– A dokąd to droga prowadzi? CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (6)

– A dokąd to droga prowadzi? CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (6)

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (6)

Ku Krakowowi

Sanie rzeczywiście czekały już na ulicy, tuż przed bramą wiodącą na teren konwentu. Mikołaj pośpiesznie się do nich zbliżył i odezwał do hrabiego:

Monsieur le comte, a mój dobytek, ubrania, książki, pamiątki?

– Juan Pablo – tu wskazał na woźnicę – na moje polecenie, gdy śniadałeś, spakował wszystko, co znalazł w twojej izdebce. Tedy nie trap się o to, że ci kawałek życia przepadło, bo masz je w tamtym oto tobole umieszczonym na tyle sań i przywiązanym do nich rzemieniami, co by nie spadł. Wiele tego jednak nie ma, no… może z wyjątkiem pieniędzy dobrze ukrytych. Siadaj więc i ruszajmy w drogę.

– A dokąd?

– Najpierw ku Krakowowi.

– A potem?

– A potem się dowiesz.

Juan Pablo strzelił z bata i dwa karosze, piękne, rasowe, znakomicie utrzymane, szarpnęły saniami i z lekkością pociągnęły pojazd w stronę uliczki prowadzącej wprost ku jednej z bram miejskich, ku Bramie Opatowskiej, a potem ją minęły.

Płozy sunęły gładko, z leciuchnym tylko chrzęstem, drogą prowadzącą na Opatów, Iłżę i dalej na Warszawę, ale w niedługi czas, po ujechaniu niewielkiego odcinka drogi, skręcili dość ostro w lewo i sunęli w stronę zawianego przez śnieżycę traktu prowadzącego do Krakowa.

Hrabia na tyle tylko był rozeznany w miejscowej topografii, że dotarłszy do tych krzyżowych dróg, na których, jak wiedział, trzeba było skręcić w lewo, nie miał pojęcia jak jechać dalej. Bo dalej wszystko było równo śniegiem zawiane i nijakiego traktu nie było widać, tak że nietutejszy łatwo mógł pobłądzić.

Siedzący w saniach dotychczas milczeli. Hrabia rozmyślał nad czymś, Mikołaj zaś z rozrzewnieniem rzucał ostatnie spojrzenia na gmachy, kościoły, drzewa, ulice, którymi tyle razy chadzał, tyle na nich tropów wydeptał, tyle wspomnień się z nimi wiązało…

W końcu jednak Bellamarre przerwał to milczenie. Powiedział coś po hiszpańsku do woźnicy, a ten ściągnął lejce i konie się zatrzymały.

– Trzeba wypatrzyć kogoś tutejszego, iżby nas poprowadził, chociaż do Osieka. W lecie nie byłoby z tym problemu, ale teraz? Śnieg drogi pozawiewał i te ciągnące się wąwozami i te ciągnące się po płaszczyznach płaskowyżów, wszędzie równo biało, wszędzie równo zimowy całun się skrzy. Mapy w tym wypadku na nic się zdadzą, a bez nich pobłądzić łatwo. Zaczekajmyż tutaj, póki jeszcze tak na dobre nie opuściliśmy granic miasta, a nuż się ktoś z miejscowych napatoczy, co będzie zmierzał w tym samym kierunku co i my.

I nie czekali długo. Oto od strony miasta szedł powoli, bo stopy grzęzły mu w śniegu, jakiś jegomość, wysoki niczym grochowa tyczka, i jako ona chudy, ubrany dziwacznie i biednie, ale u boku dyndała mu szabla, zatem musiał być szlachcicem. Takiej to bowiem szlachty-gołoty nie brakowało w Rzeczypospolitej, od czasów tych przeklętych wojen szwedzkich, kiedy to liczni, potraciwszy majątki, ze szczętem pobiednieli.

Kiedy wędrowiec zbliżył się do sań, hrabia zwrócił się doń z pytaniem:

– A dokąd to droga prowadzi?

Zagadnięty z zaciekawieniem, bo nieznajomy ani Boskim słowem1 go nie przywitał, ani nie zapytał „dokąd Pan Bóg prowadzi”, a „droga”, zlustrował pięknie i bogato prezentujący się pojazd, chociaż – co go zdziwiło – nieopatrzony herbem, pasażerów, a w szczególności pytającego, a zorientowawszy się, iż to bez wątpienia jakiś wielmoża, grzecznie i nisko, acz nie przesadnie, się ukłonił i odrzekł:

– Pod Staszów, wielmożny panie, pod Staszów.

– I to tak na piechotę, waszmość wędrujesz? Zimową porą?

– Cóż począć, cóż począć. Taki los. Pozwólcie wszelako, iż się przedstawię. Zbylut Bartusz, herbu Barszcz alias Wiewiórka2.

– Że jak proszę?! – Bellamarre, chociaż nadzwyczaj powściągliwy w wyrażaniu emocji, nie potrafił ukryć zdumienia, słysząc tak osobliwe nazwy. Szybko się jednak opanował i wymienił swoją godność oraz tytuły, co z kolei zrobiło niebywałe wrażenie na szlachetce, który tak się skurczył w sobie, że z wielkiego chłopa zrobiła się nieomal jego połówka.

Tymczasem Juan Pablo, nic nie rozumiejąc z tego dyskursu, siedział milczący i nieruchomy niczym posąg. Mikołaj przeciwnie – skrył twarz w dłoniach i z całych sił się powstrzymywał, iżby nie parsknąć śmiechem.

– Posłuchaj wasze, a gdybyśmy tak wzajemnie poczynili sobie przysługi? – zapytał hrabia.

– A jakież to? – zaciekawił się pan Bartusz.

– My was podwieziemy w stronę Staszowa, a może i dalej, a wy nam w zamian będziecie wskazywać drogę, iżbyśmy nie pobłądzili.

– Och! Znakomicie. Piękny to układ, piękny, panie hrabio! Anim się nie spodziewał tak szczęśliwego dla mnie trafu. Z najwyższą ochotą! Z najwyższą!

– Tedy siadajcie, panie Bartuszu tu, obok młodzika i nie mitrężmy czasu po próżnicy, ruszajmyż czym prędzej naprzód.

– Oczywiście, oczywiście – przytakiwał szlachetka, gramoląc się do sań i moszcząc sobie miejsce.

Kiedy się już ostatecznie usadowił, Hiszpan strzelił z bata i sanie ruszyły. Płozy sunęły jak po maśle, gładko i bez wstrząsów.

Przez jakiś czas nikt nic nie mówił, hrabia – bo zapewne nie miałby o czym z tym szlachetką-gołotą, Hiszpan, bo po jakiemu niby, tylko Mikołaja korciło i język świerzbił, co by dowiedzieć się tego czy owego. Wreszcie się odważył:

– Waszmość podle Staszowa mieszka?

– Niezupełnie, ale w tamtych mniej więcej stronach.

– A u czyjej to klamki wasze się wiesza?

– Mikołaju! – skarcił go hrabia.

Monsieur le comte – chłopak odpowiedział po francusku. – Ależ jego nie można obrazić! Formalnie niby to szlachcic, a faktycznie przecie nie.

– Chłopcze! – zganił go hrabia. – Miej na pamięci, iżeś jeszcze przed paru laty był w gorszej sytuacji, niźli on jest dzisiaj! On jeszcze posiada w miarę przyzwoite buty, kapotę i szablę, której nie musiał sprzedać, żeby mieć na chleb!

– Wybaczcie, panie – Mikołaj zawstydzony spuścił głowę i zwracając się do Bartusza, rzekł: – Darujcie, waszmość, nie chciałem obrazić.

