Prawdziwa historia o dziwnym ukazaniu się umarłego
Historia jest istotnie prawdziwa, nie we śnie, lecz na jawie widziana i poświadczona przez wiarygodnych świadków.
Oto przedziwny cud stał się w mieście Sylwaduku, w domu pani Dieldeńskej, w dniu 23 listopada Roku Pańskiego 1382.
Tegoż to dnia brat rzeczonej pani pokazał się w szatach, w tych samych, w jakich złożono go do grobu. To jest w czarnym płaszczu, a ubiorze spodnim uszytym z aksamitu, bez czapki.
A gdy uchylił poły płaszcza, buchnął straszny płomień, co świadkowie owego dziwowiska spostrzegłszy, pouciekali.
Córki zaś zmarłego i jego siostra (czyli ciotka dziewcząt), które na ten czas tam były obecne, zrozumiały, że to ich rodzony ojciec i brat przyszedł z tamtego świata na ziemię, za zezwoleniem Boskim się im ukazał. Przełamując lęk, jaki je ogarnął, z wielką usilnością pytały go, czegóż by to sobie od nich życzył i czy ludzką pomocą może być zratowany. Czy miejsce, w którym przebywa to czyściec, czyli też piekło ogniste?
Kiedy one deliberowały nad tym, jakiż to też los mógł go po śmierci spotkać, on z niejakim wyrzutem w głosie w te odezwał się słowa:
– I czemuż mnie nie ratujecie? Czemuż się mnie boicie? Nic złego z mojej strony was spotkać nie może!
Dziewczęta i ich ciotka odparły na to:
– Ze zbytniego strachu boimy się szczegółowiej wypytać cię, czego od nas oczekujesz.
Na te słowa zjawa znikła, a widać było, iż ogarnął ją smutek.
Lecz nie było to jej ostatnie ukazania się żyjącym. Tego samego dnia bowiem umarły, około drugiej po południu, pokazał się po raz drugi. Przez długi czas nie wyrzekł ani jednego słowa, a tylko ciężko i boleśnie wzdychał.
Wreszcie jednak rzekł do swojej siostry:
– Czemu mnie nie ratujesz? Ona zaś mu na to odparła:
– Gotowam cię ratować wszelkimi sposobami, jakie Kościół w takich przypadkach zaleca, przecież powiedz, które dla ciebie mogą być najkorzystniejsze i najskuteczniejsze.
– Właśnie na tak postawione pytanie czekałem i dał jej szczegółowe zlecenie, co czynić, aby mógł osiągnąć szczęście wiekuiste:
– Naprzód tedy – rzekł zmarły – zamów i dopilnuj, by zostały za mnie odprawione trzy msze. Potem idź do miasta Orchotu i tam w kościele, u ołtarza Krzyża Świętego, złóż pewną ofiarę pieniężną, którą-em był, będąc chorym, na intencję wyzdrowienia obiecał, ale wróciwszy do sił, pieniędzy poskąpił, co jest mi wielką męką i ciężarem w czyśćcu. Wreszcie też poprosił, aby tak jego córki, jak i brat modlili się za niego.
Umarły powiedział też, że dopóki siostra jego nie dopełni wszystkiego, o co ją prosił, nie opuści jej ani na moment, towarzysząc jej we dnie i w nocy. I tak się stało.
Powędrował z nią do kościoła, gdzie dopilnował, iżby złożyła pieniężną ofiarę, o której wcześniej wspomniał, nabożnie wysłuchał trzech mszy wrócił ze swą towarzyszką do miejsca ich zamieszkania.
Próbował z nią rozmawiać, lecz ona już nie chciała ani słuchać jego słów, ani na nie odpowiadać.
Wszystko to trwało od poniedziałku rana, aż do sobotniego świtania.
W sobotę, ledwo się zaróżowił nieboskłon, umarły obudził swoją siostrę i rozkazał, iżby się ubrała i szła do kościoła św. Jana, by – na jego intencję – adorować Najświętszy Sakrament.
