiwać stanowiska i możliwości, trzeba było się nagimnastykować, uśmiechać do partii. To nie było dla mnie.
Mój ojciec był rolnikiem. Ja nie dopuszczałem myśli, że będę pracował jak on. Miałem za to wyuczony fach – cukiernictwo. Nie było mnie stać na narzędzia i maszyny, więc część zbudowałem przy okazji pracy u spawacza. Ja u niego dorabiałem, on mi pozwalał tworzyć. I tak powstały formy do wypieku wafli. Na bazie maszyn wyrzucanych przez przedwojenną fabrykę! Nie były najgorsze, dało się je uratować. I tak zaczęła się produkcja.
Wszystkiego w tych czasach brakowało, więc wafle zaczęły się rozchodzić na pniu. A były też jakościowo niezłe. I, co dla mnie ważne, tanie w produkcji. Przecież to tylko woda, soda i olej.
Jadłby pan dziś?
Pewnie. Były jednak mozolnie produkowane, a później musiałem je rozwozić rowerem. Szybko kupiłem sobie lepszy, żeby mi było wygodniej. A do wyrabiania masy używałem pralki Frani. Ktoś to jeszcze dziś ma?
Nie wiem, czy ma, ale Polacy na pewno pamiętają. A pan w niej wyrabiał ciasto?
Tak zaczynałem. Kilka lat później były andruty i rożki do lodów. I mogłem postawić prawdziwy zakład, a nie taką atrapę. Pieniądze trzeba inwestować. W Austrii znalazłem maszyny i nowe produkty. To były cukierki karmelowe i bezy. I chciałem je u siebie. Powoli, powoli ludzie poznawali Tago i Tadeusza Gołębiewskiego. Były momenty, że po towar w środku nocy przyjeżdżali. Byle mieć u siebie w sklepie!
A pana to cieszyło?
Jak cholera.
I pojawiły się pieniądze. Duże.
Nigdy tak na to nie patrzyłem. Inwestowałem, a jak było więcej, to odkładałem – kupowałem dolary i złoto. I tak sobie myślę, że bogatszy w życiu to nie byłem już chyba nigdy później. Nie wydawałem nic, bo się ukrywałem z tym. Bałem się, że PRL wszystko zabierze. Coś tam nawet zakopałem dla bezpieczeństwa, a pewnie już nigdy nie odnajdę. (śmiech)
Podróżowałem przynajmniej w tamtych latach. Tu Bułgaria, tu Rumunia, to nawet jakaś Grecja. I zamiast pod namiotem pierwszy raz spałem w hotelach.
Na zachodzie ludzie odpoczywali w innych warunkach, w innym świecie. Obiad? Na miejscu, a nie własnoręcznie gotowany. Mieli basen pod oknem zamiast wycieczki nad morze. Jak nie było pogody, to sobie szli na masaż. I poczułem, że przyjdzie czas na Polskę. System się zawali, Polacy będą zarabiać. Byłem gotowy. I w 1989 roku przyszła ustawa Wilczka – Polacy zaczęli handlować wszystkim, a ja wiedziałem, że czas ruszyć w nową stronę.
Źródło: WP, fot: Mateusz Ratajczak
Ziemi za darmo nikt nie oddawał.
Oj nie. W Giżycku mnie wyśmiali, w Mikołajkach musiałem swoje wychodzić. I wypić przy okazji, bo wtedy interesów bez alkoholu to się nie dało załatwiać.
Czyli jednak wódka z urzędnikiem była!
Ja piłem niewiele, a naczelnik sporo więcej. W efekcie zapominał o tym, co mu mówiłem. I tak w kółko. To była dla mnie lekcja. (śmiech)
W 1991 roku wystartowaliśmy w Mikołajkach: baseny, masaże i prawie 300 pokoi. Tylko klientów brakowało. Pojechałem do Niemiec, bo myślałem, że mnie Niemcy uratują. I uratowali! Na targi jeździłem i przekonywałem biura podróży, że tu w Polsce można dobrze odpocząć. Kiedyś to i 50 autokarów dziennie przyjeżdżało!