Bartusz wzruszył ramionami:

– Cóż, jam zwyczajny, choć czasem przykro…

Znów zapadło milczenie. Mikołajowi głupio się zrobiło i stracił rezon. Dopiero po dłuższej chwili znów zagadnął Bartusza:

– Droga nam wypada przez staszowskie lasy?

– Ano tak, poniekąd, choć nie do końca – potwierdził zagadnięty.

– A bezpieczna to droga?

– A i owszem.

– A jam słyszał, że zbóje tam grasują.

– Eee… paniczu, może kiedyś… dziś nie, żadnego się nie uświadczy. Co najwyżej sascy żołdacy mogą na nas napaść, bo włóczy się ich bez liku po kraju niczym wszy po dziadowskiej czuprynie.

– Słyszałem, że ongiś grasowała tam banda niejakiego Bożemskiego.

– Ho, ho! Kiedy to było!

– A cóż się z tymi zbójami stało?

– Wyłapali i obwiesili ich w Sandomierzu. A herszta na męki brali, nim zawisł na stryczku.

– Opowiesz, wasze, coś więcej?

– A chętnie, droga się nie będzie tak dłużyć.

– To kimże był on Bożemski?

– Muszę, paniczu, zacząć ab ovo3

– Słucham tedy.

– Kiedyś, bodaj w pobliżu Kurozwęk, w przysiółku Ogierowo, czy jakoś tak podobnie, żył chłop, poddany Męcińskich herbu Poraj, imieniem Jasiek przezwiskiem Bożemój4, co to go Pan Bóg urodą obdarzył, ale rozumu poskąpił. Dziewuchom i babom – zanim za mąż nie pójdą – w chłopie rozum rzecz zbyteczna, byle oczy miał ładne, a półdupki foremne i kieszeń niepustą, a że właśnie to wszystko miał onże Boże mój, to też powodzeniem cieszył się wielkim! No i korzystał z niego, a jakże. Nie raz i nie dwa widywano, gdy jakąś młódkę, wdówkę, a nawet mężatkę prowadził w żyto, albo w kopkę siana. Ale nigdy nie widziano, by tę samą prowadzał dwa razy. Zauważono natomiast, iż każda, którą – zda się – zbałamucił, unikała go potem jak ognia. „Co jest?” – tłukło się ludziom po głowach. Co odważniejsi indagowali nawet te bywsze dziewuchy Bożemója, ale żadna nawet o nim słyszeć nie chciała. „Dejcie my spokój, bo ni ma ło cem godać” – tyle się tylko słyszało. Ale przyszedł czas, że trafiła się jedna, która Bożemójowi nie odpuściła i przed ołtarz zawlokła. Jak długo byli razem? Może rok, najwyżej półtora… i…

– I co? I co? – przerwał zaintrygowany Białecki.

– I pan dziedzic, zapewne dla fantazji przywiózł z Turek Etiopa alias Murzyna, w Stambule go na targu niewolników kupiwszy. Zapewne wszystko między małżonkami by było jako tako, gdyby Bożemój razu jednego na własne oczy nie ujrzał, jak jego żona gziła się na sianie w stodole z owym Etiopem alias Murzynem.

– I czemuż to? Z ciekawości? – indagował Mikołaj, przypomniawszy sobie, że o tym samym opowiadał mu ksiądz rektor sandomierskiej Akademii.

– Najpierw tak wszyscy myśleli i nawet współczuli rogaczowi, ale wnet się wydała prawdziwa przyczyna. Najpierw jedna baba, potem druga, trzecia, dziesiąta jęły, zrazu cicho, a potem już otwarcie rozgłaszać, że ten Bożemój to tylko w gębie mocny, bo co którą w żyto czy kopkę siana zaprowadził, a tam się ona rozdziewać poczynała, żeby z nim przyjemności zażyć, to on zrazu coś próbował, ale że mu nigdy nie wychodziło, to zostawiał dziewuchę i uciekał. Ergo nie był to kogut żaden, ale bezsilny, że użyję tak delikatnego określenia.

– I co dalej, co było, jak się ta jego bezsilność wydała?

– Ano, bo w końcu, po tym zajściu z Murzynem, zaczął bluźnić Panu Bogu, że go tak na naturze męskiej pokarał, i aż nawet posunął się do czegoś niebywałego, oświadczając, że on w żadnego Boga już odtąd nie wierzy, bo jak by Bóg był i na domiar wszechmocny i litościwy, to by do takiego defektu i słabości nie dopuścił. No, a za to groził stryczek! I dobrze jeszcze pamiętano, jak to w Warszawie roku Pańskiego 1689, urodzonego5 pana Kazimierza Łyszczyńskiego, za głoszenie ateizmu obwieszono. Więc ów Bożemój, raz wstydem – o tę bezsiłę względem bab, jak i ową okoliczność z Murzynem, a i strachem przed rakarzem zdjęty za bluźnierstwo, czmychnął i w staszowskich borach się skrył, nie mogąc znieść tego, co na jaw wyszło. Tej całej jego sromoty. A potem zebrało się przy nim paru łotrów i tak powstała słynna banda Bożemskiego.

– No dobrze, ale przecie wołali go Bożemój, a nie Bożemski…

– Bo się potem na Bożemskiego przemianował, raz, że Boga odrzucił, a dwa, iż miał nadzieję, że powiedzie mu się pozowanie na szlachcica, tedy Bożemski stosowniejszym byłoby nazwiskiem. Boć przecie Bożemójów herbowych nie było i nie ma. Być może pod Jelitczyków chciał się podszyć, ponieważ familia Bożemskich tymże znakiem się pieczętuje.

– A jako się to stało, że wpadł w ręce sprawiedliwości?

– A nie będę nazbyt wścibski, jeśli zapytam, a czego to też tak panicza ów Bożemski interesuje?

Mikołaj wzruszył ramionami.

– Żadna to tajemnica. Zbój ów bowiem naddziada mojego Jana Chrzciciela ubił, tym samym ród mój do ostatniej nędzy doprowadzając.

– Ach tak!… – Bartusz ze zrozumieniem skinął głową.

– No i jeszcze jedno, co mu niby – względem stosunku do Boga zmieniło to, iż przybrał nazwisko Bożemski?

– Wiele, paniczu, wiele. Bo to nowe nazwisko, w tym konkretnym kontekście, można by i na taki sposób odczytać, że on jakoby sam już stał się istotą boską. Takim bogiem dla samego siebie. Bożemski – czyli jakby boski. Innego Boga już nie potrzebował.

– Oj! Zdaje się to nader mocno naciągane i ryzykowne wytłumaczenie, ale niechaj tam waszmości już będzie. Zawszeć to objaśnienie jakieś, a nie żadne – Mikołaj się roześmiał. – Kontynuujcie, proszę tę opowieść, bom okrutnie ciekaw jej zakończenia.

– Bo też i niezwyczajne ono. A może aż nadto zwyczajne?…

– Tedy proszę o ciąg dalszy!

Pan Bartusz odchrząknął raz i drugi i trzeci, co hrabia zrozumiał wybornie i szepnąwszy coś woźnicy, znów zatopił się we własnych myślach. Powożący zaś, puściwszy wolno lejce, bo konie szły równo, spokojnie, a nie narowiście, sięgnął do sakwy przytroczonej z tyłu do siedziska i wydobył z niej nader okazałą flaszę przeźroczystej italskiej grappy6, po czym podał ją Bartuszowi.

