Sławomir M. Kozak 2022-09-23https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/los-jest-mysliwym,p992868872?preview=1&nws=682580240&mws=ZGFrb3d5QG8yLnBs
Mija właśnie kolejna rocznica wydarzenia, które odcisnęło swe piętno na wielu ludziach. 14 września 1993 r. miał miejsce w Warszawie wypadek samolotu typu Airbus, linii lotniczej Lufthansa. To jeden z tych wielu przykładów na to, że los poluje bez wytchnienia.
Było późne popołudnie. Wokół Okęcia zbierały się ciężkie chmury, niebo stawało się coraz ciemniejsze. Kowadło cumulonimbusów zamykało się nad pasem 11, na który podchodziły samoloty spiesząc do bezpiecznego azylu przed nadchodzącą burzą. Kleszcze tego frontu dosłownie zamykały się o krok za ostatnim, umykającym do przyjaznej ziemi, samolotem. To był Airbus 320 linii Lufthansa. Widać było, jak połyka końcowe kilometry dzielące go od progu pasa, a za nim posuwa się, nieomal go dotykając, główne uderzenie ulewy, której zwiastuny dały już o sobie znać kurtyną wody przesuwającą się nad pasem i dudniącą w szyby naszej wieży. Już, już, wydawało się, że załoga jednak zdąży, że wygra ten szalony wyścig z czasem. Samolot dotknął kołami betonu, pokrytego taflą wody. Zdawać się mogło, iż goniące go chmury przegrały ten wyścig z techniką, a człowiek znowu zwycięży w pojedynku z goniącym go fatum. A jednak, technika okazała się bezsilna w starciu z naturą. Komputer maszyny odbierając błędnie sygnał z czujników toczących się po wodnej poduszce kół, uznał, że samolot nadal znajduje się w locie, że jeszcze nie pora na uruchomienie hamulców. Jakby tego było mało, umykający przed burzą statek powietrzny, z za dużym kątem podejścia, zetknął się z pasem kilkaset metrów dalej, niż powinien. Tych właśnie metrów zabrakło. Airbus ślizgając się po wodzie, pędził całą masą swych kilkudziesięciu ton zbliżając się do wału ziemnego usytuowanego na końcu drogi startowej. Walka załogi z maszyną niewiele już dała, elektronika brała górę nad właściwą reakcją pilotów, nasyp przed nimi rósł w oczach. Minęło zaledwie kilkanaście sekund i samolot uderzył weń z ogromną siłą, po czym odbił się, poderwał do góry i spadł przełamując wpół. Stało się najgorsze, rozbił się samolot.
Dramat, ofiary śmiertelne, wiele osób rannych, zniszczony samolot i urządzenie radionawigacyjne przy progu pasa. Zginęły 2 osoby, w tym jeden z pilotów, 51 zostało ciężko rannych. Ale los pokazał wtedy, że to jeszcze nie wszystko na co go stać. Los zapragnął tego dnia być myśliwym do końca.
Zaraz po wypadku, jako szef zmiany, przejąłem od kolegi ruch, prowadząc jednocześnie akcję ratowniczą. Z Dyżurnym Portu, który sprawdził rejon krzyżówki pasów uznaliśmy, że najbliższe lądowanie na kierunku 33 może się odbyć. Dzień to był szczególny. Po pięćdziesięciu latach wracały właśnie do Kraju, rządowym samolotem, szczątki Generała Władysława Sikorskiego. Trzy dni później, 17 września 1993 roku, miały spocząć w krypcie na Wawelu. Wydarzenie ogromnej wagi, na lotnisku rządowym przedstawiciele najwyższych władz państwowych, środowiska kombatanckie, dziennikarze wszystkich stacji radiowych i telewizyjnych. Zarówno polskich, jak i wszelkich akredytowanych ówcześnie w naszym kraju. Postać Generała Sikorskiego, a zwłaszcza Jego tragiczna śmierć, była zawsze otoczona ogromnym zainteresowaniem mediów, również światowych. Przypomnijmy tu, że Generał zginął 4 lipca 1943 roku w Gibraltarze, w czasie inspekcji wojsk Armii Polskiej na Wschodzie. W katastrofie samolotu Liberator zginęła Jego córka, szef Sztabu Naczelnego Wodza Tadeusz Klimecki i siedem innych osób.
Kiedy samolot Lufthansy rozbił się o wał progu 29, zebrani niedaleko dziennikarze rzucili się w tamtym kierunku, by relacjonować na żywo rozwijający się na ich oczach dramat. W ciągu kilku minut od wypadku, za płotem okalającym lotnisko pracowało kilkanaście wozów transmisyjnych z czaszami anten satelitarnych na dachach. Przekazywane przez nie informacje docierały do nas natychmiast, za pośrednictwem donoszących nam o wszystkim kolegów oglądających ten przekaz. Kontroler, którego wówczas zmieniłem odbierał więc bezpośrednio te relacje, a były one sprzeczne i chaotyczne. W pewnej chwili, któraś ze stacji niemieckich podała, że w katastrofie zginęło 50 osób (!). Na wieży atmosfera zrobiła się przygnębiająca.
