Człowiek święty – Nowego Objawienia…
CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO
Andrzej Juliusz Sarwa
CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (11)
Człowiek święty
Ojciec Gabriel Gerberon1, benedyktyn-maurysta2, po latach tułaczki, po latach więzienia, czując, że chyba zbyt wiele czasu mu już nie zostało, będąc tak blisko wielkiego świata, a zarazem tak odeń oddalony, czując swoją bezsilność zamknięty na głucho w jednej z cel twierdzy Vincennes3, któregoś dnia na spokojnie, bez emocji zaczął rozważać, czy aby nie podpisać dokumentu, do podpisania którego od lat go nakłaniano… dokumentu potępiającego heretyckie – według Rzymu – zdania z dzieła Jansena…
Do tej pory był nieugięty, ale ostatecznie, przemyślawszy wszystko po raz kolejny, już nie był taki zatwardziały w swoim uporze. Miękł gdzieś od środka. Przyszło mu na myśl, że przecież nawet mniszki z Port-Royal w końcu się ugięły i podpisały, zastrzegając jednocześnie, że czynią to wyłącznie ze względu na posłuszeństwo, które ślubowały… Więc tak naprawdę te ich podpisy w oczach Bożych, jako wymuszone czy to siłą, czy podstępem, czy kruczkiem prawnym, nie miały żadnego znaczenia. A przecie i on był mnichem… i on ślubował posłuszeństwo… co innego ksiądz świecki4, tego wola nie była ograniczona żadnym ślubem, ale on i jego wola? Wszak nie w pełni nią dysponował, a na dodatek odmawiając wykonania polecenia przełożonych, dopuszczał się grzechu, łamiąc jeden ze ślubów zakonnych… dziwna, niezdrowa sytuacja…
Podszedł do okna zakratowanego masywnymi kutymi sztabami z żelaza i spojrzał w niebo. Chmury powolutku przesuwały się po nim popychane prądami powietrza. I tyle tylko zobaczył. Nie objawiło mu się nic nadprzyrodzonego, zachmurzone niebo żadnego znaku mu nie dało… Był dalej sam ze swoim dylematem i udręką duszną zarazem…
Zapadł zmrok, który rychło przemienił się w głuchą noc. Ogarek świecy, jaki mu stróż łaskawie pozostawił, powoli dogorywał. Obok ogarka leżał dokument, do którego podpisania go nakłaniano, w zamian obiecując wolność. Kałamarz z inkaustem i zaostrzone, nieużywane dotąd pióro gęsie też były na wyciągnięcie ręki.
Gerberon ukrył twarz w dłoniach i zaniósł się łkaniem.
– Boże… Boże… – szeptał, lecz Bóg nie odpowiadał.
I w końcu się ugiął, drżącą dłonią przysunął papier i przybory piśmienne. Jeszcze raz tylko się zawahał, nim zamoczył pióro w atramencie. A potem jakby z obrzydzeniem zerkając kątem oka na dokument, jednocześnie unosząc i przekrzywiając nieco głowę, z jękiem złożył swój podpis na kartce…
* * *
Kardynał Noailles5, gdy dowiedział się, że Gerberon podpisał, odetchnął z niekłamaną ulgą. Oto spacyfikował kolejnego znaczącego jansenistę, a słuchając relacji z tego wydarzenia, aż plasnął w dłonie zadowolony wielce.
– Eminencjo, zapytał kleryk, który przyniósł księciu kardynałowi tę nowinę. – Eminencjo i co dalej z krnąbrnym benedyktynem?
– Cóż, danego słowa się dotrzymuje. Tym bardziej że trzeba szanować jego podziwu godny upór. Wszak przesiedział w więzieniach szmat czasu… ile dokładnie?… ile to było lat?… – dopytywał kardynał.
– Chyba siedem – opowiedział kleryk. – Od roku 1703 do bieżącego, 1710… tak, siedem.
– A zatem miał długą i srogą pokutę i wiele czasu na przemyślenia. Trzeba go uwolnić.
– Tak, eminencjo. Tak się też stanie.
Kleryk skłonił się i wyszedł.