Ów, certoląc się nieco na początku, bo tak wedle jego mniemania wypadało, w końcu wyciągnął korek i mruknąwszy pod nosem: „O! Takiej gorzałki jeszcze nie piłem”, pociągnął – delikatnie mówiąc – spory łyk. Nie spodziewając się jednakowoż takiej mocy napitku, chciał go przełknąć jednym haustem, ale się zapowietrzył i aż oczy wyszły mu na wierzch.

Troszkę się pomocowawszy z trunkiem, jakoś go ostatecznie „wchłonął”. I zaraz w przełyku i żołądku począł gorącość. Drugi łyk pociągnął już ostrożniej i zgoła skromniejszy, a potem – co było do przewidzenia – zaczął znów pochrząkiwać i niby to zerkać do swojego tobołka.

Hrabia znów coś szepnął stangretowi, a ów wydobywszy ze swojej sakwy pajdę chleba i kawał koziego wędzonego sera, podał go bez słowa szlachetce.

Mikołaj musiał uzbroić się w cierpliwość, ponieważ pan Bartusz zamilkł na dobrą chwilę i z namaszczeniem przeżuwał ofiarowane mu wiktuały. Nim dokończył konsumpcji, jeszcze raz pociągnął z flaszy, zagryzł skórką chleba i rozsiadłszy się wygodnie, jął kontynuować opowieść.

– Na czym to ja stanąłem, paniczu?

– Bożemski siedzi w lesie, ma własną bandę i jak się można domyślać, łupi podróżnych na gościńcach.

– No tak… tak… – Bartusz zbierał myśli. – I miał w tych swoich poczynaniach szczęście. Zasadzano się na niego nie raz i nie dwa, urządzano obławy – nadaremnie! Aż przecie nadszedł dzień, kiedy szczęście go odbierzało. Zadarł bowiem z Kimś, z kim się nigdy nie powinno zadzierać.

– To znaczy?

– To znaczy, że rodzice wieźli do Sandomierza, do klasztoru Panien Benedyktynek, co to za wysokim murem na Przedmieściu Zawichojskim siedzą, córkę swoją, która jeszcze jako dziewczątko kilkuletnie Panu Jezusowi się ofiarowało. I onże Bożemski – gdy karocę zatrzymano, a dowiedziawszy się kto w niej siedzi i dokąd zmierza, swojemu zausznikowi, który zwał się Mrygoń, polecił dziewczynę wywlec, w las uprowadzić, a rodziców jej starych wolno puścić, nawet ich nie łupiąc.

– I czemuż to tak? – zdziwił się Mikołaj.

– Ponieważ chciał swoim kompanom pokazać, że Boga naprawdę nie ma, dlatego porwał się na Jego rzekomą własność, na oblubienicę Jezusową. Pewny był, że go za to żadna kara nie spotka.

– I nie spotkała?

– No… taka, jakiej by się osoby po dziecięcemu wierzące spodziewały, to oczywiście, że nie. Żaden grom z nieba go natychmiast nie spalił. Co to, to nie. Większa kara jednakowoż od tego gromu z nieba go dotknęła – on się zakochał w dziewce, a dziewka im dłużej ją więził, coraz łaskawszym okiem nań spoglądała. Wszelako do niczego, poza powłóczystymi spojrzeniami, nie dochodziło, bo się Bożemski bał kolejnej kompromitacji. Tymczasem teraz starościńscy okrutnie zawzięli się na niego, bo tym razem wszelką już miarę przekroczył! Sieć zarzucili tedy na bandę Bożemskiego o wyjątkowo małych okach. I zaciskała się ona, zaciskała, aż wreszcie kamraci wystraszeni, że w tym przypadku już się im wymknąć może nie udać, uradzili, co by dziewkę wywieźć na gościniec i tam porzucić, z nadzieją pewną, że jeśli rodzice ją odnajdą, to ich prześladowcy poniechają obławy.

– No i co? Co było dalej?

– Jak postanowili, tak też i uczynili. Wyprowadzili nowicjuszkę zakonną, czy może raczej kandydatkę na nią, na drogę prowadzącą ku Sandomierzowi, a sami wycofali się do kniei. Niestety, jednego nie przewidzieli!

– I czegóż to?

– Że pannie wcale to nie było w smak! Pognała zaraz za nimi niczym łania, wróciła do obozu i, padłszy Bożemskiemu do nóg, z łkaniem błagała, co by jej nie odpychał, że od tej pory już tylko jego chce być własnością i niczyją więcej. Wyląkł się zbój i skrył przed panną w szałasie. Niestety, kiedy noc zapadła, zakradła się ona i tam i wślizgnęła pod baranią skórę, którą herszt Jasiek był przykryty i dalejże go obłapiać. Ówże zaś, kiedy się rozbudził, pomiarkowawszy się w tym, co się święci, nie bacząc, że jest jeno w samych gaciach, drapnął z szałasu i gnał jak oszalały prosto przed siebie. Gnał przez młodnik. Zwisające gałązki jedliny i brzozowe witki smagały go po twarzy, ale on na to nie patrzał. Gnał, jakby go co najmniej ze sto diabłów goniło, a nie obawa, że tylko jedna i to na dodatek bardzo urodziwa dziewka go dopędzi. Pech jednak prześladował Jaśka – bo uciekał w złym kierunku…

– To znaczy?

– To znaczy miast w głąb kniei, wybiegł prosto na gościniec, a że noc była księżycowa, widna i ani jednej chmurki na niebie, to go z daleka było widać. No i starościńscy go spostrzegli… Dopadli, powrozami związali i w samych tych gaciach, z żółtą plamą w kroku, za wozem do Sandomierza powlekli…

A panna?

– Panna dognała Bożemskiego na drodze, tedy i ją zabrano. Tyle że panny nikt nie podejrzewał, iż teraz już z własnej woli do zbója przystać chciała. Wszyscy jej współczuli i litowali się nad nią, lecz ona milczała… jak zaklęta milczała.

A co z bandą?

– Brakło herszta, to poszła w rozsypkę. Próbował jej Mrygoń przewodzić, lecz posłuchu nie miał. Wkrótce zresztą i on i jego przyboczny Czesiek z Wilczyc przezwiskiem Kiełbasa, i jeszcze jeden Bolek co go wołali Srala, bo co się tylko mleka napił, to zaraz go czyściło, także zostali ujęci i do Sandomierza powleczeni na sąd.

To musiało być nieliche widowisko, a jam nic o tym nie słyszał, choć w Sandomierzu urodzony jestem, wychowany i aż po dziś dzień tam mieszkałem.

A to tego ja już nie wiem czemu. Może w Sandomierzu, mieście stołecznym tak rozległego województwa, takie dziwowiska nie wzbudzały aż takich emocji, jak u nas, na wsi. Tak czy inaczej, wpodle Staszowa, a i w dalszej okolicy się o tym jeszcze opowiada, w Sandomierzu zaś pokrył owo pył niepamięci…

– Być może – zgodził się Mikołaj. – Ale mówcie dalej. Jakże cały ów proces wyglądał?

