Antyklerykalizm jako model biznesowy w III RP

Antyklerykalizm jako model biznesowy w III RP

https://pch24.pl/antyklerykalizm-jako-model-biznesowy-w-iii-rp/

Nie brakuje nam w Polsce szczerych antyklerykałów gotowych zupełnie serio wznosić postulaty delegalizacji Kościoła Katolickiego i odbierania rodzicom dzieci wychowywanych w atmosferze „religianckich uprzedzeń i nienawiści”. Czy jednak właśnie takie sfanatyzowane, ale marginalne środowiska są głównymi sprawcami panującej dziś mody na antyklerykalizm? A może raczej rozplenili ją chłodno myślący i zasobni biznesmeni, którzy wyczuli w „szczuciu na księdza” całkiem niezły interes?

O tym, że na nastrojach antyklerykalnych można zbić fortunę, przekonał się w latach dziewięćdziesiątych Jerzy Urban, którego niesławne czasopismo w szczytowym momencie swej popularności osiągało nakłady w wysokości 700 tysięcy egzemplarzy. Podobnych sukcesów komercyjnych doświadczyli również inni. Wojciech Smarzowski, twórca „Kleru” (jednego z marniejszych artystycznie filmów w dorobku reżysera) zgromadził w kinach pięciomilionową widownię. Kanał You Tube Tomasza i Marka Sekielskich generuje miesięcznie setki tysięcy wyświetleń ze względu na materiały stygmatyzujące duchowieństwo, uzupełniane okazyjnie o treści ufologiczne. Dodajmy do tego kolejne wydawnicze bestsellery i teksty chodliwych przebojów muzycznych, przypisujące duchowieństwu katolickiemu wszelką widowiskową deprawację, a otrzymamy prosty wniosek – umiejętnie podany antyklerykalizm to żyła złota i przepustka do sławy dla każdego pisarza, dziennikarza czy artysty, który lubi chodzić na skróty. Dlaczego jednak rynek odpowiada na tego rodzaju ofertę pozytywnie, a duża część Polaków gotowa jest płacić za kolejne dawki tak kiepsko skleconej propagandy?

Antyklerykalizm „przaśny“

Uwolnienie rynku prasy na początku lat dziewięćdziesiątych stworzyło okazję do kolportowania periodyków nawet najbardziej egzotycznych i radykalnych. Postkomuniści, obserwujący rosnące wówczas wpływy Kościoła Katolickiego, musieli czuć się zagrożeni nagłą ekspansją instytucjonalną swych „wrogów klasowych”, co wywołało ich dziką reakcję. Jerzy Urban jako prekursor antyklerykalnego modelu biznesowego, w celu utrzymania się na powierzchni w nowym ustroju postanowił skapitalizować powstałą wówczas u pewnej części społeczeństwa niezgodę na takie przeobrażenie stosunków władzy. Wydał więc na świat czasopismo, które, z punktu widzenia sukcesu komercyjnego, okazało się strzałem w dziesiątkę.

Zawartość pisma „NIE” mimowolnie obnażyła dla postronnego obserwatora pewne cechy grupy docelowej, do jakiej było ono kierowane. Kto wcześniej wyobrażał sobie antyklerykała jako Settembriniego z „Czarodziejskiej Góry” Tomasza Manna – obytego, elokwentnego humanistę i orędownika dalszego postępu cywilizacyjnego, na którego drodze stoi archaiczny Kościół Katolicki, musiał poniekąd tę życzeniową wizję zweryfikować. „Finezja” tygodnika, zarówno w wymiarze językowym, jak i graficznym, nie świadczyła dobrze o wyrobieniu estetycznym jego odbiorcy. Nie odbiegała ona zbytnio od tej, którą serwowały masowe gazetki z siermiężnym, sprośnym humorem ilustrowane porno-kreskówkowymi gryzmołami. Koneserami tego typu szkaradzieństw mogły być tylko dzieciaki rajcujące się narysowaną „gołą babą”, doły społeczne lub osoby, którym nienawiść do kleru całkowicie już stępiła estetyczną wrażliwość. „Dobry gust” odbiorców mediów przaśno-antyklerykalnych stawia pod znakiem zapytania również poziom prezentowanego w nich humoru. Oto przykładowe „perełki” z kącika humorystycznego  pt. „Jaja jak birety” w starych numerach pisma „Fakty i Mity”:

Po reformie oświatowej

Nowa „polska szkoła” / (pod wodzą „Kościoła”) / wykształci… / matoła!

albo

Nowy zbiór liczbowy

Tysiące zer / – to kler.