Mówił też:
– Pokwap się, bo już czas mój krótki. A gdy ona, jak to kobieta, nazbyt marudziła przy ubieraniu się, pośpieszał ją:
– Śpiesz się! Śpiesz się! Bo już niedługo tu będę. Wyszedłszy na podwórze dał swojej siostrze ostatnie zlecenie, aby w jego imieniu ubłagała brata i bratanice, iżby zawsze trwali w wierze katolickiej i nigdy nie zaniedbywali modlitwy za umarłych, którym to owe modlitwy wielce są pomocne, i wielką ulgę w mękach przynoszą.
Dodał też, że jego męki czyśćcowe trwały przez pięć lat, ale dzięki modłom wiernych przyjaciół i rodziny, dzięki politowaniu Boskiemu, zostały mu znacznie skrócone.
Przemowę swoją zakończył słowami:
– Oto na wieki już jestem zbawiony! – a wyrzekłszy owo, zniknął.
Jak św. Krystyna pokutowała, by ulżyć doli dusz czyśćcowych
Ze świętą Krystyną rzecz tak się miała. Skoro umarła, aniołowie powiedli ją do raju, a tam Pan pozwolił jej zobaczyć straszliwą ciemnicę, dusz ludzkich pełną, które przerażające męki – wypłacając się sprawiedliwości Boskiej – cierpiały, i oznajmiono jej, że jest to czyściec.
Później natomiast zaprowadzono ją ponownie przed oblicze Pana Jezusa Chrystusa, który ją zapytał, czy teraz – przeszedłszy do wieczności w stanie łaski uświęcającej – zechce już na zawsze zostać w niebie, czy też – litując się nad nieborakami tak wielkie męki cierpiącymi, zechce – ale zupełnie dobrowolnie, bez żadnego przymusu! – powrócić do życia i tam podejmując jak najsroższe pokuty umniejszać męki i czas pokuty dusz czyśćcowych.
Święta Krystyna zdjęta litością nad onymi mizeraczkami rzekła Panu, że wybiera powrót na ziemię, I stało się zadość jej życzeniu.
Skoro tylko ocknęła się ze snu śmiertelnego, poczęła w piece gorejące się rzucać, do ognia się kłaść, w kotłach pełnych wrzącej wody zanurzać. W zimie natomiast, całymi godzinami pod lodem przebywać, głowę tylko wystawiając nad jego powierzchnię, aby móc oddychać.
Ba! Mało tego! W grobach, pomiędzy ciałami cuchnącymi, w stanie rozkładu, się kładła, a czasem nawet jeszcze sroższe umartwienia czyniła.
I rzecz szczególna. Mimo, że w tenże sposób się dręczyła, ogromne męki i boleści cierpiała, że niejednokrotnie z bólu aż wyła, ciało jej zawsze nienaruszone zostawało, bez najmniejszych nawet śladów ran, oparzeń, czy odmrożeń. Czego byli liczni świadkowie, którym nie mamy prawa nie dowierzać, tym bardziej że Pan Bóg niejednokrotnie – i to za naszych czasów, większe jeszcze cuda czyni, niźli te, które czynił za pośrednictwem św. Krystyny, tej wielkiej przyjaciółki i miłośniczki dusz czyśćcowych.
O ciężkiej męce mnicha pewnego, który nie będąc tego godnym zapragnął zostać diakonem
Mnich pewien z zakonu cystersów, słynący z dobrego i świątobliwego życia, skoro czas nadszedł po temu, opuścił ten padół.
W niedługi czas po jego zgonie, zakonnik pełniący obowiązki zakrystiana, przed udaniem się na nocny spoczynek, siedział w swojej celi, gotując się do snu.
I oto naraz, przed oczyma jego ukazała się postać niedawno zmarłego i w te odezwała się słowa:
– Ojcze zakrystianie, jestem tym bratem, który niedawno zmarł. A oto powód, dla którego cię odwiedzam. Wiedz o tym, iż jeszcze będąc w ciele, z żądzy wywyższenia się pragnąłem dostąpić łaski święceń diakonatu, co mi za przewinę poczytano i z tejże przyczyny teraz męki cierpię, odpokutowując owo.