Żałośnie. Sam Bożemski prezentował się bardzo paskudnie. Ponieważ ujęto go w samych gaciach, których nogawice oddarł sobie nad kolanami, żeby mu chłodniej było w upalne noce, to jego suche nogi, prawie bez łydek, o wyraźnie odznaczających się koślawych piszczelach i sterczących, niby guzy na parszywym trupieszejącym drzewie, kolanowych stawach, budziły obrzydzenie. Chudy był też niemiłosiernie, a żebra wyglądały spod skóry niczym tara, na której baby w baliach, spierają żółte plamy z kroku kalesonów swoich chłopów, a które i na gaciach zbója wyraźnie się odznaczały. Do tego gębę też miał już nieszczególną, bo lata w lesie odcisnęły na niej swoje piętno, a poza tym, chyba ze strachu, kiedy został wtrącony do lochu, za jedną noc osiwiał. Plugawy był i niemyty, rozczochrane włosy spadały mu na uszy, a rozkudłana grzywka na czoło. Brodzisko kosmate mu porosło, także siwe i także niechlujne. Nos miał prosty, o nieco rozdętych nozdrzach, policzki zapadłe, a oczy kaprawe i świdrowate. Tak to z pięknisia przeistoczył się Borzemski w dziadygę obrzydliwego.

– A powiedzże mi waszmość, skądże masz aż tak dokładne, aż po te szczególiki najdrobniejsze, informacje o owym zbóju? Nie ponosi cię aby wyobraźnia?

Cóż, to już prawdę rzeknę. Mój naddziad, któren cały proces bandy z podstaszowskich lasów obserwował, od pierwszego aż po dzień ostatni, całkiem udatnie to opisał, a jam tyle razy jego zapiski czytał, żem się ich omal na pamięć wyuczył.

– Ach! Tedy sekret się odkrył – roześmiał się młodzieniec.

– Ale, paniczu, był jeszcze jeden wątek w owej sprawie…

– I jakiż to?

– Bożemskiego, by własną skórę ratować, jeden z kamratów oskarżył o czary!

– Coś podobnego? A na jakiejże to podstawie.

– Zeznał, iż Bożemski miał jakąś księgę tajemną, z której coś przepisywał po kryjomu, nocami, przy blasku łuczywa.

– To on pisać umiał? No! Panie Bartuszu, temu to już nie dam wiary!

– I słusznie, bo co się okazało. Kiedy starościńscy dokładnie przetrząsnęli szałas zbója Jaśka, to znaleźli w nim kilkanaście kart, jedną składkę drukarską, wyrwaną z jakiejś łacińskiej księgi, flaszę inkaustu, parę piór gęsich zaostrzonych i niezaostrzonych oraz kart kilka papierowych częściowo zapisanych, a częściowo czystych.

I cóż to było? – spytał zaintrygowany Mikołaj.

Et! – szlachetka lekceważąco machnął ręką. Jak to sędzia zobaczył, to parsknął śmiechem. Bożemski co by sobie powagi dodać i za niebezpiecznego, lecz także i mądrego nadzwyczaj uchodzić, udawał, iż się czarostwem trudni. Składka pochodziła z jakiegoś starego brewiarza7, a „księga”, którą Bożemski pisał, były to rządki nieudolnie przerysowywanych liter z tego właśnie modlitewnika. I to tak raczej bez większego ładu i składu. Ale na inszych zbójach robiło owo wrażenie, a i wzmacniało posłuch, bo jeśli herszt ze Złym był w komitywie, to nie należało mu się w niczym sprzeciwiać.

– I jakże się to wszystko ostatecznie skończyło?

Mizernie. Po ogłoszeniu wyroku, na sandomierskim rynku postawiono drewnianą szubienicę, w kształcie odwróconego L, a potem po kolei kat po drabinie wciągał tam skazanych zbójów. Długo to trwało, bo za każdym razem czekano, aż niecnota skona, po czym go odcinano, a on z tępym odgłosem walił się na bruk, następnie wciągano kolejnego i kolejnego… a Bożemski czekał na ostatek. Kiedy wreszcie i na niego przyszła pora, to mnich-reformat8 podetknął mu krucyfiks na długiej rączce do pocałowania, ale on powiedział, że nie chce i poprosił, co by mu pozwolili zakurzyć fajkę. Bożemski bowiem lubił z fajki pykać, a na to mu w lochu nie pozwalano. Najpierw nie chciano się zgodzić, ostatecznie jednak faję dostał i zacną porcję tytuniu. Jak już popalił do syta, to zalał się łzami. Tak się bał. Na ów widok tedy znów reformat podskoczył z krzyżem, a Bożemski nie wytrwał dłużej w swojej zatwardziałości i się pokajawszy publicznie, nogi Ukrzyżowanego ucałował, przez co mu reformat absolucji9 udzielił. Wreszcie kat, znużony już mocno, założył mu pętlę na szyję i zaciągnął i wtenczas zbój… sfajdał się ze strachu… na rzadko… z daleka było smród czuć i było widać, jak łajno mu z tej uciętej nogawki gaci wycieka i spływa po chudej nodze. Kat splunął, zaklął siarczyście, zeskoczył na ziemie i drabinę kopnąwszy, na bok uskoczył, co by smrodu onego nie wąchać. A Bożemski zawisł, nogami tylko obesranymi wierzgał czas jakiś, aż ostatecznie znieruchomiał…

– I co dalej?

– A dalej to jak Bożemski skonał, pachołkowie katowscy powlekli go i trupa za tylne poślednie żebro na haku na murze miejskim nieopodal bramy Opatowskiej powiesili, żeby go tam ptacy rozdziobali. Na przestrogę dla innych. I wisiało ono truchło czas dłuższy, aż w końcu w upale, słotach, wiatrach i śnieżycach sczezło i śladu po nim już nie masz…

Bartusz skończył opowieść i zapadła cisza. Bo niby to śmieszne było, ale nie całkiem. Mikołaja ogarnął smutek i zaduma…

Stangret powiedział coś po hiszpańsku do hrabiego, a ten zapytał przewodnika:

– Czy jest tu w pobliżu jakaś miejscowość, gdzie by można przenocować, bo dzień już się mroczy i trzeba by się rozejrzeć za noclegiem.

– To nie chcecie, panie hrabio dojechać do Staszowa?

A to po co niby? Przecie ta mieścina nie leży przy krakowskim gościńcu. Nam prosto, bez zbaczania trzeba.

– No, to i lepiej! Bo bym musiał niezadługo rozstać się z wami i dalej na piechotę powędrować.

– I dokądże to?

– Do Osieka. A tak to do celu podróży wraz z wami, panie, dotrę. Wy ostaniecie w Osieku, gdzie przenocujecie, a ja jeszcze niecałe pół mili podążę w stronę Staszowa, bo tam jest moje siedlisko, moja chałupina… bodaj jaka… ale własna jeszcze na szczęście…

– A może zostańcie z nami w Osieku, panie Bartuszu? Będziecie wieczerzać z paniczem, a rano was pod samą chałupę dostarczymy?

Kusząca to była propozycja, więc Bartusz udając, że się zastanawia, z niejakim ociąganiem, zgodził się na to.

* * *

Hrabia Bellamarre kazał sobie podać wieczerzę w najciemniejszym kącie izby karczemnej, do której siedział odwrócony plecami. Jadł bardzo skromnie – kromkę razowego żytniego chleba cieniutko posmarowaną masłem popijając to leciuchno musującym kwasem buraczanym. Arendarz nadskakiwał hrabiemu, jak umiał, mając nadzieję, że ów da mu zarobić więcej niźli tylko z tę kromczynę i połowę kufla napoju. Lecz ten ostatni był nieugięty. Pozwolił jednakowoż pozostałej trójce, zamówić czego tylko zapragną.

Hiszpan nieobeznany z miejscową kuchnią zadowolił się jajecznicą, chlebem i dwoma czy trzema kusztyczkami żytniej okowity, po czym rzekłszy¡Buenas noches!10”, udał się na spoczynek, na zapiecek w jadalnej, gdzie podścielono mu baranim kożuchem, na którym zległ.