=======================

Propaganda antyklerykalna tamtego czasu wykazywała zadziwiające podobieństwa do publikowanej w takich klasykach niemieckiej prasy jak Der Stürmer czy Völkischer Beobachter. Atrybuty czyhającego na dobytek niemieckiego narodu żydowskiego kapitalisty dziwnie pokrywały się z tymi sugerowanymi przez przaśnych antyklerykałów duchownym katolickim: odstręczający chciwi opoje, żerujący na zabiedzonym narodzie, pociągający z tylnych siedzeń za wszystkie sznurki, a do tego przepełnieni hipokryzją i kierujący się „moralnością Kalego”; to właśnie przez „tego czarnego” (jak określano księdza) czytelnik, który wysupłał ostatnie grosze na zakup urbanowskiego „NIE” cierpi nędzę i nie może zapewnić swoim dzieciom lepszej przyszłości. Jest to jeden z elementów stanowiących o żywotności tradycji antyklerykalnych w Polsce – dostarczenie odbiorcy łatwego wytłumaczenia niepowodzenia życiowego, równocześnie umożliwiające zachowanie wysokiej samooceny. Przeciętny czytelnik pism antyklerykalnych lat dziewięćdziesiątych nie zrealizował swych życiowych aspiracji dotyczących statusu materialnego czy pozycji społecznej nie ze względu na własne zaniedbania i nietrafione decyzje, ale właśnie z winy Konkordatu, Watykanu i jego „agentów w sukienkach” okupujących polską ziemię. W ten sposób ksiądz katolicki stał się nową figurą żydowskiego kapitalisty – wyzyskiwacza, który udaremnił temuż „pokrzywdzonemu” wybicie się ponad innych. Takie uspokojenie sumienia warte było wyłożenie tych paru monet do okienka w osiedlowym kiosku Ruchu.

Antyklerykalizm „naukowy“

Dostarczanie usprawiedliwienia osobistych niepowodzeń sierotom po PRL-u, zostało szybko uzupełnione o kolejną usługę. Tym razem zaproponowano potencjalnemu klientowi wrażenie poczucia wyższości intelektualnej nad „zindoktrynowanymi katolami”, w czym celowało środowisko Racjonalisty – Ośrodka Racjonalistyczno-Sceptycznego im. de Voltaire’a, jak dumnie się tytułuje po dzień dzisiejszy. Już sama nazwa wskazuje, że mamy do czynienia z post-oświeceniową bufonadą, charakterystyczną dla antyklerykalizmu „naukowego”. Wspieranie tego ośrodka gwarantowało w określonych kręgach glejt „człowieka racjonalnego”. Wyznacznikiem tej rzekomej racjonalności miało być odrzucenie i zwalczanie instytucji, która przez wieki paliła na stosie i ścinała głowy szlachetnych naukowców, próbujących w trudzie i znoju wydźwignąć ludzkość ze stanu pół-zwierzęcego. By czytelnikom tych mediów zanadto nie utrudniać zadania, nie wymagano od nich rzeczywistego rozeznania w świecie nauki; wystarczyła nie kosztująca nic deklaracja wyznawania ideologii scjentystycznej, podpartej kilkoma prostymi trickami na obalenie religijnego chochoła; trickami mogącymi pomóc w konfrontacji wyłącznie z katolikami najmniej obeznanymi w doktrynie, a okazującymi swoją lichotę przy starciu z każdym poważniejszym apologetą.

Podjęta później przez pismo Romana Kotlińskiego pt. „Fakty i Mity” linia uderzania w duchowieństwo metodą propagandowej kazuistyki, również nie wskazywała na obeznanie czytelników z metodologią naukową. W każdym numerze tego periodyku natykaliśmy się na wyliczankę księży, którzy przekroczyli dozwoloną prędkość, zostali przyłapani z gosposią in flagranti, sprzeniewierzyli jakąś sumę pieniędzy etc. Czytelnik posiadający minimum obeznania w tych sprawach rozumiałby, że tworzenie list księży, którzy dopuścili się takich czy innych występków, nie mówi nam zbyt wiele o kondycji całego stanu duchownego. Ma raczej na celu propagandowe przytłoczenie świadomości odbiorcy. Gdyby posługiwać się metodą ówczesnych redaktorów „Faktów i Mitów”, z dowolnej grupy zawodowej, wiekowej czy społecznej można by uczynić bandę złoczyńców i uosobienie wszelkich ludzkich niegodziwości. Wyobraźmy sobie przykładowo reakcję wspomnianych środowisk na zastosowanie podobnej metody w stosunku do hołubionych modnych mniejszości etnicznych czy seksualnych. Pokazało nam to zupełnie jasno, że nie chodzi o to, by walczyć z Kościołem „wolteriańskim ostrzem rozumu”, ale rozniecaniem niskich emocji.