Przerwał na chwilę, a potem podjął na nowo:
– Lecz dobrotliwy Pan pozwolił, ażebym ci się pokazał i o wspomożenie prosił, o co cię błagam przez miłosierdzie Boskie. Idź tedy czym prędzej do ojca przeora i opowiedziawszy mu coś widział i słyszał, proś by całe zgromadzenie modliło się w mojej intencji, a na dowód, iż nie padłeś ofiarą ułudy, wskaż mu miejsce, w którym znajduje się Psałterz, którego on od wielu już dni bezskutecznie szuka.
Po wypowiedzeniu owych słów widziadło znikło.
Ponieważ jednak zakrystian był człowiekiem rozsądnym i w byle przewidzenia nie wierzył, zdmuchnął świecę, ułożył się na pryczy i rychło zasnął głębokim snem.
Nazajutrz także niczego, z tego, czego był świadkiem, nie opowiedział ojcu przeorowi, ani tym bardziej braciom zakonnym.
Tymczasem nadeszła następna noc. Zakrystian, tak jak i poprzednio szykuje się do snu i… co to?
Znów widzi marę, posturą zmarłego brata przypominającą, która czyniąc mu wyrzuty, zobowiązała go, by następnego dnia, już nie bagatelizując całej sprawy, ani jej odwlekając, opowiedział o wszystkim przeorowi.
– Na znak, że nie jestem złudzeniem, oto weź z mojej ręki ów Psałterz, który wciąż jeszcze się nie odnalazł.
Biorąc księgę, zakrystian próbował pochwycić dłoń zjawy, lecz nie natrafił na materię, a jego palce przeszły przez powietrze.
Będąc teraz już w zupełności przekonanym o rzeczywistości zjawiska, skoro świt poszedł do przeora i braci, którym wszystko to, co widział i słyszał opowiedział, a na dowód prawdy swych słów okazał ów dawno zaginiony Psałterz.
Jak nie trudno się domyślić, dzięki licznym mszom, ofiarom i dobrym uczynkom, dusza owego cierpiącego brata, została z ciemnicy wybawiona, a do chwały wiekuistej zaprowadzona.
Dusze zmarłych z radością przyjmują do swego grona tych, którzy ich za życia wspomagali
W Brytanii, pewien wieśniak, mimo iż ustawicznie pracą zajęty, pobożnym będąc, nigdy nie zaniedbywał przykazań Bożych i kościelnych.
Miał on też taki oto zwyczaj chwalebny, że ilekroć kościół mijał, bądź przez cmentarz przechodził, tylekroć modlił się za umarłych tam spoczywających.
Ponieważ życie każdego z nas jak ma początek, tak i kres mieć musi, więc nadeszła też ostatnia godzina dla owego wieśniaka.
Prosił tedy, by mu sprowadzono plebana z Najświętszym Sakramentem, iżby ów zaopatrzył go na drogę ku wieczności. Ponieważ jednak była to noc, a pleban leniwy, polecił, by konającemu udzielił Komunii Świętej diakon, który mu pomagał w pracy parafialnej.
Diakon tedy wziąwszy Ciało Pańskie, udał się do umierającego i nakarmił go owym. Po czym zaraz wieśniak ów ducha wyzionął.
Diakonowi nie pozostało nic innego, jak wrócić się na plebanię. Ale oto, przechodząc obok kościoła, ujrzał, iż drzwi jego są rozwarte na oścież, a z przykościelnego cmentarza dobiegł go głos wołający gromko:
– Powstańcie wierni! Wszyscy! I to jak najrychlej! I wyjdźcie z grobów waszych, ile was na tym cmentarzu spoczywa! Pójdźmy wszyscy do kościoła i polećmy miłosierdziu Bożemu duszę tego zmarłego, który właśnie skonał, a za żywota nigdy o nas nie zapominał, gdyż ilekroć przez cmentarz przechodził, zawsze za nami do Pana Boga wzdychał.
Potem dał się słyszeć grzmot wielki, umarli poczęli wychodzić ze swych mogił, a potem weszli do świątyni, która rzęsiście oświetlona była setkami świec, które nie wiadomo kto, ani kiedy zapalił.