Pan Bartusz bodaj trzykrotnie upewniwszy się, czy naprawdę może zamówić, co tylko zechce, nie bacząc na post, zażyczył sobie całego pieczonego koguta, pieczywa do syta, dzbanek węgierskiego maślacza11 i omlet na słodko, polany miodem lipowym.

Mikołaj wreszcie, skubnąwszy trochę ryby pieczonej i zapiwszy ją także tokajem, tyle że zacnym, a nie maślaczem, lecz za to rozcieńczonym w połowie wodą, zerkał spod oka na hrabiego. Dziwiło go, że wieczerza w samotności i na dodatek tak skromnie. No, ale w końcu nie była to jego sprawa.

Takie najwyraźniej miał przyzwyczajenia, a może arystokratyczne fanaberie? Tak czy inaczej, ta jego skromność i powściągliwość wyraźnie rzucała się w oczy. Był też ponadto wyjątkowo cichy i jakby zamknięty w sobie.

„Jakież to będzie moje życie u boku tego człowieka?” – z niepokojem zastanawiał się młodzieniec.

Hrabia jakby ocknąwszy się z zadumy, dość gwałtownie powstał, głośno odsunąwszy zydel i skinął na Mikołaja.

– Pora, chłopcze, udać się na spoczynek.

Młodzieniec aż zdrętwiał z przerażenia, bo pierwsze co przyszło mu na myśl, to to, iż Bellamarre chce go zabrać do swojej izby, do swojego łoża… że to sodomita…

W pierwszym odruchu chciał uciekać z karczmy, lecz uświadomił sobie, że jest mroźna i śnieżna zimowa noc. Był co prawda w miasteczku zamieszkiwanym przez garstkę ludzi, ale gdyby ktoś nawet się odważył dać mu schronienie pod swoim dachem i tak by go nie obronił, jeśliby hrabia posłał po niego swojego Hiszpana…

„Będę walczył… będę walczył… nie ulegnę hrabiemu” – kołatało mu się po głowie, kiedy wspinał się w ślad za nim na poddasze, gdzie przygotowano dla nich nocleg.

Jednakowoż nie było takiej potrzeby.

Bellamarre wskazał Mikołajowi drzwi jednej z izdebek, a sam wszedł do innej. Z chłopaka jakby powietrze zeszło. „Uff! To jednak nie sodomita. Bogu niech będą dzięki…”

* * *

Sanie hrabiego zatrzymały się przed w na wpół zagłębioną w ziemię chałupiną, murowaną co prawda, ale krytą strzechą, stanowiącą własność pana Zbyluta Bartusza, herbu Barszcz alias Wiewiórka. Z tyłu za domem widać było spory spłacheć ziemi najwyraźniej przynależny do tejże chałupy, tak na oko liczący ze 4 pręty12 powierzchni, a więc niebogato. Z tego zaś gospodarz z żoną utrzymać się nie byli w stanie. Musiał zatem pan Bartusz – jak onegdaj zauważył Mikołaj – wieszać się u klamek wielmożów. By przeżyć. Po prostu. Głód i troski dnia codziennego raz-dwa mogą wykurować z ambicji i nadmiaru godności i zostawić jej tyle tylko, żeby nie mieć siebie samego w po- gardzie…

Pani Bartuszowa wywabiona na dwór zapewne dźwiękiem janczarów podzwaniających u końskiej uprzęży, ze zdziwieniem wpatrywała się w pojazd i siedzących w nim mężczyzn, pośród których rozpoznała i swojego małżonka.

Ten ostatni zgrabnie wyskoczył z sań na ubity przed domkiem śnieg, pochylił się w ukłonie, ale nie przesadnym, przed szczupłym, z cudzoziemska odzianym arystokratą i powiedział:

– Prosiemy, prosiemy do środka, panie hrabio.

Bartuszowa nieomal przykucnęła z wrażenia, a potem piskliwym głosem zawtórowała mężowi:

– Prosiemy, prosiemy!

Bellamarre, o dziwo, bez ociągania i protestów, jakby miał to zaplanowane, wysiadł z sań, skinął dłonią na Mikołaja, a do Hiszpana powiedział coś ledwo słyszalnym głosem, ów zaś przytaknął i szczelniej okrywszy kolana baranią skórą, skuliwszy się w sobie, zastygł w bezruchu, by oczekiwać na powrót swojego pana.

Wnętrze nędznej chaty Bartusza zaskoczyło – czyściuchno było i schludnie, chociaż – co i nie dziwota – bardzo biednie. Gospodarz zaprosił gości, ażeby usiedli przy prostym wiśniowym stole, na twardych krzesłach z dość mocno wygiętymi oparciami, wyrobionych z tego samego drewna co i pierwszy mebel.

Tymczasem gospodyni nieproszona o nic, sama z własnej inicjatywy ledwo się przybyli rozsiedli, podała każdemu po glinianym kuflu piwa grzanego, doprawionego korzeniami, za które jednakowoż Bellamarre grzecznie podziękował, prosząc o gorącą wodę z sokiem wiśniowym albo malinowym.

– To na rozgrzewkę, bo ziąb na dworze! – zaoponowała gospodyni.

Hrabia był jednak stanowczy.

Mikołaj wtenczas jakby przez chwilę się zawahał, ale ostatecznie podniósł kufel do ust i pił gorący trunek małymi łyczkami. Gospodarz poszedł w jego ślady.

Panowało milczenie, każdy z obecnych w izbie zerkał na hrabiego, czekając, iż to on rozpocznie rozmowę. W końcu się doczekali.

– Panie Bartuszu…

– Sługa uniżony, panie hrabio…

– Panie Bartuszu, a co byście powiedzieli na to, gdybym wam zaproponował, iżbyście towarzyszyli nam w dalszej drodze? Tu wiele – o ile cokolwiek – nie wysiedzicie, a służąc mi, moglibyście przyzwoicie zarobić. Może nawet tyle, by swoje liche dotychczasowe bytowanie odmienić?…

– Panie hrabio! Racz pan pamiętać iżem szlachcic!

– Nie zapominam o tym, więc nie obawiajcie się, waszmość, że będziecie musieli spełniać jakieś posługi nielicujące z waszym stanem.

– Cóż tedy miałbym robić?

– Stać się towarzyszem i opiekunem, tego tu urodzonego Mikołaja Białeckiego, kiedy ja będę musiał udać się w swoją stronę, za swoimi sprawami. A to chyba nie będzie uwłaczać waszej godności?

Aha… – Bartusz wciąż nie wiedział, co tak naprawdę miałby robić. – Czyli co tak konkretnie… panie hrabio?…

– Strzec młodzieniaszka, iżby nic złego go nie spotkało, albo li też w jakieś złe towarzystwo nie popadł. Szermierki go poduczyć. To chyba potraficie?

Pan Zbylut przytaknął skinieniem głowy i zapytał:

– A na długo to, panie hrabio?

– Hm… na jakieś dwa-trzy lata.

Bartusz pytająco spojrzał na Bartuszową, a ta zalała się łzami.

– Jakże ja, serdeńko ty moje, taki szmat czasu bez ciebie przeżyję? Sama samiuśka, na dodatek okrutnie tęskniąc… bez grosza… – te ostatnie słowa wypowiedziała nieomal szeptem.

Bellamarre bez słowa sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurty i wydobył stamtąd krągły i długi na zacną męską dłoń rulon welinowy, w który coś było zawinięte. Położył rulon na stole i delikatnie posunął go w stronę pochlipującej niewiasty.