Historie z życia, dowody anegdotyczne, pompowanie ilości ponad jakość, nie wspominając już o naciąganych i bałamutnych korelacjach między chrześcijaństwem a mitraizmem wynotowywanych przez miłośników „alternatywnego religioznawstwa” i będących obiektem żartów wykształconych starożytników…  Ale cóż, kto nie chciałby dodać sobie w oczach otoczenia kilku punktów IQ tak niskim kosztem jak powołanie się na „badacza” Karlheinza Deschnera czy Mariusza Agnosiewicza?

Antyklerykalizm „moralny”

Rynek zmienia się na naszych oczach, a jednym z nowszych trendów jest sprzedawanie przez korporacje poczucia „bycia moralnym człowiekiem” (papierowe słomki do napojów, sklepy zero-waste, certyfikaty cruelty-free czy fair-trade…). Producenci towaru antyklerykalnego znakomicie się w te nowe trendy wpasowali. Nowoczesny antyklerykalni tandeciarze zapewniają konsumentowi swych wytworów pozór istoty moralnie wyższej aż na dwa sposoby. Primo – naświetlając przypadki, w których kapłani głoszący potrzebę praktykowania cnót i unikania grzechu sami nie potrafią się z wysokich wymagań stawianych wiernym wywiązać, a tym samym „udowadniają”, że moralność katolicka jest nierealizowalna w praktyce, więc nie trzeba sobie nią zaprzątać głowy. Secundo – potępienie Kościoła Katolickiego jako organizacji z gruntu złej samo w sobie jest aktem opowiedzenia się po stronie jej licznych ofiar, co ma dostarczać moralnego samozadowolenia. Choć ta druga oferta, może niektórym czytelnikom wydać się nieco abstrakcyjna, napomknę, że naprawdę można dziś spotkać (zwłaszcza młode) osoby, które do Kościoła przyznać się już nie potrafią, bo „sumienie im nie pozwala”. Jest to następstwem szantażowania młodych katolików przez lewicową młodzież i rozmaite „autorytety” medialne. Taki szantaż moralny polega na zrównaniu wyznawania i praktykowania wiary katolickiej z opowiedzeniem się po stronie organizacji w sposób systemowy kryjącej pedofilię i innego typu nadużycia. Nie pomaga oczywiście stwierdzenie, że sami chcemy wyplenić grzech z postępowania ludzi Kościoła; spotkamy się z odpowiedzią, że zło w Kościele jest immanentne, a próby reformowania tylko pudrują jego niezbywalną opresję. I dlatego jesteś skazany na fałszywą alternatywę: albo odrzucasz wiarę, albo lub jesteś współwinny koszmarowi zgwałconego dziecka.

Ze strony liberalnych antyklerykałów możemy również spotkać się z osobliwą ofertą potępiania Kościoła jako dowodu wypełnienia obowiązku patriotycznego (sic!). W prezentowanym przez nich toku rozumowania Polska ateistyczna (a co najmniej protestancka) stałaby dziś na dużo wyższym poziomie rozwoju aniżeli obecnie. Archaiczna konstrukcja kulturowa konserwowana przez katolicyzm ma blokować naszą przedsiębiorczość, otwarcie na świat i korzystanie ze wszystkich idących za tym dobrodziejstw. Ergo – uderzając w Kościół, stajesz się dobrym Polakiem, prawdziwie miłującym swoją ojczyznę!

Domykając handlową ofertę antyklerykałów: czytywanie ich książek, artykułów, oglądanie skandalizujących filmów, obnoszenie się z pogardą do „czarnych” etc. uczyni z Państwa (za niską cenę!) ludzi potrafiących sobie wybaczyć własne niepowodzenia, światlejszych od „katolickich dewotów”, „niezindoktrynowanych”, „moralnie doskonalszych”, wreszcie –  „prawdziwie patriotycznych”! Obcowanie z wytworami antyklerykalnych producentów obiecuje taką właśnie poprawę wizerunku i stanowi część odpowiedzi na pytanie, skąd bierze się ich rynkowy sukces.

Ludwik Pęzioł