Tu odprawili solenne modły za duszę owego zmarłego chłopka, a potem każdy na miejsce swego wiecznego spoczynku powrócił.
Diakon, chcąc nie chcąc, był świadkiem tego wszystkiego, bowiem tak wielki strach go sparaliżował, iż nie mógł poruszyć się z miejsca.
Widzenie owo takie zaś na nim uczyniło wrażenie, że porzuciwszy stan kapłana świeckiego, czym prędzej wstąpił do zakonu o nader surowej regule, gdzie aż do śmierci szczególniej modlił się za zmarłych.
O pewnym żołnierzu, któremu dusze czyśćcowe życie uratowały
Pewien pobożny żołnierz miał zwyczaj, że ilekroć przechodził obok cmentarza, odmawiał modlitwy za spokój dusz zmarłych.
Razu jednego stało się tak, że spostrzegłszy go oddział nieprzyjaciół, zapragnął go zamordować. Wojskowy widząc się w niebezpieczeństwie śmierci, jął uciekać, a że droga wiodła przez cmentarz, znalazłszy się pośród mogił, pomyślał:
– Co mi czynić wypada? Żywot ratować, czy zwyczaju dochować i zwykłą za umarłych odmówić modlitwę?
Niezbyt długo bił się z myślami, bo czasu po temu nie stało.
Wybrał modlitwę za dusze. Skoro tedy przeżegnawszy się nabożnie jął „wieczne odpoczywanie” odmawiać, nieprzyjaciele jego wpadli na cmentarz, aby go rozsiekać.
I oto naraz prześladowcy zatrzymali się w miejscu niczym skamieniali. Ujrzeli bowiem owego żołnierza otoczonego niezliczoną rzeszą zbrojnych, którzy najwyraźniej pragnęli go bronić.
Prześladowcy widząc taką przewagę, czym prędzej uciekli.
Jeśli Czytelnik jeszcze się tego nie domyślił, wyjaśnię, że owe rzesze zbrojnych otaczających naszego żołnierza, to były dusze, które za szczególnym zezwoleniem Bożym swemu dobroczyńcy pośpieszyły na ratunek, chroniąc go od niechybnej śmierci.
Dusze zmarłych modlącemu się kapłanowi „Amen” odpowiedziały
W czasach kiedy klasztor kluniacki był w pełnym rozkwicie, jeden mnich, kapłan, urząd swój godnie sprawujący, między innymi cnotami, którymi był ozdobiony, miał i tę, iż przechodząc przez cmentarz, modlił się za spoczywających w grobach, nigdy nie zapominając o tym, iż Panu Bogu podoba się, gdy o umarłych pamiętamy i wspomagamy ich ofiarując im nasze zasługi.
Pewnego dnia, gdy znów wypadło mu ścieżkę cmentarną przemierzyć, modląc się po cichu, na głos dodał: Requiescant in pace – Niech spoczywają w pokoju.
Wówczas, ku swemu wielkiemu zdumieniu, posłyszał głosy wielkiej rzeszy ludzi, którzy mu odpowiedzieli:
„– Amen! Amen!”
Zrozumiał mnich, iż były to głosy – pełne wdzięczności – tych, za których się modlił, utwierdzające go w przekonaniu, że to, co czyni, wielką ma wartość dla nich.
Od owej pory jeszcze gorliwiej modlił się za umarłych, pomagając im i przynosząc ulgę cierpiącym, a sobie skarbiąc wdzięczność tych, którym owych cierpień ujmował.
Jednocześnie także zdobywając zasługi w oczach Bożych, bo jak mówi Pismo Święte: „święta to i zbawienna myśl modlić się za umarłych”.
Nie należy też wątpić, że kiedy ów zakonnik kończył bieg swego żywota, osiągnął kres wędrówki przez doczesność, po drugiej stronie żywota czekały nań zastępy świętych, którym pomógł wydźwignąć się z ciemnej otchłani.
Wdzięczność dusz czyśćcowych dla swych dobroczyńców jest wielka i nigdy nie zapominają oni o tych, którzy wspomagali ich swymi modlitwami.
