Czy można zniszczyć coś, co już zostało zniszczone? Zabić coś, co od dawna nie żyje?
Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (29)
Dom przy rue de la Tannerie
Była już głucha noc, nim dotarli na miejsce, ale wielki niczym koło młyńskie, świecący zimnym światłem księżyc pozwalał się im poruszać bez obawy, że poskręcają gdzieś nogi na nierównościach i wertepach.
Gdy zbliżyli się do misternie kutej, żelaznej bramy, spostrzegli, iż jest uchylona. Pan Jerzy nawet się nie zdziwił, przecie dom przez wiele lat stał opustoszały, a zatem kusił rozmaitych łyków i bezdomnych włóczykijów, a szczególnie zimą, co by tu osłony przed wiatrem, mrozem i śnieżycą szukali.
Podworzec był gęsto zarośnięty chwastem i krzakami, ale między nimi wiła się kręta ścieżyna prowadząca wprost ku drzwiom wchodowym. Podążyli nią tedy.
Otwór wejściowy ział czarną pustką niczym paszcza jakiegoś monstrualnego i budzącego grozę potwora. Opatrzyli tedy ślepe latarki, pozapalali w nich świece i ostrożnie weszli do wnętrza. Pierwszym, który przestąpił próg, był – jakże by inaczej – pan Jerzy, wszak w jego żyłach płynęła polska, szlachetna, rycerska krew.
Uniósł swoją latarnię najwyżej jak mógł, ale poza szczurem, który z piskiem uciekł mu spod nóg, nie zauważył niczego. Obszerną sień przepełniała cisza niczym na jakimś uroczysku, na które najodważniejszy nawet zwierz się nie zapuszcza, tylko stare wapno płatami osypywało się z kruszejącego, zrzesiałego, przerośniętego grzybem i przesyconego mocnym zapachem stęchlizny, tynku. Ruszyli w głąb domu. Przemierzali komnatę za komnatą, izbę za izbą, ale wszystkie były puste, wszystkie stęchłe i wszystkie nasiąknięte wilgocią. Po kątach niegdyś solidne, drewniane podłogi, teraz uginały się pod stopami mężczyzn, grożąc tym, iż się pozarywają pod ciężarem ludzi.
Zwiedziwszy parter, wspięli się na piętro. Ale tam było tak samo, jak na parterze. Na strychu wypatrzyli trochę rupieci, jakieś potrzaskane meble, rozbite puste ramy obrazów i mnóstwo pajęczyn.
– Zerknijmy może jeszcze do piwnic – zaproponował żak.
– A czego tam będziemy szukać po nocy? – sługa pana Białeckiego pogardliwie wzruszył ramionami. – Nie lepiej to już odpocząć?
– Skoro zadaliśmy sobie tyle trudu, to dokończmy, cośmy zaczęli. A potem będziemy mogli spać do woli. Nawet i do południa. A ty, jeśli nie chcesz schodzić do piwnic, to idź, zamknij dokładnie bramę, wyprząż konie, przynieś tu z bryki derki i okrycia, tak, byśmy, gdy już dokończymy oględzin, mogli zlegnąć i wypocząć. Posłania też oczywiście przygotuj.
– Każdemu w osobnej izbie? – zapytał sługa.
– Może lepiej nie. Zanocujmy wszyscy trzej w jednym pomieszczeniu. Diabli wiedzą, kto się tu plątał przez te wszystkie lata i czy nie zechce przyjść także i tej nocy. We trzech bezpieczniej.
– Wola jaśnie pana – sługa się skłonił i wyszedł na zewnątrz.
Pan Białecki i żak zaczęli ostrożnie schodzić po oślizgłych, kamiennych stopniach, prowadzących do rozległych podziemi, stanowiących jeszcze jedną, tyle że niewidoczną z zewnątrz, kondygnację budynku.