Ta popatrzyła na przedmiot ów z niejakim zdziwieniem, ale zachęcona delikatnym skinieniem głowy hrabiego, ostrożnie go podniosła i rozwinęła.

Na widok tego, co zobaczyła, oczy zrobiły się jej wielkie i okrągłe.

– Panie… hrabio… – tyle zaledwie wybąkała.

– Już aśćka nie jesteś bez grosza.

Panie hrabio! Toż to majątek!

Pan Bartusz wyjął rulon z rąk żony i z grubsza oszacował jego wartość i zawartość, a potem ze zdumieniem pokręcił głową.

– Za to można wieś kupić!

– Zatem kup, wasze – uśmiechnął się hrabia.

– Ba! Kiedy? Skoro chcecie co prędzej ruszać w drogę, a ja musiałbym wraz z wami?…

Możemy wstrzymać się z wyjazdem do jutra.

– To raczej niepodobieństwo, nie znajdę nic i nie sfinalizuję całej rzeczy w tak krótkim czasie…

Może więc odkupcie karczmę od plebana wraz z arendarzem? Wczoraj niechcący podsłuchałem, jak się żalił swojej żonie, iż proboszcz chce się karczmy pozbyć.

– Wybaczcie, panie hrabio, ale jak mogliście podsłuchać, kiedy oni ze sobą rozmawiali po żydowsku. To ile, przepraszam za śmiałość, zna pan hrabia języków?

Bellamarre szczerze się roześmiał i zbył szlachciurę krótkim:

– Ile mi potrzeba. A następnie dodał: – To co? Sami pójdziecie do plebana, czy mam wam towarzyszyć?

– Nie śmiem prosić, ale… gdyby z panem hrabią… łatwiejsza by była rozmowa…

* * *

Pleban, zacierając ręce, przeliczył złote monety, Bartusz schował w zanadrze akt kupna i w zadowoleniu się rozstali.

Bartuszowa wycałowała męża, gęsto przy tym roniąc łzy.

Hiszpan strzelił z bata, sanie z dzwonieniem janczarów ruszyły, konie wypoczęte i syte rwały chyżo, prostą drogą na Kraków.

Chmury się rozproszyły i na nieboskłon wypełzło blade zimowe słońce, którego promienie igrały w drobinkach śniegu, budząc w nich brylantowe błyski.

Mikołaj próbował zagadać do hrabiego, ale ów odpowiedział mu po hiszpańsku. Spytał o to samo po francusku, z takim samym efektem… po włosku… to samo…

Nareszcie Bellamarre poinformował go po łacinie, że od tej chwili aż do celu podróży on i pan Bartusz mają się – choćby z grubsza nauczyć hiszpańskiego. Gdy Białecki przekazał tę nowinę szlachetce, ten się wystraszony porwał i chciał z sań wyskoczyć, uświadomiwszy sobie jednak, iż za ów zadatek, za który nie tylko kupili karczmę, ale jeszcze z niego pani małżonce sporo zostało, na spokojne życie, przez te trzy, a nawet i grubo więcej nadchodzących lat, z westchnieniem usiadł ponownie na swoim miejscu w saniach, mamrocząc:

– Niech się dzieje wola Boska… może jakoś owo przetrzymam…

* * *

Nim dotarli do Krakowa, zarówno Mikołaj, jak i Bartusz zaczęli „chwytać” pojedyncze hiszpańskie słowa, zdania, zwroty. Białeckiemu było lżej, bo znał perfect i łacinę i francuski i włoski, a były to hiszpańskiemu pokrewne języki. Gorzej szło Zbylutowi, który ledwo co liznął łaciny, ale młodzieniec mu pomagał w nauce, więc jakoś im obydwu szło. I to nawet – rzec by można – niezgorzej.

Podczas podróży zarówno chłopak, jak i szlachetka bacznie przyglądali się hrabiemu, jego zachowaniu, nawykom.

Ogólnie można go było opisać tak: był raczej małomówny, chociaż nie zawsze. Trafiały się dni, kiedy lubił się nieomal popisywać swoimi umiejętnościami, wiedzą, pamięcią, talentami, których mu natura nie poskąpiła i czym tam jeszcze. Natomiast nieodmiennie odziewał się niewymyślnie, lecz przecie nad wyraz gustownie i ze smakiem. Niby miał wiele par ubrań, ale wszystkie były prawie takie same. Najczęściej zakładał czarny skromny, lecz wytworny szustokor czy może już bardziej był to habit à la française13, z wywiniętymi białymi mankietami, takimiż obramieniami jego brzegów i białym muślinowym fularem wystającym sponad stójki pod szyją i luźno opadającym na piersi14. Jedyny, ale za to niebagatelny, luksus stanowiły wysadzane wyjątkowej czystości i piękności brylantami zegarek, spinki, tabakierka – wszystkie z białego złota, czy też raczej elektrum, a i jeszcze i z tego samego metalu wyrobione sprzączki u pantofli uszytych z delikatnej giemzy15, w odcieniu lśniącego i polerowanego smoliścieczarnego hebanu. Bladobursztynowej barwy nicią, również z białego złota usnutą, miał przyozdobiony kunsztownym haftem przód szustokoru, jak również kamizelę, którą nosił pod nim.

Obcisłe jedwabne spodnie sięgały ledwie do kolan, a zgrabne i wspaniale umięśnione łydki okrywały również jedwabne białe pończochy.

To w pomieszczeniu, na zewnątrz zaś, teraz, zimą, w podróży, miał na sobie naturalnej barwy czarne bobrowe futro prostego kroju, czasem zamieniając je na sobolowe, a na nogach wysokie buty sięgające za kolana, których cholewy w górnej części były nieco poszerzone i wywinięte na zewnątrz.

* * *

Podróż do Krakowa była monotonna. Mikołajowi zdało się, że hrabia jakby unikał spotkań z miejscową szlachtą, bo nigdy nie zajeżdżał do żadnego pałacu, czy dworu, a zatrzymywał się, jadał, odpoczywał i nocował wyłącznie w przydrożnych karczmach.

Tam zaś zawsze posilał się sam, w oddaleniu od innych i nieodmiennie nader skromnie. Nigdy nie spożywał mięsa ani nie pił wina, miodu ani piwa, o bardziej gorących trunkach nawet nie wspominając. A przecież miał pieniądze! Bardzo dużo pieniędzy!

„Może w ten sposób chciał zataić swoje bogactwo, żeby się nie narazić na jakąś napaść?” – przemknęło przez głowę Białeckiego. „Ba! Niemożliwe. Wystarczyło spojrzeć na ubranie, na te brylanty, które miał przy sobie… na sobie… nikt w ubóstwo hrabiego nie byłby w stanie uwierzyć. A za same spinki i zegarek niejeden rzezimieszek gotów byłby mu gardło poderżnąć…”

Nie mogli więc zrozumieć ani Mikołaj, ani tym bardziej Zbylut, dlaczego tak, a nie inaczej hrabia się zachowuje. Widać był dziwakiem. Ot i wszystko…

W końcu minęli rogatki Krakowa.

I tym razem – o dziwo – Bellamarre nie zajechał do żadnej z licznych gospód, lecz kazał się wieźć wprost na Wzgórze Wawelskie. A kiedy się już tam znaleźli, dał znak Hiszpanowi, by ów zatrzymał sanie na wysokości Kaplicy Zygmuntowskiej, której dach ongiś kryty był złotą blachą, jaka tego dnia bez wątpienia lśniłaby w promieniach bladego zimowego słońca i ostro kontrastowała z zasnutą zielonkawym grynszpanem blachą miedzianą niegdyś pokrywającą dachy głównej bryły Katedry św. Wacława i pozostałych budynków do niej przylegających, które teraz po pożarze wznieconym 25 sierpnia 1702 roku przez zbójeckich Szwedów stały wypalone, osmalone i w znacznej mierze zrujnowane. A to dawało nader przygnębiający widok. Ledwie niewielkie fragmenty dawnej rezydencji monarszej ocalały od ognia i były zdatne do zamieszkania.