* * *
Ojciec Gerberon, gdy przewieziono go do opactwa Saint-Denis nieco na północ od Paryża, zapewne dlatego tutaj, by zwierzchność mogła mieć nań oko, odetchnął z ulgą. I to nie tylko w przenośni, lecz także dosłownie. Powietrze, otwarta przestrzeń – oto czego mu najbardziej brakowało w więziennych murach. Więc teraz kiedy tylko mógł, przechadzał się po klasztornym ogrodzie i oddychał pełną piersią, jakby chcąc się nim nasycić na zapas.
Ale także nie próżnował. Zabrał się za pisanie dziełka, w którym odwoływał swoje potępienie jansenistycznych błędów i herezji…
* * *
Kiedy wieść o tym, że ów mąż Boży nie tylko jest na wolności, ale i przy odrobinie szczęścia można się z nim spotkać, porozmawiać, a nawet u niego wyspowiadać, byle dyskretnie, w paryskim środowisku jansenistycznym zapanowała wielka radość.
Jednym z tych, którzy się wyjątkowo z tego ucieszyli, był znany już nam z rue Cloître-Notre-Dame Jean-Luc. Sumienie bowiem gryzło go bardzo z powodu popełnionego wyjątkowo – w jego mniemaniu – obrzydliwego grzechu, dlatego też przez dłuższy czas szukał możliwości spotkania się ze świątobliwym ojcem Gerberonem, żeby ulżyć duszy i sumieniu, bo żadnemu ze znajomych księży nie miał odwagi go wyznać.
Kiedy więc abbé d’Étemare w kręgu swych synów i córek duchowych oznajmił któregoś wieczora, że udało mu się zorganizować dla nich sekretne spotkanie z benedyktynem, owym sławnym męczennikiem za prawdę, Jean-Luc nie mógł nie wykorzystać takiej okazji…
* * *
Mikołaj, początkowo bywał gorliwym uczestnikiem modlitewnych spotkań przy rue du Cloître-Notre-Dame No 8, nie ze szczególnej pobożności bynajmniej, lecz aby mieć pretekst do częstego odwiedzania tego domu, bo nie tracił nadziei, że kiedyś spotka tę piękną nieznajomą, która zaczepiła go na balu karnawałowym w Wenecji. Teraz jednakże w tej swojej dewocji znacznie ochłódł i na pobożnych schadzkach jansenistów rzadziej bywał, choć wciąż jeszcze bywał.
Na próżno jednak. Okna mieszkania na piętrze prawdopodobnie należące do apartamentu markizy i jej wnuczki wciąż pozostawały w dzień zamknięte, a w nocy ciemne, więc w końcu do reszty już wystygł w tej swojej wyrachowanej nabożności i prawie zaniechał wizyt.
Tymczasem mijały dni, tygodnie, miesiące wreszcie. Mikołaj gruntownie zwiedził Paryż, pobliski Wersal, wypuścił się wraz z panem Zbylutem Bartuszem i dalej w głąb Francji, jednakowoż jego główna kwatera pozostawała w Paryżu przy rue de la Tannerie, dokąd po każdej z wypraw krajoznawczych wracali.
Młodzieniec poznał wiele wysoko urodzonych osób, dla których najlepszą legitymacją jego szlachectwa były pieniądze rozrzucane garściami, więc lubiano go i zapraszano do pierwszych domów i pałaców, tak że w końcu zaczął się zastanawiać, czy aby nie zacząć zabiegać o to, by zostać przedstawionym i u dworu. To byłoby coś! I to dla kogo? Dla takiego nędzarza z przedmieścia! O czym nigdy nie zapominał.
I tego też późnego popołudnia, 18 marca 1711 roku, zastanawiał się nad tym samym… Tyle że w Wielkim Poście, a ten właśnie trwał, absolutnie nie byłoby to możliwe. Może po Wielkanocy zacznie szukać kogoś, kto by się zgodził spełnić jego marzenie, jego pragnienie, by przedstawiono go królowi…
I kiedy to takie myśli przelatywały mu przez głowę, usłyszał dyskretne kołatanie do drzwi. Odruchowo powiedział:
– Proszę wejść! Otwarte! – bo pana Bartusza akurat nie było, jemu zaś nie kwapiło się wstawać z wygodnego fotela.
Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, a w powstałej szparze pokazała się cudna główka Rosalie, jednej z jego sióstr duchowych ze stadka abbé d’Étemara.
Porwał się na nogi, tak go zdumiała owa wizyta samotnej dziewczyny w mieszkaniu również samotnego kawalera. Było to co najmniej niestosowne.
– Cóż cię tu sprowadza mademoiselle?
– Przysyła mnie ojciec d’Étemare, bo dzisiejszego dnia, późnym wieczorem, będziemy mogli odwiedzić świętego człowieka. Ponieważ ongiś wyraziłeś chęć poznania takiej osoby, a dziś nadarza się okazja… a że tylko ja byłam akurat pod ręką, to mnie tu do ciebie abbé posłał…
– Świętego człowieka? Masz na myśli, mademoiselle, benedyktyna z Saint-Denis?
– W rzeczy samej, panie kawalerze.
– Gdzie więc i o której mam się stawić?
– Masz udać się ze mną. Teraz.
Mikołaj zasępił się nieco, pan Bartusz bowiem wymusił na nim przyrzeczenie, iż nigdy bez jego wiedzy i ewentualnie towarzystwa nie uda się w obce miejsce, z obcą osobą.
Dumał chwilę, co mu też wypada uczynić, w końcu jednak uznał, że w klasztorze, do którego się udają, raczej nic złego spotkać go nie może, postanowił tedy, że pójdzie z panną, a panu Bartuszowi zostawi karteluszek z informacją gdzie i do kogo się wybrał.
* * *
Człowiek uznawany za świętego przyjął przybyłych z nieco wymuszonym uśmiechem. Uprzejmie, ale oschle. Mogło to wynikać, nie z niechęci, ale ze złego samopoczucia. Widać było, że zdrowie mu nie dopisuje. Chociaż starał się maskować kiepską kondycję, to i tak nie potrafił opanować grymasu bólu, który co jakiś czas pokazywał się na jego twarzy.
Przybyli wpatrywali się benedyktyna niczym w obraz cudowny. Milczeli. On też milczał. W końcu ciszę przerwał niepewny głos Jean-Luca:
– Ojcze…
– Tak, synu?
– Ojcze… chciałbym się przed tobą wyspowiadać…
Gerberon spojrzał mu w oczy i skinął głowa.
– Dobrze. Wysłucham. Wszakże wiedz, iż tylko według prawdziwych reguł Sakramentu Pokuty, reguł starożytnych i zalecanych od wieków, a teraz zaniechanych, wyśmiewanych, wzbranianych. Czyś gotów?
– Tak… ojcze… – Jean-Luc jakby się zawahał.
– Zatem mów. In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti.
– Amen.
– Słucham zatem.
– Ojcze… publicznie? W głos? Przy wszystkich?
– Tak, bo tak w swojej pradawności Kościół nakazywał.
– Ale przecie potem przecie zaniechał…
– Ergo, Kościół pobłądził.
– Kościół pobłądził? – w głos zdumiał się Białecki. – A jeśli pobłądził, to najwyraźniej brak mu asystencji Ducha Świętego. Hmm… Ergo – jeśli teraz pobłądził to i ongiś też mógł pobłądzić. Czego więc mamy się trzymać, jeśli nic nie jest pewne?
– Ktoś ty? – zapytał wyraźnie poirytowany benedyktyn.
– Kawaler Nicola de Bialecki, padre.
– Nic mi to nie mówi.
– Wybacz mu ojcze, hardy, bo to szlachcic polski, więc do pokory nie nawykły, a na dodatek nauki pobierał u jezuitów – wtrącił abbé d’Étemare, zakłopotany mocno samym faktem, że Mikołaj ma czelność wdawać się w dyskusje, podważać zdanie tak świętego człowieka i znakomitego teologa, za jakiego Gerberona uważali janseniści.
– Ach, u jezuitów! Zatem istotnie trzeba mu wybaczyć, tym bardziej że widzę, iż teraz zaczął podążać właściwą ścieżką.