Młodzieniec w swoich byle jakich podartych chodakach szedł cicho, ale kroki pana Jerzego obutego w podkute buty budziły upiorne echa, które niosły się gdzieś w mroczną pustkę lochów.
Wchodzili do poszczególnych, sklepionych beczkowato sal, umurowanych z szarawobiałego, ale pokrytego już kurzem i wrosłym w chropowatości brudem, kamienia, lecz każde z nich było puste. Dopiero w ostatnim spostrzegli znacznych rozmiarów masywny stół, wykonany z dwóch rodzajów szlachetnego marmuru: portoro genuine – czarnego w złociste i białawe nieregularne linie i wzory oraz rojo alicante różowego, tu i ówdzie poznaczonego ciemnoczerwonymi nieregularnymi plamami i białym unerwieniem. Było to cacko, prawdziwe arcydzieło sztuki. Na jego środku stał rzezany w fantazyjne wzory czarny, drewniany, zapewne hebanowy, pulpit inkrustowany srebrem i macicą perłową. Na pulpicie wreszcie spoczywała księga.
Żak, nie bacząc na protesty pana Białeckiego, z rozszerzonymi i ciekawością i pożądaniem oczami, podbiegł do owej księgi. Była otwarta na pierwszej stronie, na której wykaligrafowany karolińską minuskułą był ten oto łaciński tekst, który, prawie sylabizując, bo chłopak nie był wprawny w czytaniu tak starodawnych liter, odszyfrowywał, od razu tłumacząc na francuski:
„Czy można zniszczyć coś, co już zostało zniszczone? Zabić coś, co od dawna nie żyje? Czy można zniszczyć coś, czego nie powinno się niszczyć? Zabić coś, czego nie powinno się zabijać?”
Gdy skończył czytać, Lefevre i Białecki popatrzyli na siebie zdumieni.
– Cóż to takiego? I o co w tym chodzi? – pan Jerzy bezradnie spojrzał na studenta.
– A bo ja wiem? Nie umiem się w tym doszukać żadnego sensu. Tekst bardzo stary, sądząc po wyglądzie pergaminu i rodzaju pisma, ale oprawa wtórna, ma najwyżej kilkanaście, no! kilkadziesiąt lat.
– A zerknijże, Jean-Baptiste, co jest na dalszych kartach.
Lecz na dalszych kartach niczego nie było. Tak jakby właściciel dziwnej księgi oczekiwał, iż kiedyś zjawi się tu ktoś, kto je zapełni…
– Wracajmy na górę – szepnął Lefevre.
– Masz rację – trzeba wypocząć przed jutrzejszym dniem. Niebo już szarzeje…
* * *
Jaskrawe promienie słońca i donośny śpiew ptaków w chaszczach za oknem, w zdziczałej ze szczętem namiastce parku, obudził pana Jerzego dużo, dużo wcześniej, niż zamierzał wstać. Ptaki jednakowoż tak hałasowały, że nie był w stanie ponownie zasnąć.
Zwlókł się zatem z posłania, rozejrzał za jakąś czystą, świeżą wodą i, wypatrzywszy w ogrodzie źródło, ujęte w cembrowinę, poszedł się umyć.
Wkrótce dołączyli do niego pozostali dwaj mężczyźni. Kiedy się odświeżyli, pomyśleli o jakimś śniadaniu. W podróżnych sakwach mieli chleb, ser i wino, jakie przezornie zabrali ze sobą z oberży, w której ostatnio obiadowali.
Napełniwszy brzuchy i pociągnąwszy solidnie z flaszy, zaraz im się w głowach rozjaśniło, nabrali werwy i chęci do życia. Nawet i ptasi śpiew przestał ich irytować.
– Zatem? – zapytał pan Jerzy.
– Zatem bierzmy się do pracy! – odpowiedział mu ochoczo Jean-Baptiste, bo aż skręcało go z ciekawości, co też ów opuszczony dom może jeszcze skrywać.