Skinąwszy dłonią na znak, żeby załoga sań czekała w tym miejscu, sam zgrabnie wyskoczył na ubity śnieg i skierował się ku wewnętrznemu dziedzińcowi zamku królewskiego. Szedł pewnie, nie rozglądając się, ani nie wahając, co dowodziło, że nie jest tu po raz pierwszy.

* * *

Ledwo hrabia zniknął z obserwujących go trzech par oczu, nie wiedzieć skąd pojawił się wysoki, szczupły, o wojskowej posturze, chociaż przyodziany w zwyczajną, bardzo obszerną czarną pelerynę, którą się owinął szczelnie, iżby zabezpieczyć ciało przed chłodem i takiejże samej barwy kapelusz-pieróg na głowie, spod którego nie wyzierała bynajmniej kunsztownie trefiona peruka, ale własne mocno posiwiałe włosy tegoż jegomościa, związane czarną aksamitną tasiemką w „koński ogon”. Wyglądało to cokolwiek osobliwie, ale nader poważna mina i podobny ton głosu, gasiły nawet próby uśmiechu na ustach obserwujących go pasażerów sań.

Panowie, proszę… udajcie się… za mną… – mówił z wyraźnym trudem, jakby brakowało mu tchu.

Bartusz i Białecki opuścili sanie, Hiszpan natomiast został, by zająć się pojazdem i końmi.

Nieznajomy powiódł ich wprost na główny dziedziniec zamkowy otoczony krużgankami. Mikołaj rozglądał się z zaciekawieniem i chociaż tak budynek, jak i owo miejsce konkretne, były zniszczone przez ogień, to i tak zrobiły na nim duże wrażenie, bo kryły w sobie resztki majestatu Rzeczypospolitej. Wojny, przemarsze wojsk, biedniejący kraj, magnaci myślący w większości o napełnieniu własnej kiesy. Biedniejąca i coraz bardziej bezradna drobniejsza szlachta, nie mówiąc już o gołocie, nie miała możliwości zapobieżeniu upadkowi Rzeczypospolitej… A onże zamek jej majestat wyobrażał…

Przyglądasz się Waćpan tym nadpalonym, pokrytym sadzą i poodpadanym tynkom, liszajem i grzybem nadgryzionym murom? Cóż… od kiedy król jegomość Zygmunt III upodobał sobie na mieszkanie tę mazowiecką mieścinę z demonem w herbie16, Warszawę, posypały się na kraj nasz nieszczęścia jedno po drugim… i tak jest do dziś…

– Tak Waszmość uważasz? Że to przez wzgląd na to, iż monarchowie porzucili stołeczny Kraków, Pan Bóg odwrócił od Rzeczypospolitej Swoje oblicze?

– A jużci. I owszem. Paniczu Mikołaju, zważcie, iż mieścina nic nie znacząca, przybrawszy sobie za patrona i symbol ni to babę, ni to chłopa, ni to smoka, ni bazyliszka, istotę demoniczną, gadzią, sama co prawda urosła, ale kraj, od kiedy tam nasi monarchowie rezydują, popada w coraz większą ruinę.

– Eee, panie Bartuszu, a co mają do tego symbole? Opowiadacie bodaj co. Bajdy jakieś.

– Tak? Zatem dlaczego się żegnacie, paniczu, znakiem krzyża świętego, czemu na ścinie wieszacie krucyfiks, albo-li też obrazy święte? Wszak to tylko symbole… symbole…

– No… no… to co innego przecie… – wybąkał Mikołaj.

– A co niby? Te to symbole Boga, dobra, a tamten diabła, zła. Wszak znak Warszawy to od góry człowiek, raz ukazywany jako mąż, inszym razem jako niewiasta z obnażonymi piersiami, z mieczem i tarczą, jakby szykujące się (bo sam nie wiem, jakiej toto jest płci) do ataku. Poniżej zaś tułów obły, odwłok wypukły łuską gadzią pokryty, z którego skrzydła błoniaste jak u smoków wyrastają i ogon wężowy a może takoż smoczy… ogólnie rzekłszy gadzi, a stoi toto na nogach ptasich. Jakby na owo monstrum nie spojrzeć najbliżej mu wyglądem do bazyliszka, to jest władcy wężów. A kogóż to niby on symbolem jest? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, sam jej udzielił – Lucypera, smoka starodawnego, którego zowią diabłem i szatanem, zła wcielonego, Antychrysta, moru i nędzy, i wojny – słowem – kary Boskieja wszak nie zanegujesz, iż ustawicznie Pan nas chłoszcze…

I wtenczas odezwał się ich przewodnik, mówiąc:

– Prawdę, panie, powiadacie. Bo czyż samo Pismo nie opowiada waszej obecnej sytuacji? U Izajasza Proroka jest to ujęte w takie słowa: „…nieprawości wasze rozdział uczyniły między wami i między Bogiem waszym, a grzechy wasze sprawiły, że ukrył twarz przed wami, aby nie słyszał. Bo ręce wasze krwią są zmazane, a palce wasze nieprawością; wargi wasze mówią kłamstwo, a język wasz nieprawość świegoce. Nie masz, kto by się zastawiał o sprawiedliwość, ani jest, kto by się zasadzał o prawdę. Ufają w próżności, a mówią kłamstwo; poczynają ucisk, a rodzą nieprawość. Jaja bazyliszkowe wylęgli, a płótna pajęczego natkali. Kto jadłby jaja ich, umrze, a jeśli je stłucze, wypełznie z nich gad. Płótna ich nie godzą się na szatę ani się przyodzieją robotami swymi. Uczynki ich są uczynkami nieprawości, a sprawa łupiestwa jest w rękach ich. Nogi ich bieżą do złego i kwapią się na wylanie krwi niewinnej. Myśli ich są myśli nieprawości; spustoszenie i starcie jest na drogach ich. Drogi pokoju nie znają i nie ma sprawiedliwości w drogach ich; ścieżki swe sami pokrzywili u siebie; każdy, kto po nich chodzi, nie zna pokoju. Dlatego oddalił się sąd od nas, a nie dochodzi nas sprawiedliwość; czekamy na światłość, a oto ciemność; na jasność, ale w ćmie chodzimy. Macamy ściany jako ślepi, a macamy, jakobyśmy oczów nie mieli. Potykamy się w południe jako w zmierzch; w wielkich dostatkach podobni jesteśmy umarłym…17

Mikołaj nic na to nie odparł, za to pan Zbylut skwapliwie przytaknął i wznowił swój wywód tyczący się symboli.