Nie tęsknię za nimi. Dziś mamy gości w większości z Polski, znają markę.
Autokary Niemców to jedno, ale tajemnicą nie jest, że w Mikołajkach to gangsterzy z Pruszkowa lubili się bawić. Lubili też luksus, a szukali go u pana.
Nie miałem świadomości, że to są bandyci.
Nie broili?
A to różnie. Dopóki nie wypili, to byli grzeczni. Najczęściej rozrabiali jacyś ochroniarze. Ale ja miałem swoich i to lepszych.
Lepszych?
Tak, zatrudniliśmy ochroniarzy z Rosji. Żadnych tam gangsterów, ale ludzi, którzy dużo widzieli i wiedzieli, jak zachować zimną krew, jak przekonać niegrzecznych do uspokojenia się. Raz nie upilnowali i jedna z pań postanowiła nogami grać na fortepianie. Rozwaliła. Panowie z Pruszkowa przeprosili, zapłacili. Lata 90. to były szalone czasy.
Czyli wiedział pan, jakich ma gości? I nie bał się?
Goście to goście. Większości rzeczy dowiedziałem się lata później. Nigdy interesów nie robiłem, wódki nie wypiłem, a i kawy też nie. Chcieli pieniądze pożyczać, gdy tylko dowiedzieli się, że jest gorsza sytuacja finansowa. A dość szybko się dowiedzieli. Ale nie pożyczyłem. Może i jest ze mnie prosty człowiek ze wsi, ale wiem, jak takie kredyty mogą się kończyć.
Helikopter pan sobie kupił. I do dziś wypominają.
Jak się ma firmy w całej Polsce i wszystkich chce się doglądać, to trzeba szukać oszczędności – czasowych. Dla mnie to jest jak samochód. Jest szybciej, łatwiej i wygodniej. Dziś zresztą nie wytrzymałbym zdrowotnie takich długich podróży. Z Karpacza do Mikołajek, z Mikołajek do Pobierowa? Musiałem mieć coś innego. Kiedyś latałem sam, dziś to już nie te lata.
Na coś wydaje pan pieniądze? Jakieś fanaberie? Samochody, egzotyczne wyjazdy?
Nie.
Sztuka?
Wszystkie obrazy, które posiadałem, w ostatnim roku wyprzedałem. A w kolekcji były i okazy po 400 tys. zł. Sprzedane, by ratować biznes. W kolekcji to i Wojciech Kossak był, ale też poszedł pod młotek. Obrazy sprzedane, złoto sprzedane. Obrączka mi tylko została.
Żona mogłaby się zdenerwować, gdyby pan sprzedał. Żadnych pasji?
Praca jest pasją!
A odpoczynek?
Odpoczywam przy pracy. Gorzej mi, gdy nie pracuję. Przez rok mało pracowałem i od razu podupadłem na zdrowiu.
Na salony się pan nie wybiera?
Nigdy. Jestem za stary, żeby się pchać na salony. I chyba na dobrą sprawę nie rozumiem tych celebrytów. Nie mam się czym popisywać. Coś mam, czegoś nie mam. Według mnie nie ma co podziwiać.
A jak przyjdzie kończyć działalność, bo zdrowie na więcej nie pozwoli?
To się skończę. Po prostu. Tadeusz Gołębiewski może kiedyś się skończyć.
Rodzina usłyszała już plan na taką ewentualność?
A po co? Wiedzą, jak prowadzić biznesy. Poradzą sobie.
Kilka lat temu byliśmy z całą rodziną w Dubaju. Chciałem trochę pobyć z nimi, a przy okazji sprawdzić, jak wyglądają najnowsze hotele. Dla inspiracji, trzeba podglądać światową konkurencję. Później mi wypominali, że to nie był żaden wyjazd, bo co dwa dni zmienialiśmy hotele. Myślałem, że sobie ze mnie żartują. Taka atrakcja! Tyle miejsc! Nie mają chyba większych pretensji, nie będą mi wypominać.