Zaczęli od strychu. Jeśli się spodziewali, że może znajdą tam coś cennego, to – niestety – srodze się zawiedli. Powyrzucali więc owe resztki mebli i pozostałe rupiecie przez okno na poddaszu na podworzec, gdzie złożyli to wszystko na kupę i podpalili.
Raz jeszcze, w świetle dnia, obeszli wszystkie pomieszczenia, ale były puste. Jedynie to jedno w piwnicy, wyposażone było w stół, pulpit i księgę.
Tę ostatnią zabrali na górę i przewertowali dokładnie i to nie raz i nie dwa. Szukali, czy też na pustych kartach nie zapisano czegoś atramentem sympatycznym, ale niestety – były czyste i dziewicze.
– Chłopcze, co sądzisz o tym? – tu wskazał na księgę.
– A cóż mogę sądzić? Jakaś zagadka. Lecz jak ją rozwikłać? Bóg jeden raczy wiedzieć.
– A o kimże może być mowa w owym dziwacznym, bo inaczej nie umiem go nazwać, tekście?
– Hm… O człowieku i…
– Właśnie. Tak też i ja sądzę o człowieku, ale nie o jakimś konkretnym, lecz człowieku w ogóle. A może jednak nie? Może nie o człowieku, lecz o innej istocie?…
– Może i tak – zgodził się z tym Lefevre.
– A owa inna istota to?…
– Właśnie… gdybyśmy owo wiedzieli, zagadka przestałaby być zagadką…
– Sądzisz młodzieńcze, że może tu chodzić o Boga?
– Nie, na pewno nie. Wszak tekst mówi, iż owa istota odczuwa lęk. Więc… albo jest to coś bardzo prozaicznego, list do nieczułej kochanki zapisany przed wiekami w niezwykłej formie, albo… Nie… nie… to nie ma sensu…
– Albo?
– Jeszcze dziwaczniejsza inwokacja, a może… ewokacja… jakiegoś bytu…
– Jakiego? – pan Jerzy pobladł. – Jakiego? Młody człowieku?
– Demonicznego? – ze strachem w oczach wyszeptał student.
– Ogień na podworcu jeszcze się żarzy. Weźmy tę księgę i ciśnijmy ją weń. Niech ją strawią płomienie, niech zostanie po niej tylko popiół. A popiół niech wiatr rozwieje…
– Panie kawalerze! Księgę w ogień? Toż to bluźnierstwo! A ponadto ma ona i swoją wartość, choćby sama okładka.
Mówiąc to, zamknął wolumin i jął dokładnie lustrować jego oprawę. Była ona sporządzona z drewna oliwnego, po wierzchu obciągnięta znakomicie wyprawioną świńską skórą ciemnobrązowej barwy, wpadającej w wiśniowy odcień. Skóra owa była tłoczona w przedziwne jakieś wzory, roślinne ornamenty i postaci pół-ludzi, pół-zwierząt, w jakieś hybrydy. Tłoczenia były złocone przy użyciu najpewniej cienkiej niczym najcieńsza bibułka folii z czystego złota. Okładka dodatkowo ozdobiona była również złotymi, misternie wyrobionymi przez jakiegoś znakomitego jubilera, guzami i dodatkowo zabezpieczona, również złotymi kantami i narożnikami. Miała też i klamrę złotą, wysadzaną maleńkimi, krwistoczerwonymi szlachetnymi kamieniami, zapewne rubinami.
– Panie kawalerze, proszę spojrzeć, sama oprawa tej księgi to arcydzieło sztuki, za które można by zażądać mnóstwa pieniędzy! I wy ją, panie, chcecie cisnąć w ogień?!
Jerzy zawahał się.