– Otóż i właśnie! A Kraków? Co ma w herbie? Miasto warowne i białego orła, któren go strzeże! A czymże jest ów orzeł? Otóż symbolem samego Boga Wszechmogącego i Pana Chrystusa Jezusa Syna Jego jednorodzonego! Chwały, nieśmiertelności, władzy, majestatu, sprawiedliwości, szczęścia, szczodrości, dobroci, odwagi, przyzwoitości i cnót wszelakich! Orzeł ów to wróg zajadły smoka, węża i króla wężów – bazyliszka! Nie dziwne jest tedy, że gdy monarchowie zrezygnowali z ochrony orła, a udali się pod osłonę błoniastych skrzydeł gadzich, mądrzy ludzie odczytali to jako prognostyk upadku kraju, ruiny, nędzy, nienawiści bratniej, wojen domowych, krwi przelewu. I co najgorsze prognostyk ów co do joty się sprawdził… Jeśli się bowiem pogardza Bożą opieką, a pod diabelską udaje, to jakże ma być inaczej?… Pomnij też, jak pierwej skończyli Piastowie mazowieccy także mający żmija czy też bazyliszka w herbie. Zamieszkawszy w Warszawie, a porzuciwszy stołeczny dla nich Płock, tym samym opiekę gadzią nad swoim rodem podwajając i od gadziego jadu na ostatku pomarli…

– Ale czyż mieli tego świadomość?

Tego to my nie wiemy.

Lecz przecie król Zygmunt, który do Warszawy się przeniósł, był nadzwyczaj pobożnym człowiekiem, codziennie mszy słuchał. I to niejednej. I komunikował18A za jego czasów Rzeczpospolita największy w Europie zajmowała obszar! A poza tym nie zawsze stolica była w Krakowie!

– No niby…

Pan Zbylut został tymi słowy zbity z pantałyku. Nieznajomy przewodnik przyszedł mu jednak w sukurs.

Młodzieńcze, nie ma znaczenia czy król zdawał sobie sprawę ze znaczenia owego gadziego symbolu, czy też nie. On go po prostu zlekceważył… a może nawet, najzwyczajniej, nie dostrzegł?… Wszelako zamieszkawszy w Warszawie, niejako zaakceptował i niezbyt istotne jest to, czy w pełni świadomie, czy też może nie do końca świadomie. I nie musiał tego czynić w żaden urzędowy sposób. Sam fakt zamieszkania monarchy w tym miejscu dał Złemu pretekst do działania, bo Zły jest formalistą i nigdy nie atakuje osoby, miejsca czy narodu bez domniemanej choćby na to zgody, zgody na poddanie mu się. A w tym wypadku mógł domniemywać, iż takąż zgodę dostał. Może król nie dwóch, ale i dwudziestu dwóch mszy dziennie słuchać, lecz póki w Warszawie będzie mieszkać i stąd rządzić – diabeł nad krajem i nad narodem władzę mieć będzie. Ot, i wszystko… A co do dawniejszych miast stołecznych Królestwa Polskiego, to wymieniając je, zerknijmy także na ich herby, a dokładniej na jeden tylko z występujących na nich symboli uwagę zwracając: Gniezno – orzeł, Poznań – orzeł, Sandomierz – orzeł, Sieradz – orzeł

– Panie, nie wiem, jak pana zowią… – rzekł na to Mikołaj – panie, ale przecie król Jan Kazimierz śluby Matce Najświętszej we Lwowie złożył i królową Polski i ją ogłosił… formalnie przecie… zgodnie z prawem…

– Ba! A śluby one dopełnił?

Jakże to? Przecie dopełnił! – zaprotestował Mikołaj.

– Ejże! Młodzieńcze! I te też? I nieznajomy z pamięci przywołał zdań kilka z owych ślubów: „…z wielkim żalem serca mego uznaję, dla jęczenia w presji ubogiego pospólstwa oraczów, przez żołnierstwo uciemiężonego, od Boga mego sprawiedliwą karę przez siedem lat w królestwie moim różnymi plagami trapiącą nad wszystkich ponoszę, obowiązuje się, iż po uczynionym pokoju starać się będę ze stanami Rzeczypospolitej usilnie, ażeby odtąd utrapione pospólstwo wolne było od wszelkiego okrucieństwa…19

I na to nic już odrzec nie można było. Te ostatnie słowa kategorycznie zamykały wszelkie dywagacje, czy diabeł jest na prawie, czyli też nie.

Tak Bartusz, jak i Białecki bardzo byli ciekawi, kim jest ów jegomość, który wiódł ich cienistymi krużgankami wawelskiego zamku na kwaterę, kto jest ten, tak znakomicie orientujący się i w Piśmie i ślubach i w znaczeniu symboli.

Nie mieli śmiałości jednak ponownie pytać go o to, skoro pierwsze zapytanie zlekceważył i nie udzielił nań żadnej odpowiedzi, najwyraźniej chcąc zachować incognito…

Weszli w jakiś mroczny korytarz. Od ścian i posadzki ciągnęło chłodem. Po kilkunastu krokach przewodnik zatrzymał się przed wysokimi dębowymi drzwiami zdobnymi prostym ornamentem geometrycznym, ujętymi w kamienne odrzwia.

Przewodnik nacisnął klamkę i otwarłszy jedno ze skrzydeł, skinieniem dłoni zaprosił Mikołaja i Zbyluta, by weszli do środka. Tedy weszli. Komnata nie była okazała, ale dobrze nagrzana. Od wysokiego holenderskiego pieca zbudowanego z niebiesko zdobionych emaliowanych białych kafli, czuć było promieniejącą gorącość.

Na środku pomieszczenia ustawiony był niezbyt okazały, taki w sam raz dla dwóch osób, stół, cały zastawiony wybornymi wiktuałami, choć niewyszukanymi. Pod ścianami, po przeciwległych stronach pomieszczenia, stały wygodne, wymoszczone poduchami i pierzynami puchowymi łoża. Zatem tu mieli się posilić i tu zanocować.

– Tedy, paniczu, w imię Boże – Bartusz nie ociągając się, usiadł przy stole, przysunął ku sobie talerz i jął się rozglądać czego by tu na początek skosztować. I nałożył sobie zacny kawał pieczonego szczupaka przyprawionego rozmarynem, bazylią i odrobiną czosnku. Do tego dobrał świeży chleb z kasztanową chrupiącą skórką i kufel ciemnego, słodkawego, leciuchno musującego kwasu chlebowego.

Mikołaj wraz poszedł w jego ślady.

Wówczas tajemniczy przewodnik dyskretnie wycofał nie na korytarz i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Dawniej tak określano pozdrowienie: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

2I nazwisko i herb nie są wymyślone, lecz prawdziwe.

3Ab ovo – od początku, dosłownie od jaja (łac.).

4Nazwisko autentyczne, występujące do dzisiaj.

5Urodzony – czyli szlachcic.

6Mocny 50o destylat produkowany ze skórek i wytłoczyn winnych jagód.

7Księga zawierająca liturgię godzin, którą codziennie musi odmawiać każdy wyświęcony kapłan.

8Franciszkanie-reformaci – bracia mniejsi ściślejszej, zreformowanej w XVI wieku obserwancji, zwani po łacinie Ordo Fratrum Minorum Reformatorum; w skrócie: O.F.M. Ref.

9Absolucja – rozgrzeszenie.

10Dobranoc!

11Maślacz – ogólnie: gorszy gatunek tokaju.

12Pręt – niecałe 200 m2.

13Szustokor z francuskiego justaucorps i habit à la française poprzednicy surduta.

14Fular – rodzaj chusty wiązanej pod szyją, poprzednik krawatu.

15Giemza – cienka i znakomicie wyprawiona skóra koźlęca.

16Pierwotnym herbem Warszawy nie była syrenka, lecz groźne demoniczne monstrum w połowie ludzkie, w połowie smocze.

17Iz 59, 1-10 – według Biblii Gdańskiej.

18Przystępował do Komunii św.

19Wedle zapisu o. Augustyna Kordeckiego, przeora jasnogórskiego klasztoru.