Odwrócił się do Jean-Luca:
– Zatem wyznaj swoje grzechy. Czym to obraziłeś Pana Boga?
Obecni w celi poczuli się niezręcznie i mocno skrępowani więc chcieli wyjść na korytarz, lecz benedyktyn zatrzymał ich skinieniem dłoni.
Zostali więc, ale wbili oczy w podłogę i starali się myśleć o czymś innym, a nie o wyznaniach ich przyjaciela. Lecz przecie uszu nie dało się zamknąć…
Jean-Luc tymczasem, wyznawszy grzechy pomniejsze, jako to lenistwo, rozproszenie na modlitwie, naraz jakby się zaciął. Zamilkł.
– To już wszystko? – zapytał Gerberon.
– Nie, ojcze wyszeptał przez ściśnięte gardło pokutnik.
– Co więc jeszcze?
– Ja… ja… ja… – znów zamilkł.
– Cóż owo znaczy, to „ja…”? – benedyktyn odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy.
– To grzech wyjątkowo obrzydliwy i straszny…
– Mów!
– Miałem myśli nieczyste, pałając pożądliwością ku tutaj obecnej Madeleine… – wychrypiał mężczyzna blady jak trup i zaczął drżeć na całym ciele.
– Taak… istotnie… grzech to wyjątkowo obrzydliwy i straszny…
Dziewczyna, której owo wyznanie dotyczyło, aż dech straciła i zaczerwieniwszy się po samo czoło, twarz skryła w dłoniach.
Tymczasem benedyktyn po raz kolejny zapytał:
– Czy to już wszystko?
– Tak ojcze, to… to… już wszystko…
– Zatem nakładam na ciebie pokutę… będziesz pościł o samej wodzie… a wolno ci będzie wypić jeno demiard6 wody na dzień… będziesz pościł przez dni trzydzieści i dziewięć… nie nakazuję czterdziestu, iżbyś nie myślał, że zrównasz się z naszym Panem i Odkupicielem, który przez dni czterdzieści wstrzymywał się od jadła i napoju na pustyni, a kiedy już wypełnisz pokutę, udzielę ci absolucji… Żałuj za grzechy.
– Kiedy to będzie? Owo rozgrzeszenie? – szeptem zapytał Mikołaj.
– Chwileczkę… policzę – również szeptem odpowiedział mu abbé – 28 marca, w wigilię Niedzieli Palmowej… pewnie planuje dopuścić pokutnika do Komunii św. w Wielki Czwartek…
Mikołaj pokręcił głową.
– Jeśli pokutnik dożyje – mruknął pod nosem.
– Co pan powiada, panie kawalerze?
– Nic, nic ważnego – odparł Mikołaj i jął bacznie przyglądać się Jean-Lucowi.
A ten ostatni, kredowo blady, wciąż drżąc na całym ciele, ucałowawszy dłonie spowiednika, bardziej zawstydzony niż przestraszony wyszedł z celi na korytarz. Pozostali skłoniwszy głowy na pożegnanie przed Gerberonem, podążyli za mężczyzną…
=-=================-===============-=
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
1O. Gabriel Gerberon, OSB (1628-1711).
2W 1621, jako antidotum na rozluźnienie życia w klasztorach benedyktyńskich utworzono Zgromadzenie Benedyktynów św. Maura (ucznia św. Benedykta, który działał w Galii), które zatwierdził papież Grzegorz XV. Głównym klasztorem Zgromadzenia było opactwo Saint-Germain-des-Prés w Paryżu.
3Zamek we Francji, na przedmieściu Paryża, od XII wieku ulubiona przez królów baza do wyjazdów na polowania, w późniejszych czasach przerobiony na więzienie.
4Dziś zwany diecezjalnym, nie zakonnik, określenie zapewne pochodzi jeszcze z czasów, gdy księża się żenili.
5Louis-Antoine de Noailles (1651-1729 r.), kardynał oraz arcybiskup Paryża.
6Dawna francuska miara pojemności cieczy – nieco mniej niż ¼ litra.