– Cóż, może się rzeczywiście powstrzymajmy przed tak radykalnym rozwiązaniem…
* * *
Pan Jerzy wespół ze studentem raz jeszcze zagłębili się w podziemia pod domem. Tym razem z mocnym postanowieniem, iż obejrzą je i spenetrują dokładniej niż wprzódy, a nuż jest tam coś jeszcze?
Chodzili zatem od pomieszczenia do pomieszczenia, ostukiwali ściany i podłogi, ale na nic skrytego nie natrafili, aż w pewnej chwili pan Białecki, potknąwszy się na nierówności ceglanej posadzki, aby nie upaść, z całych sił wsparł się rękami o jedną ze ścian w owej sklepionej izbie, w której znajdował się marmurowy stół.
I w tejże samej chwili pawiment1 gwałtownie ustąpił mu pod stopami, odsłaniając czarną czeluść, w którą z okrzykiem przerażenia runął młody szlachcic.
Student pochylił się z latarką nad właśnie odsłoniętym wejściem do kolejnej kondygnacji piwnic i wypatrzył leżącego u stóp niezbyt stromych, kamiennych schodów pana Jerzego.
– Panie kawalerze! – zawołał. – Panie kawalerze!
Ale nie usłyszał odpowiedzi. Zszedł tedy ostrożnie do owego nieznanego im dotąd pomieszczenia, poświecił leżącemu w oczy, przyłożył ucho do piersi, a posłyszawszy bicie serca, odetchnął z ulgą. Nie mając wody na podorędziu, coby skropić nią twarz zemdlonego, począł nim potrząsać i oklepywać policzki, aż w końcu Białecki otworzył oczy i powiódł nieprzytomnym wzrokiem dookoła.
– Co się stało?… Gdzie ja jestem?…
– Już dobrze, wielmożny panie. Wpadliście w dziurę, ale żyjecie i wygląda na to, iż nie ucierpieliście od upadku. Cali jesteście? – Białecki poruszał rekami, nogami, pokręcił głową i uniósłszy się na łokciu, powoli dźwignął się na nogi.
– Dziękować Bogu, nic mi nie jest, prawe biodro tylko szpetnie potłukłem.
– A nie pęknięte ono czasem? – zaniepokoił się Jean-Baptiste.
Białecki obmacał je dokładnie.
– Chyba nie, wygląda na całe. Na moje szczęście skończy się tylko na sińcu.
Skoro się już obaj uspokoili, a pan Jerzy zapalił swoją latarnię od świeczki w latarni Lefevre’a, bo ta jego zgasła podczas upadku, z ciekawością począł rozglądać się dookoła, a Francuz poszedł w jego ślady.
Niesłychane było ich zdumienie, kiedy rozpatrzywszy się dokładnie, stwierdzili, iż znajdują się ni mniej, ni więcej, tylko w ukrytym przed okiem profanów laboratorium alchemika… Ba! W laboratorium, które przez cały czas musiało być używane! Oto bowiem spostrzegli alembik, pod którym pełgał słaby płomyk wydobywający się z glinianej, o ciemnozielonej polewie, lampki napełnionej akwawitą. W alembiku bulgotał jaskrawofiołkowy płyn, który parował, a później się skraplał w odbieralniku, zmieniając barwę na szmaragdowozieloną.
Był tam również i atanor, w którym miarowym, spokojnym, słabym płomieniem, ledwo pełgającym nad żarem, spalał się olchowy węgiel drzewny, wydzielając stabilne i równe ciepło. Wewnątrz atanora, gdy otwarło się jego górne drzwiczki, można było dostrzec jajo filozoficzne napełnione tynkturą, która po przemianie winna przeistoczyć się w kamień uniwersalny, kwintesencję, czyli piąty element zespalający w sobie esencję czterech żywiołów, podstawowego budulca Universum, w lapis philosophorum… w kamień filozoficzny, dzięki czemu można by było dokonywać transmutacji metali nieszlachetnych w szlachetne, zdobyć panaceum i eliksir nieśmiertelności… elixir vitae…
Pan Białecki, chociaż nigdy nie zajmował się alchemią, miał jednak o niej niejakie pojęcie. Jean-Baptiste natomiast, jak się okazało, wiedział na temat tej hermetycznej wiedzy bodaj niewiele mniej niż wtajemniczony adept.