Jako św. Odylon wielu wiernych z rąk czartowskich uwolnił
Pewien zakonnik wracający statkiem z miasta świętego Jeruzalem, gdy korab wiatry zagnały do brzegów samotnej skalistej wysepki, spotkał tam świątobliwego męża, który zadał mu pytanie, czy nie zna niejakiego Odylona, opata kluniackiego.
Skoro zagadnięty znajomość tę potwierdził, z ust pustelnika usłyszał co następuje:
– Jest w pobliżu mego zamieszkania miejsce, kędy dusze czyśćcowe srodze są przez czartów dręczone. Lecz wiele dusz z diabelskich łap, dzięki modłom kluniackich mnichów i ich opata, zostaje wyrwanych i do chwały niebieskiej wprowadzonych, co niezmiernie złości złe moce. Skoro tedy dotrzesz w swoje strony, wydostawszy się z tej wysepki, postaraj się co rychlej uwiadomić o wszystkim Odylona, prosząc go, by jeszcze pilniej modlił się i jałmużnę dawał (wraz z braćmi swymi zakonnymi) w intencji umarłych, a wielu ich dzięki temu wspomoże.
Kiedy pielgrzym wrócił do kraju i stanął w Kluniaku, opowiedział o wszystkim Odylonowi. Tenże zaś we wszystkich swoich klasztorach postanowił, by dzień 2 listopada obchodzono jako „dzień zaduszny”, modląc się wówczas w sposób szczególny za umarłych. A obyczaj ten przetrwał aż po czasy nam współczesne.
O tym, jako łzy wylewane po umarłych szkody im przysparzają
Pewna kobieta miała syna. I bardzo mądrego, i bardzo pięknego, i odznaczającego się wielką zacnością. Kochała go też ogromnie, widząc w nim podporę swojej starości.
Przecież nie zawsze tak bywa, jak sobie zamarzymy. Stało się tedy dnia pewnego, iż ów syn umarł.
Boleść kobiety po stracie jedynaka przekraczała wszelkie granice i, nieukojona w żalu po nim, płakała przez wiele dni i tygodni całych.
Aliści razu pewnego – nie wiadomo czy doświadczyła tego na jawie, czy też w półśnie będąc, ujrzała przed sobą szeroką wygodną drogę, ciągnącą się śród pól, łąk i zagajników. Na jej obrzeżach w kępach całych rosły cudne kwiaty i soczysta trawa.
Środkiem owej drogi szło dwu młodzieńców niebiańskiej urody w świetlanych szatach, zaś z tyłu za nimi, o wiele, wiele kroków dalej, wlókł się powoli, noga za nogą, jej syn.
– Synu! – zakrzyknęła na jego widok. – I czemuż nie dołączysz do owych młodzieńców, którzy cię tak znacznie wyprzedzają? Wszak – jak mniemam – udają się oni do raju niebieskiego?!
– Tak, matko, lecz żebym nie wiem jak chciał, nie przyśpieszę. Spójrz, oto moja suknia, cała przesiąknięta twymi łzami, któreś po mojej śmierci wylała po próżnicy, tamuje mi ruchy i stanowi wielki ciężar. Och! Matko, gdybyś – zamiast rozpaczać i łzy wylewać – modliła się za mnie, nie tylko bym owych młodzieńców doścignął, ale i prześcignął nawet!
To wyrzekłszy rozpłynął się w powietrzu, a widzenie znikło.
Gdy kobieta ocknęła się, przemyślawszy całą sprawę i wyciągnąwszy z niej stosowną naukę, już więcej po swym jedynaku nie płakała.
O nieuczciwym siostrzeńcu
Działo się to w czasach, gdy cesarzował Karol Wielki. Miał on w swojej drużynie pewnego szlachetnego, prawego i nad wyraz bogobojnego rycerza. Ów, gdy śmierć zajrzała mu w oczy, widząc że nie obejdzie się bez tego, iżby musiał wypłacić Boskiej sprawiedliwości w czyśćcowej ciemnicy, zawołał do swego łoża siostrzeńca, którego darzył uczuciem i w te się doń odezwał słowa:
– Posłuchaj, mój miły. Ponieważ cały mój majątek, jaki posiadam stanowi zacny, szlachetnej krwi, koń bojowy, skoro skonam, sprzedaj go najdrożej jak potrafisz, a uzyskane w ten sposób pieniądze rozdaj ubogim, w intencji ukrócenia moich mąk czyśćcowych.