Sytuacja była trudna. Na lotnisko przybyły dziesiątki karetek pogotowia z Warszawy. Dołączyły do nich jednostki straży pożarnej z miasta, które miały wzmocnić siły straży lotniskowej. Po polu manewrowym pędziły wozy ratunkowe z błyskającymi na niebiesko i czerwono światłami. Z głośników radiostacji co chwila wdzierał się na wieżę przeraźliwy jęk ich syren. Samolot płonął, co chwila wstrząsany kolejnymi eksplozjami, a ogień i dym strzelały wysoko w niebo. W pewnej chwili, jeden z samochodów straży, który przybył z zewnątrz, wjechał przednimi kołami na pas 33 i … stanął. Kierowca nie miał pojęcia o procedurach obowiązujących na lotnisku. Na domiar złego, w tamtych latach radiostacje straży lotniskowej i miejskiej pracowały na różnych częstotliwościach. W tym czasie, na krótkiej prostej 33 znajdował się już, gotów do lądowania samolot Tu-154 z trumną Generała. Czasu wręcz namacalnie ubywało. W spec-pułku dostojnicy państwowi przy czerwonym dywanie, na progu 29 gejzery ognia, większość pola manewrowego pokryta niezliczoną ilością samochodów i ludzi, po prawej rosnące światła Tupolewa i … wóz bojowy straży pożarnej bez łączności na pasie. Dzięki Bogu, od strony wieży pędził w jego kierunku samochód naszej straży. Kolega prowadzący korespondencję radiową z kierowcami samochodów wykrzyczał w radio prośbę o odsunięcie od pasa nieświadomego powagi sytuacji zagubionego strażaka. Ratownik z Lotniskowej Straży Pożarnej przytomnie zaczął słać do stojącego po drugiej stronie drogi startowej sygnały światłami drogowymi. Kierowca dopiero wówczas zorientował się w czym rzecz i wycofał samochód na bezpieczną od pasa odległość. W ostatniej chwili wydałem zezwolenie na lądowanie dla samolotu niosącego do Ojczyzny szczątki wielkiego Polaka. Do końca byłem przekonany, że to lądowanie powinno się odbyć za pierwszym podejściem. (…)
Dużo później musiałem wydać jeszcze jedną zgodę. Na przecięcie pasów przez radiowóz policji i samochód prokuratury. W towarzystwie innych kolegów bezpośrednio zaangażowanych w pracę podczas wypadku, odjechaliśmy do tymczasowego punktu koordynacji akcją ratowniczą, gdzie zostaliśmy poddani badaniom trzeźwości i wielogodzinnemu przesłuchaniu. Przyjmujący zeznania starał się chyba za wszelką cenę wpisać do annałów dowcipów o policjantach sporządzających raporty powypadkowe. Do domu wróciłem o 2 nad ranem. O 7ej zaczynałem kolejny dyżur. Kiedy wróciłem na fotel kontrolera, nad wrakiem samolotu krążył policyjny helikopter, z którego fotografowano miejsce wypadku. Zgliszcza jeszcze dymiły. Dookoła unosiła się atmosfera minionych godzin. Wydałem pierwszą tego dnia zgodę na start. Rejsowy samolot mozolnie rozpoczął rozbieg, minął krzyżówkę pasów, wzbił się w powietrze i … pilot zadeklarował „emergency” zgłaszając zderzenie z ptakiem i wyłączenie silnika. Nacisnąłem trzykrotnie czerwony guzik dzwonka alarmowego. Samolot rozpoczął podejście do awaryjnego lądowania, z budynku Lotniskowej Straży Pożarnej wypadły wozy bojowe, z warszawskich szpitali wyruszyły ambulanse…
Samolot wkrótce bezpiecznie wylądował. Ratownicy wrócili na miejsce.
Lądujący wówczas, podczas wypadku Lufthansy samolot z prochami Generała Sikorskiego, to był Tu-154, numer boczny 101, ten sam, który 10 kwietnia 2010 roku zabrał w swój ostatni rejs polską delegację wybierającą się do Katynia. Jego najważniejszy pasażer, podobnie jak i tamten wtedy, także spoczął na Wawelu.
(fragment rozdziału „Los jest myśliwym” – z moich wspomnień, które w nieodległym, mam nadzieję czasie, ukażą się w książce zatytułowanej „KOCHANKOWIE MODLISZKI”).
Sławomir M. Kozak, Warszawska Gazeta nr 37/2022