– Coś podobnego! – wzdychał i kręcił głową – nie wiadomo – bardziej ze zdumienia, czy z podziwu. – I co pan zamierza z tym zrobić, panie kawalerze?
– Ja? Mój Boże, nie wiem! Wszystkiego bym się spodziewał, lecz nie takiej niespodzianki.
– Ktoś tu musi bywać i doglądać owego laboratorium… ciekawe kto…
– Na pewno nikt poczciwy.
– I czemuż tak, panie, uważacie?
– Bo czy ktoś poczciwy zajmowałby się takim diabelstwem? Wszak za owymi tynkturami, atanorami, najstraszliwsze zło się czai.
– Eee, wszak po to Pan Bóg dał człowiekowi rozum, iżby korzystając z niego, poszerzał swoją wiedzę. Iżby czynić sobie Ziemię poddaną…
– Wiedzę, powiadasz?
– Ano wiedzę.
– A do czego ci wiedzieć więcej, niźli do przyzwoitego życia potrzeba?
– No…
– No?…
– Tak po prawdzie, to do niczego, ale człeka kusi, co by poznać więcej i więcej…
– Taaak… więcej i więcej… już byli tacy, wieżę budowali, Babel nazwaną i jak się ich przedsięwzięcie skończyło?
– Ale jednego z drugim nijak nie można porównać, panie kawalerze! W żaden sposób! Naprawdę!
– A i owszem. Tamci po schodach chcieli wejść do nieba, a ty i tobie podobni, po piwnicach siedząc, pożądacie nieskończonych ilości złota – a więc władzy, panaceum – a więc zdrowia i nigdy niekończącej się młodości i eliksiru nieśmiertelności. Zatem w co, w kogo się chcecie przemienić? No? Młodzieńcze? W kogo?
Lefevre spuścił głowę i wyszeptał:
– W bogów?…
– Właśnie!
Francuz przez jakiś czas się nie odzywał, ale w końcu wyrzucił z siebie, mówiąc prędko, jakby się bał, że mu pan Jerzy przerwie.
– Ale… ale… panie kawalerze… ktoś kiedyś powiedział… nie pamiętam teraz, kto, bodaj Plotyn, ale i kabała to samo głosi, że każdy jest bogiem, każdy, bez wyjątku. Nawet i świnia! Lecz w pełni bogiem jest tylko ten, kto to sobie uświadamia.
– Zatem ty to sobie uświadamiasz? Kimże ty jesteś, młody człowieku? Nazwisko masz pospolite, wiedzę niebywałą, na pysze też ci nie zbywa. Jesteś bogiem?
– No… nie, panie… ale…
– Ale bardzo byś chciał nim być, co? Otóż zdradzę ci pewną tajemnicę.
W oczach studenta pojawiła się ciekawość tak wielka, że aż dech wstrzymał.
– A tę, że nadejdzie kiedyś dzień twojej śmierci. Potem zgnijesz, zjedzą cię robaki, a na ostatek i kości spróchnieją. Oto i cała twoja doczesna boskość.
Student nic już na to nie odparł wyraźnie zawiedziony. Chociaż w głowie kłębiły mu się pożądliwe myśli: lapis philosophorum, elixir vitae… I żadną miarą nie mógł pojąć, iż komuś może na nich nie zależeć…
Książkę w wersji papierowej można kupić tu:
Wydawnictwo Armoryka
wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierza
e-book tu:
audiobook tu:
1Dawne określenie dekoracyjnej posadzki spotykanej we wnętrzach zamkowych, pałacowych lub kościelnych, wykonanej techniką intarsji albo jako mozaika.