To rzekłszy zamknął oczy, aby nigdy ich już nie otworzyć.
Mimo, iż zaufał siostrzeńcowi, to przecież przeliczył się srodze, ów bowiem miast wypełnić wolę umierającego, rumaka sobie przywłaszczył i jeszcze chełpił się z jego posiadania.
I tak minął rok jeden. Aż oto któregoś razu, kiedy ów siostrzeniec odpoczywał wieczorem w swojej sypialnej komnacie, stanęła przed nim postać zmarłego wuja otoczona blaskiem nieziemskiej światłości.
– Nie uczyniłeś tego, o com cię był prosił – ozwała się zjawa – dla poratowania mego. Dlategom musiał srogie męki cierpieć w ogniu. Ale głos mojej skargi na ciebie dotarł do uszu Pana, a ów wiedziony miłosierdziem i sprawiedliwością resztę kary mi darował, jednocześnie postanawiając, że ty ją zamiast mnie dopełnisz. Jako widzisz udaję się do nieba. Ty natomiast szykuj się na srogie cierpienia, które odtąd będą już twoim stałym udziałem.
To rzekłszy zjawa znikła, nieuczciwy zaś siostrzeniec natychmiast zapadł na ciężką i bolesną chorobę, która go trapiła, póki żył.
O karze, jaką poniósł kapłan pewien, gdy przywłaszczył sobie cudzy płaszcz
We wsi pewnej, pielgrzym jeden ubogi umierając, za cały majątek płaszcz wełniany mający, oddał go tamtejszemu plebanowi, iżby ów w modlitwach polecił jego duszę Bogu.
Kapłan płaszcz wziął, a jakże, ale czy to przez roztargnienie, czyli też z jakowegoś innego powodu, rychło o nim zapomniał i za zmarłego się nie modlił.
Po latach kapłan ów, powodowany szczególnym powołaniem, wstąpił do klasztoru, gdzie pędził świątobliwe życie, wiele się modląc, poszcząc i biczując.
O płaszczu owym, o którym żeśmy wcześniej wspominali, ani o pielgrzymie, który go o westchnienie do Boga prosił, ani pamiętał.
Nie zapomniało przecież o tym niebo, i stało się razu jednego, ze szczególnego dopuszczenia Bożego, że nasz kapłan śpiąc w swojej celi, ujrzał się w piekle, kędy wielki tumult i rwetes panował, a demony na rozmaite sposoby znęcały się nad potępieńcami.
Przestraszony mocno tym, co oglądał, stanął cichuchno z boku, przemyśliwując jakby się tu niepostrzeżenie wymknąć z owego miejsca kaźni i wiekuistej rozpaczy.
Niestety – diabli go wypatrzyli, a jeden z nich wskazał nań palcem rzekł:
– Patrzcie! Oto przywłaszczyciel cudzego płaszcza, godzien odebrać zapłatę za swój grzech!
Po czym demon, nie wiedzieć skąd płaszcz ów wydobył, a zamoczywszy go w smrodliwym i wrzącym ługu, z całej siły po dwakroć uderzył nim w twarz nieuczciwego kapłana.
Ten, w owym momencie przebudził się ze snu, a czując nieznośny, nie do opisania ból, począł z całych sił krzyczeć:
– Ratujcie mnie! Ratujcie mnie! Bo płonę i umieram!
Zbiegli się zatrwożeni mnisi i zdumieni stanęli u łoża wołającego. Oto bowiem cała twarz jego spalona była miejscami aż do kości, skóra czarna i popękana, przez którą wyzierały krwawe płaty mięsa.
* * *
Z różnych autorów zebrał, ale też i własnym piórem opisał
ANDRZEJ SARWA
OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE
czyli opowieści prawdziwe o objawianiu się dusz czyśćcowych (9)
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
oraz elektronicznej: