Diakon François de Pâris. Okrągły Stół i Czerwone Bractwo.
CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO
Andrzej Juliusz Sarwa
CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (17)
Z nowym nurtem
Florine de Louvigny
Początkowo wynajmowany, później jednakowoż zakupiony przez Mikołaja Białeckiego, podczas jego pierwszego paryskiego pobytu, dom przy rue de la Tannerie, stał opuszczony i powoli popadał w ruinę, a przynajmniej tak się z zewnątrz prezentował, tkwiąc pośród zarośniętego, uschłymi teraz, bujnymi chwastami, które nieplewione zarosły gładkie niegdyś trawniki, a teraz powciskały się nawet w szczeliny bruku podworca.
Gdy wyjeżdżał z Pauline do Polski, obiecał jej, że co jakiś czas będą odwiedzać Paryż. Dlatego więc nabył ten dom. Póki im się dobrze w życiu układało, raz w roku słał pieniądze konsjerżce, która trzymała nad nim pieczę, sprzątała, doglądała, dbała o otoczenie. Po nieszczęściu jednak, które go dotknęło, zaniechał tego, bo być może nawet o tym nie pamiętał.
Teraz jednak, mimo iż dom był opustoszały, dziękował Bogu, że się go nie pozbył, miał bowiem gdzie głowę zachylić, a nie kłopotać się o znalezienie naprędce jakiegoś lokum. O tym zaś, czy pozostanie dłużej w owym miejscu, czy też nie, miał zdecydować później, gdy już odszuka świątobliwego ascetę, poleconego mu przez Wielebną Pannę Krystynę Brzezińską, benedyktynkę sandomierską.
Wydobywszy klucze, pootwierał nimi zamki i skierował się wprost do sypialni. Musiał odpocząć po podróży. Był tak zmęczony, że nawet nie miał siły myśleć o tym, by się wpierw umyć.
Mocno go zdziwiło, że dom nie jest wewnątrz w tak złym stanie, jak się był spodziewał. Wyglądało na to, że rzadko, bo rzadko, ale czyjaś ręka sprzątała tu jednak i wycierała kurze oraz pajęczyny. A i pościel wyglądała na w miarę świeżą.
Leżąc, jął rozmyślać, jak ma się zabrać za poszukiwanie owego świętego męża, bo to, co mu rzekła Brzezińska, zdjąwszy wpierw swymi modlitwami najcięższy kamień z jego duszy i splątanie z umysłu było bardziej niż enigmatyczne.
„– Jedź do Paryża… odszukaj…” – ba! łatwo powiedzieć odszukaj! Ale kogo?
* * *
Mikołaja obudził chrobot klucza przekręcanego w drzwiach wchodowych. Był pewnym, że to złodzieje, mimo że takie przypuszczenie absolutnie racjonalne być nie mogło, albowiem była pełnia pięknego, pogodnego rozjarzonego blaskiem słońca, które już dość wysoko wpełzło na nieboskłon, styczniowego dnia 1721 roku.
Złodziej, nie złodziej, ktoś tu jednak wchodził. Mikołaj wstał z posłania, a że spał w ubraniu, zaledwie tylko bez butów, to i odziewać się nie musiał, przetarł jedynie zaspane oczy knykciami kciuków i przeczesał włosy palcami.
Na wszelki wypadek wziął jednak szpadę i lekko się na niej wsparłszy, czekał, kogo też ujrzy we drzwiach. Gdy te się uchyliły, krzepcej zacisnął dłoń na rękojeści, ale i też ją zaraz poluzował, w progu stanęła bowiem… konsjerżka.
– Oh, mon Dieu! Bonjour, monsieur le chevalier! Bonjour!1 Co za niespodzianka! Jakże się cieszę! A gdzie pani?
Mikołaj pobladł straszliwie i zachwiał się na nogach. I pewnikiem byłby runął na podłogę omdlały, gdyby nie młode, lecz silne już dziewczęce ręce nie podtrzymały go i nie posadziły na najbliższym fotelu okrytym białym płóciennym pokrowcem.
– Proszę wybaczyć, panie kawalerze… – powiedziała nieomal szeptem konsjerżka. – Z pańskiego zachowania domyślam się, że nie ma jej już na tym świecie… Proszę wybaczyć…
– Cóż… nie mogę was, dobra kobieto, winić… Tak, nie ma już mojej ukochanej Pauline… i moich córeczek także nie ma pomiędzy żywymi, lecz wybaczcie, opowiadanie o tym przechodzi moje siły… może później… może później…
– Rozumiem.
Mikołaj spojrzał teraz na młodziuchną, z wyglądu mogącą liczyć jakieś czternaście, najwyżej piętnaście lat dziewczynę.
– Dziękuję ci, demoiselle, za pomoc.
Dziewczątko się spłoniło i cofnęło, by skryć się za korpulentną dozorczynią.
– To wasza córka?
– Nie, panie kawalerze. To sierotka, z dobrego domu, krwi szlachetnej, ale sama niczym palec. Przybyła tu z Marsylii szczęścia szukać w stolicy. Wszyscy jej bliscy krewni wymarli, kiedy znów nawiedziła nasz kraj jako kara boska, plague2, dalsza familia znać jej nie chce, a majątek rozdrapali wierzyciele, bo ojciec dziewczęcia nie umiał się gospodarzyć, więc się zapożyczał. Dzieła zaś dopełnili i zwykli złodzieje także. Została się tedy sama i bez jednego sou, w tym ledwie co miała na sobie. Gdyby nie ja, skończyłaby na ulicy. A z jej urodą, łasych na ten smakowity kąsek, starych wyuzdanych capów pewnie by nie brakowało. Przygarnęłam ją więc. Chronię, karmię, odziewam, w co tam mogę, na co mnie tam stać, bo przecież i własne dzieci utrzymać trzeba… Ale pozwolić tej ptaszynie pójść na zatracenie, na zmarnowanie? Sumienie by mnie zagryzło, gdybym do tego dopuściła. Ponieważ już się zdeklasowała przez zły los, który ją dotknął, to wielkiej kariery dla niej nie przewiduję. Ot, zostanie pewnikiem najpewniej pokojową, bo śliczna niczym anioł i tyle. A do niedawna przecie sama pokojową miała… Tak to się dziwacznie kręci ów kołowrót życia…
– Dobra z was niewiasta, zacna…
Konsjerżka wzruszyła ramionami.
– A tobie, demoiselle, jak na imię?
– Florine, Florine de Louvigny, monsieur le chevalier.
– Powiadasz, demoiselle, de Louvigny? Stara to szlachta?
– Stara, panie kawalerze, nawet bardzo, normandzka. Ze czterysta lat by można udowodnić…
– Cóż, tym bardziej przykro… Ale usiądźcie obie, proszę, chciałbym się dowiedzieć co tam w Paryżu. Szmat czasu tu nie byłem.
– A teraz przyjechał pan?…
– W pewnej konkretnej sprawie, którą samemu trudno będzie doprowadzić do skutku.
– Może nam się uda choćby po trosze być pomocnymi? – zaofiarowała się konsjerżka.
– Może…
I pan Mikołaj, przełamując się, przełykając łzy, które dławiły mu gardło, opowiedział o wszystkim, co mu się przydarzyło od wyjazdu z Paryża w roku 1712.
– I nie wiem, jak mam odnaleźć tego ascetę, którego rzekomo w wizji ujrzała sandomierska mniszka – zakończył.
– W wizji? Może i w wizji, a może i nie… – dozorczyni z powątpiewaniem pokręciła głową. – A byłby pan łaskaw coś więcej o owej mniszce opowiedzieć?
Więc Białecki powtórzył dokumentnie wszystko to, czego od ojca rektora się dowiedział.
– I nie zdziwiło owo pana, panie kawalerze?
– Co niby?
– Ano te srogie pokuty…
– Wszak mniszki i mnisi umartwiają się, często ponad miarę i zwyczajną ludzką wytrzymałość.
– Tak, i owszem, ale to unikanie przyjmowania Komunii Świętej.
– Rzeczywiście! Na to nie zwróciłem uwagi! A przecie to tak bardzo charakterystyczne!
– Dla kogo? – wtrąciła się do rozmowy panna Florine.
– Dla jansenistów, dla kogóż by innego.
– A skoro tak, to zagadkę mogę rozwikłać w jedną chwilę.
– Więc?…
– Więc owa mniszka bez wątpienia miała na myśli niejakiego François de Pâris, diakona, zagorzałego wyznawcę jansenistycznej doktryny, który porzuciwszy kościelną karierę, zamieszkał przy Rue des Bourguignons, w najnędzniejszej, najsmutniejszej i najbrzydszej dzielnicy, na przedmieściu Saint-Marceau czy też Saint-Marcel, które jest nazywane Faubourg Souffrant – Cierpiącym Przedmieściem.
– Tak – potwierdziła konsjerżka – ów diakon to znana postać. Wielu ma go za świętego, który chyba przerósł w zasługach przed Stwórcą samego nawet Franciszka Serafickiego3.
Pan Białecki się zamyślił. Już raz miał do czynienia z jansenistami, więc obudziły się w nim poważne wątpliwości, a nawet niepokój, czy może bardziej nawet strach. Na samą myśl o okrucieństwie jansenistów popełnianym pod pozorem oddawania czci Bogu się wzdragał. Ale… co w swojej obecnej sytuacji miał do stracenia? A może ten jest inny? Kto wie?
– Gdyby pan chciał, monsieur, to ja… za parę sou… mogę zaprowadzić… wiem, gdzie to jest, znam dom, w którym mieszka – nieśmiało zaproponowała Florine.
Mikołaj przez dłuższy czas milczał, ale w końcu się odezwał.
– No dobrze, zobaczyć owego człowieka nie zwadzi. W końcu taki szmat drogi i to jeszcze zimą zjechałem. Może nie wszyscy janseniści są tacy, z jakimi wcześniej miałem do czynienia. Ale zanim coś więcej postanowię, najpierw wypłacę waszą należność i wyrównam dług, jaki wobec was mam, dobra kobieto, chyba że wpierw napalicie w kominku, bo ziąb tu okrutny, a panna Florine będzie tak uprzejma i przyniesie z najbliższej oberży coś do zjedzenia. Dla wszystkich, bo śniadać możemy razem, ujmy mi to nie przyniesie ni plamy na honorze. Pamiętam bowiem, że i ja kiedyś byłem nędzarzem. Syty człowiek jaśniej myśli. Co prawda powiadają, że kto nie doje, nie dopije, ten mądrze i długo żyje! Ale ja tam o pustym brzuchu nie mogę jasno myśleć, a w głowie mam groch z kapustą.
– Tego ostatniego zdania nie zrozumiałyśmy, panie kawalerze. Jaki groch? Jaka kapusta? Na śniadanie?
Mikołaj się uśmiechnął.
– Et, nic ważnego, to takie polskie powiedzenie, takie określenie na zamęt w głowie.
– Aha – powiedziała konsjerżka, ale po minie widać była, że nadal nie wie, o co młodemu szlachcicowi chodziło.
* * *
Kiedy już podjedli, kiedy Mikołaj zapłacił dozorczyni i zapytał ją:
– Bardzom ciekaw czemuż to opiekowaliście się domem przez tak długi czas bez zapłaty? A jakbym nigdy się już tu nie pojawił, dom zaś sprzedał?
– Prawdę rzekłszy, to nie wiem. Jak widać, nadto się nie wysilałam, tyle com tam od czasu do czasu z grubsza ogarnęła w środku, na zewnątrz zostawiając wszystko naturze – stąd tyle chwastów. Miałam jednak przeczucie, że pan tu wróci…
– I tylko przeczucie?
– No, tak.
– Tedy za owo przeczucie dam wam o jedną czwartą więcej, niż jestem winien. A co do propozycji tej młodej osóbki, to powiem tak: zgoda, panno Florine przyjmuję ją. Wiem, że każde sou jest dla ciebie ważne, bo co zarobisz, to umniejszy ciężar, jaki stanowisz dla swej opiekunki.
Panna zarumieniła się. Po części ze wstydu, po części z radości, że będzie mogła uczciwie cokolwiek zarobić.
– Więc jakże, demoiselle? Jutro wyruszymy na owo przedmieście? Dziś, gdy się tylko ogarnę po podróży, wynajmę karetę, nie będziemy przecie po Paryżu biegać pieszo, a na moim wierzchowcu nie będziemy we dwoje jeździć, ani to wygodnie, ani też wypada.
– Oczywiście, panie kawalerze. O której mam się tutaj stawić?
– Jak najwcześniej, ale nie za wcześnie najlepiej, gdy już będzie całkiem jasno. Nie będę ukrywał, że byłbym ci też wdzięczny, jeślibyś jutrzejszego ranka również przygotowała mi jakieś śniadanie. Proszę – oto pieniądze na wiktuały.
Florine słysząc to wszystko, ze wszystkich sił pohamowała się przed tym, iżby nie podskoczyć z radości. „Och, gdyby ten smutny pan zechciał mnie przyjąć u siebie na służbę” – pomyślała. Ale to marzenie zdało się jej nadto zuchwałe i zgoła nierealne, więc go czym prędzej przegoniła precz ze swojej ślicznej główki.
Rue des Bourguignons
Gdy Florine i pan Mikołaj Białecki dotarli na Cierpiące Przedmieście, miało się już prawie pod południe. Rue des Bourguignons była to uliczka wąska, byle jak wybrukowana, nie płaska, ale uformowana z dwu stron łagodnie pochyło, dzięki czemu na styku owych pochyłości tworzył się wąski odpływ, czy może rodzaj płytkiego rynsztoka, który odprowadzał z ulicy i deszczówkę i nieczystości, które były wylewane wprost przed drzwi bynajmniej niepięknych i nieokazałych domostw.
Jak łatwo się domyślić w powietrzu unosił się odór nieczystości i gęsty opar wilgoci, mimo iż był to przecie styczeń, a dzień raczej dość chłodny. Brak jednak najmniejszego choćby podmuchu wietrzyku i to, że nie było mrozu, lecz odwilż, sprawiało, iż fetor był trudny do zniesienia dla kogoś, kto do niego nie przywykł.
– To tu. To ten dom – powiedziała przewodniczka, wskazując dłonią jedną z kamieniczek przylegających do tak wąskiego chodnika, że dało się nim iść co najwyżej gęsiego.
Budynek był piętrowy, z poddaszem, z trzema przylegającymi do siebie w jednym rzędzie lukarnami. Tynk był brudny, tu i ówdzie skruszały i mocno wypłowiały, barwy, którą nie do końca można było określić, ale chyba najbardziej zbliżonej do bladej ochry, czy może jednak raczej do mocno brudnej sieny palonej.
Po jego lewej stronie, gdy się stanęło twarzą do frontu, znajdował się mur z drzwiami prowadzący zapewne do skromnego ogródka, na co by mogły wskazywać wystające zza niego i lekko opuszczające się na ulicę gałęzie bezlistnych teraz drzew owocowych. Lecz nie tędy szło się do świątobliwego diakona. Ów mur należało minąć i wejść w następne drzwi, w drzwi domu, bo diakon na razie jeszcze nie mieszkał w ogródku. Drzwi te wiodły do ciemnej sieni, z której prowadziły na poddasze strome niewygodne i zniszczone przez czas i korniki sosnowe schody.
Florine i Mikołaj rozejrzeli się bezradnie, nie bardzo wiedząc, gdzie teraz mają się skierować. Zatrzymali się więc zdezorientowani, bo na parterze znajdowało się kilka pomieszczeń.
Ich wahanie nie trwało jednak długo, jakiś pędrak bowiem, liczący może osiem, może dziewięć lat, pędem zbiegający ze schodów na ich widok zawołał:
– Jeśli do wielebnego diakona, to tędy!
I wyskoczył na ulicę, gdzie dołączył do gromadki oczekujących go już rówieśników.
* * *
Diakon François de Pâris był niezwykłym człowiekiem, który raz obrawszy drogę, która wedle jego pojęć powinna go doprowadzić do Boga, przez wszystkie lata swego żywota, od momentu podjęcia najważniejszej w swym życiu decyzji, obrania drogi w kapłaństwie, był najpokorniejszym i najskromniejszym sługą Najwyższego, dla Którego poświęcił wszystko… odrzucił świecką karierę, odrzucił dobrobyt, jaki mógłby mieć w domu ojca, a gdy po jego śmierci przypadł mu w udziale spadek, natychmiast rozdał go biedakom.
Jego życie można streścić w czterech słowach: modlitwa, pokuta, miłość i pokora. Mimo iż miał szanse na karierę duchowną, także i z niej również zrezygnował. Po otrzymaniu świeceń diakonatu4 odmówił przyjęcia święceń o stopień wyższych – prezbiteriatu. Oddalił się od świata i żył w samotności i nędzy. I to w nędzy wprost nieopisanej…
Modlitwa, medytacje, niebywale srogie umartwianie ciała, kilkakrotna zmiana miejsca zamieszkania, aby zapewnić sobie całkowitą anonimowość… Ale podejmowanie znalezienia jeszcze głębszego odosobnienia, jeszcze bardziej skrytego miejsca, gdzie by mógł pozostać człowiekiem zupełnie nieznanym, kłóciło się z innym jego pragnieniem – utworzenia duchowej wspólnoty… I znalazł kilku pobożnych naśladowców, z którymi wiódł cichy i uświęcony żywot.
Zasady obowiązujące wspólnotę skreślone jego ręką były nadzwyczaj proste: modlitwa, odosobnienie i umartwienia ciała. I to wystarczało, bo – spoglądając na nie od końca, musi się zauważyć, iż umartwianie ciała uniemożliwia bunt przeciwko duchowi, odosobnienie odsuwa od człowieka wszelkie myśli, które by go mogły rozpraszać, a jeśli umysł jest wolny, serce szybuje ku Bogu przez modlitwę.
Owa mała gromadka zamieszkała w oddzieleniu od ludzi, w miejscu spokojnym, w maleńkim domku z niewielkim ogrodem, do którego można było się dostać, przechodząc przez nędzną kamienicę przylegającą do rue de Bourgogne. Pokornemu diakonowi jednakowoż nie było dane, iżby całkiem skryć się przed ludzkim wzrokiem, a i przed wzrokiem swoim konfratrów także. Gdy zauważono, że owi pokorni biedacy z ubożuchnego domku bywają w kościele Saint-Médard, po naszemu Świętego Medarda, zaczęto się im baczniej przyglądać, a gdy kapłani odkryli, że jeden z nich to diakon François de Paris, przymusili go zajmowania miejsca w stallach, pośród duchowieństwa, a do nawet włączenia się w życie parafii, gdzie poruczono mu obowiązki nauczyciela. A jakby tego było jeszcze za mało, przymuszono go również i do tego, iżby na nowo począł przystępować do Komunii św., do której przez nieomal dwa lata nie przystępował. Powstrzymywał się zaś od komunikowania z obawy, iż nie jest tego godzien, a jeśli nie jest godzien, to może dopuścić się zniewagi i zbezczeszczania Pana Jezusa ukrytego w Najświętszym Sakramencie, a już sama myśl o tym wprawiała go w bojaźń i drżenie serca. Lecz nie udało się diakonowi to, czego pragnął – uciec przed światem, bo sława jego świętości rozeszła się szeroko. Więc nie mógł dalej kryć się przed ludźmi, a przykład jego pokutniczego życia począł się rozprzestrzeniać. I przychodzili już odtąd potrzebujący po radę, po modlitwę, po ukojenie, po wsparcie. A on już przed nikim się nie zamykał, przyjąwszy to jako misję otrzymaną od Boga5.
* * *
Florine i Mikołaj odnalazłszy izbę, w której mieszkał ów skromny sługa Najwyższego, z ciekawością mu się przyglądali.
François de Pâris ubrany w mocno zniszczoną, wyszarzałą i pocerowaną, ale czystą sutannę, z niegdyś pewnie śnieżnobiałą, ale teraz już w zdecydowanie kredowym odcieniu befką6 pod szyją, twarz miał pociągłą, usianą odrażającymi bliznami po przebytej ospie, rysy wyostrzone, nos dość okazały, i raczej niezbyt kształtny, usta wygięte w podkówkę, włosy ciemne, przycięte w kacapkę i znacznych rozmiarów tonsura na wierzchu głowy dopełniały wizerunku. Diakon odmawiał modlitwy, bezgłośnie poruszając wargami, jednocześnie z niewyobrażalną chyżością robiąc na drutach pończochę.
– A cóż to takiego? – zdumiony pan Białecki szepnął do ucha dziewczynie.
– On te pończochy rozdaje ubogim, bo na inną jałmużnę już go nie stać – odpowiedziała, a potem ozwała się głośno:
– Laudetur Iesus Christus!
Duchowny przestał poruszać wargami, uniósł głowę i wyblakłymi, załzawionymi oczami o mocno popuchniętych powiekach, spojrzał na dziewczynę.
– Nunc et in aeternum7.
– Amen – dopowiedział Mikołaj.
Diakon milczał, przyglądając się przybyłym.
Białecki tymczasem nadal rozglądał się dyskretnie, niemniej dokładnie, lustrując zarówno samego de Pârisa, jak i też izbę, w której tenże mieszkał.
Zdumiało go nieopisane ubóstwo, bo skoro – jak go poinformowała Florine – brat (o czym wszyscy wiedzieli) wypłaca mu skromną, lecz przecie stałą roczną rentę, a ponadto przychodzą tu ludzie, czy to po pomoc duchową, czy też, by najzwyczajniej w świecie zaspokoić ciekawość i na własne oczy zobaczyć żyjącego świętego, to bez wątpienia zostawiają mu jakieś datki, albo w naturze, albo w monecie. Tymczasem tu nie było nic, nic zgoła, poza najprymitywniejszymi i to absolutnie niezbędnymi sprzętami.
Rozwikłanie tej zagadki akurat nie było trudne – otóż wielebny diakon François de Pâris wszystko, co skądkolwiek dostawał, natychmiast rozdawał ubogim, sobie zostawiając zaledwie tyle, by podtrzymać w swym umęczonym ciele iskierkę życia, jadając wyłącznie jeden nader skąpy i postny posiłek dziennie, a często były to tylko surowe warzywa. Ten niedoszły – bo jego ojciec się na to absolutnie nie zgodził – benedyktyński mnich, po ukończeniu u oratorianów Seminarium św. Magloire’a8 i przyjęciu święceń diakonatu, odsunął się na ubocze i żył samotnie w niewyobrażalnej wprost nędzy.
Nawet w najbardziej dokuczliwe zimno nigdy nie rozniecił ognia, iżby się ogrzać, lecz heroicznie znosił chłód. Chadzał też boso przez rok okrągły, nie zważając czy jest upał, czy mróz. Posłanie urządził sobie na odwróconej plecami do wierzchu i położonej na płasko starej szafie, poza tym był jeszcze posiadaczem niewielkiego stołu, zydla, pulpitu do czytania i półki zawieszonej na ścianie, mieszczącej – na oko szacując – około czterdziestu woluminów. Oczywiście był też krucyfiks i brewiarz…
Chociaż bynajmniej tym się nie chwalił, to jednak powszechnie wiedziano (no bo przecież – jak głosi stare porzekadło: „wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi”), iż na gołe ciało zakłada włosiennicę, na ramię metalowy ostry łańcuch, biodra zaś opasuje równie ostrym paskiem uplecionym z żelaznych ogniw, a nocami, kiedy inni ułożyli się już do snu, on w ciemności modląc się żarliwie i wylewając obfite ślozy, przepraszając Boga za własne grzechy i grzechy świata, smaga plecy żelaznym biczem, aż z poprzecinanej skóry tryska krew. A kiedy już kończy wieczorne praktyki pokutne, układa się do snu na owej szafie, wprost na surowych deskach, okrywając się tylko prostokątnym kawałem zgrzebnej materii najeżonym metalowymi kolcami, które gdy przysypia i traci czujność, mocno go kaleczą przy zmianie pozycji. I owo prześcieradło służy mu za całą pościel.
Widząc to wszystko, trudno było sobie wyobrazić, jakim cudem w tej ludzkiej istocie życie się jeszcze tliło i duch w niej kołatał. Ba! Jakim cudem odznaczał się jasnym i przenikliwym umysłem, a ludzi potrafił oceniać tak celnie, iż rady czy zalecenia, jakich udzielał proszącym, zawsze wychodziły im na dobre. Miał bowiem niezaprzeczalny dar czytania w ludzkich sercach i umysłach.
– Monsieur le Diacre… Panie Diakonie9… – odezwała się Florine.
– Tak, moje dziecko?
– Ten oto polski szlachcic, chciałby przed tobą serce otworzyć i o modlitwę poprosić.
Diakon skinął głową, wyrażając zgodę.
– Dobrze. Zostaw nas samych.
Florine wyszła więc na korytarz cuchnący starym moczem, zatęchłą wilgocią i grzybem wgryzającym się w tynki.
Mężczyźni zostali sami.
Diakon nic nie mówił. Przyglądał się tylko panu Białeckiemu.
Ten ostatni też milczał, bo nie wiedział jak zacząć. Ale gdy w końcu się przełamał i wypowiedział pierwsze słowa, de Pâris położył palec na ustach i szepnął.
– Nie trzeba, panie kawalerze. Zajrzałem do twego poranionego i przeżartego bólem serca. Ból oddaj Panu Bogu, rany przyschną, a ty żyj… wszak wiesz, że nie dla siebie samego jesteś stworzony… taaak… ty to wiesz… ty wiesz…
Mikołaj pokręcił głową.
– Nie, Monsieur l’Abbe, te rany nigdy się nie zabliźnią.
– Nie słuchałeś uważnie. Nie powiedziałem, że się zabliźnią, lecz że przyschną… Modlitwa… tak… będę się modlił w twojej intencji… ofiara… ofiaruję swój dzisiejszy obiad jakiemuś bardziej potrzebującemu niż ja…
– Panie! Wszak powiadają, że jadasz tylko raz dziennie!
– Cóż z tego?
– A ja? Co ja mam czynić? Oczywiście wiem… modlić się… umartwiać… to wiem… i to wszystko? To potom przejechał taki szmat drogi, by wysłuchać tego, com sam wiedział, zanim rozpocząłem podróż?
– A czegoś oczekiwał? Że dokonam cudu? To nie ja, to Pan Bóg cudów dokonuje. Gdyby uznał, że jest dla ciebie niezbędny, to by się wydarzył… a może cud się właśnie rozpoczyna i będzie trwał w czasie?
– Nie rozumiem…
– Przyjdzie chwila, kiedy zrozumiesz.
Diakon przymknął oczy. Nie wiadomo, czy dlatego, iż był mocno zmęczony, czy też chciał w ten sposób dać Mikołajowi do zrozumienia, żeby już sobie poszedł.
– I to już wszystko?
– Nie, jeszcze jedno – odpowiedział mu de Pâris – ożeń się, monsieur le chevalier.
– Co? Co mam zrobić? – Mikołajowi aż zakręciło się w głowie, bo te słowa poczuł jakby uderzenie obuchem i zarazem jak rozdzierające serce szpony krogulca, odnawiające ledwie zasklepiającą się ranę.
– Ożeń się.
– Ojcze!
– Ożeń się.
– Dlaczego? Z kim?
– Masz tę osobę na wyciągnięcie ręki. Dlaczego? Abyś uratował swoją duszę nieśmiertelną, na którą diabeł zasadzkę zgotował.
– Żeniąc się? – wykrztusił zdumiony Mikołaj.
–Miej syna… gdy odchodzimy bezpotomnie, nie ma komu modlić się za nas…
– Wszak pan, panie diakonie, nie masz dzieci!
Ale François de Pâris już mu na to nie odpowiedział.
Pan Białecki postał jeszcze przez parę chwil, a w końcu sięgnął do sakiewki, wydobył z niej sztukę złota i kręcąc głową po części ze zdziwieniem, po części z dezaprobatą, a po części z niedowierzaniem, położył monetę przed diakonem. Ów zaś w żaden sposób nie zareagował i tym razem pokazując, że z jego strony rozmowa jest definitywnie zakończona, znów zaczął poruszać ustami w cichej modlitwie i powrócił do przerwanego dziergania pończochy…
* * *
– Panie kawalerze – konsjerżka, krzepka jeszcze wdowa, która na dobre wprowadziła się do oficyny domu przy rue de la Tannerie, bo bez jej pomocy trudno byłoby Mikołajowi utrzymać dom w jakim takim porządku, z natury będąca osobą dość bezczelną, mówiła: – Radzę naszej sroczce, żeby znalazła sobie jakiegoś starego kochanka między szlachetnie urodzonymi, wszak sama ma błękitną krew, to nijak się jej nie godzi być gdzieś za służącą. Ale ona się wzdraga. A taki staruch, z pękatą sakiewką mógłby jej zapewnić znośną przyszłość. No niechże pan powie, czy nie mam racji?
Ale Mikołaj ją ofuknął:
– Też coś! Raczej o zamęściu powinna myśleć.
– A pewnie, pewnie, tylko kto ją zechce? Goła jest, więc choćby i najpiękniejsza nie ma widoków ni na zamążpójście, ni na klasztor nawet, bo i tu, i tu potrzebny przecie posag! Zostaje jej więc tylko kochanek. Najlepszy oczywiście byłby król – zachichotała – niestety to całkiem nierealne.
– Będę się starał jakoś jej pomóc. Przecie mając świadomość, że tylko droga grzechu dla niej się otwiera, bo inne się pozamykały na głucho, wziąłbym ów grzech po części i na własne sumienie.
– To co? Wywianuje ją pan, panie kawalerze?
– A wiecie co, dobra kobieto? A może to jest i pewna myśl! Muszę owo rozważyć. Biedny nie jestem, rodziny nie mam żadnej… a tak i dziewczynie bym pomógł i Pana Boga pewnie takim postępkiem uradował… rozważę to, na pewno rozważę…
Okrągły Stół i Czerwone Bractwo
Król August II, któremu Niemcy nadali przydomek der Starke, a Polacy Mocny, może był i mocny, bo i podkowę w rękach złamał i niejedną tęgą – zda się – pijacką głowę przetrzymał i nie padł nieprzytomny pierwej, nim już wszyscy inni nie popadali. I w rozpuście prym wiódł. I to nie lada jaki, bo przypisywano mu spłodzenie coś koło trzystu dzieci (chociaż się do tylu nigdy nie chciał przyznać), ale ilu mu się nie dało przypisać? Może drugich trzystu? Tego nikt nie wiedział.
Zatem ów mocny król schodził wygodnymi schodami, z komnat zamkowych drezdeńskiego zamku ku wykwintnie urządzonym pomieszczeniom piwnicznym. Gdzie od 1708 roku regularnie zbierało się przy Confidenztafel, przy „zaufanym” Okrągłym Stole, nader doborowe towarzystwo – noszące nazwę Bractwa Wrogów Wstrzemięźliwości, będące po części lożą różokrzyżowo–masońską i stowarzyszeniem „przyrodników” oraz „filozofów”, po części zaś zgrają niegodziwców, hultai, pijaków, plugawych łajdaków oraz wysoko urodzonych ladacznic i wywłok, ale nigdy podczas zaufanych i tajnych zebrań nieprzekraczających liczby dwunastu, w proporcjach ośmiu mężczyzn na cztery niewiasty.
To zapewne tu, wiosną roku 1709, poważnie radzono nad unicestwieniem Rzeczypospolitej, nad rozbiorami Polski, bo pomysł ów, który po raz pierwszy przyszedł Augustowi II do głowy już w roku 1703, kiedy to proponował go w Berlinie Fryderykowi I pruskiemu i Karolowi XII szwedzkiemu, już go nigdy nie opuszczał. To tu zajmowano się czarami i alchemią i to tu odbywano orgie pijackie i seksualne, na ogół zresztą ze sobą połączone. A nie było żadnej, najbardziej nawet wyuzdanej rozpusty, której by tu się nie oddawano, której by tu nie uprawiano, której by tu się nie dopuszczano…
Contubernium, czyli stowarzyszenie owo złożone w swym wyższym, bo „oświeconym” stopniu wtajemniczenia, a nie w swej najniższej pijacko-łajdackiej warstwie, zajmowało się zagadnieniami filozoficznymi, przyrodniczymi i duchowymi, czyli magią (a jakże), geomancją, kabalistyką, alchemią i astrologią. I to wszystko sub rosa...10
Dzięki temu, iż przy Auguście kręciły się nieliche umysły ówczesnej doby, takie jak „przyrodnicy i filozofowie”, a w rzeczywistości przede wszystkim alchemicy i okultyści – Pauli, Tschrinhaus czy Leibniz, Mocny, dzięki opiniom, jakie na jego temat ów ostatni rozgłaszał, uchodził w Europie za tęgą i wyjątkowo oświeconą głowę. A to, co się w podziemiach zamkowych drezdeńskiego zamku działo po uczonych dysputach i magicznych obrzędach, nie było w ogóle brane pod uwagę. Wszak tak spracowanemu politycznie, umysłowo i twórczo monarsze należało się też i trochę rozrywki i odprężenia…
Ale sprawiedliwie nadmienić należy, iż mieszkając w roku 1702 w Sandomierzu i mając u swego boku Tschrinhausa, snuł wespół z nim chwalebne plany utworzenia Akademii Umiejętności, ale saskiej, nie zaś polskiej bynajmniej. Jednakowoż, na planach się tylko skończyło.
I tak się jedno z drugim, a drugie z trzecim przeplatało…
Król, wszedłszy do tajemnej komnaty, tej z okrągłym stołem na dwanaście osób, a nie tej gdzie się upijano i oddawano wszelkim możliwym do wyobrażenia cielesnym rozkoszom, ani nie tej, w do której wynoszono pijanych do nieprzytomności mężczyzn i kobiety, ze zdumieniem zauważył, iż nie jest sam, chociaż wybrał się tu, będąc pewnym, że pomieszczenia są puste, bo chciał nieco odpocząć i przemyśleć kilka ważnych kwestii w cichości, oto bowiem ujrzał siedzącego tam markiza Balletti, hrabiego de Montferrat, hrabiego Bellamarre, hrabiego de Saint-Germain i diabli wiedzą, jak on się tam jeszcze nazywał…
August skrzywił się na jego widok, jakby octu się napił.
– Czy nie ma przed tobą, hrabio, żadnych zamknięć, zamków żadnych?
– Jak widzisz… Auguście.
– Jakeś mnie nazwał? Warto by cię wybatożyć! – monarcha był wyraźnie wściekły.
– Spróbuj…
Król się zamachnął na przybyłego, ale ów siedział, nie drgnąwszy nawet, nie mrugnąwszy powieką, pięść zaś Sasa jakby powstrzymana jakąś niewidzialną mocą zawisła unieruchomiona, jakby ściśnięta w potężnym imadle, tuż nad głową Ballettiego, na którą, gdyby spadła, roztrzaskałaby ją bez wątpienia jak pustą skorupę orzecha.
Ten ostatni zmienił się na twarzy, która upodobniła się w pewnej mierze do wężowej maski, z prostopadłymi źrenicami i zasyczał:
– Ty śmieciu, ty grudko psiego łajna, wyniosłem cię na tron, to i strącić z niego mogę…
– Ty?… ty?… – August odzyskał mowę, lecz wciąż nie mógł się poruszyć. – Kimże więc jesteś – pytał teraz już wyraźnie wylękniony, ale jednocześnie wciąż jeszcze bezczelny – czyż nie zaledwie jednym z braci? Bracia mnie na tron wynieśli, a nie ty… szlachetko!
Markiz nie zareagował na obelgę.
– Jednym z braci? A cóż oni dzisiaj mogą? Może za jakiś czas… jeszcze lata muszą upłynąć… całe dekady… Ale kimże są ci bracia beze mnie? Takim samym psim łajnem, jako i ty.
Król bacznie wpatrywał się w zmienioną twarz i przerażające oczy markiza.
– Ty… jesteś… diabłem…
Ale Balletti nic na to nie odrzekł, uniósł tylko prawą dłoń i wykonał gest mano cornuta11, a król natychmiast zwiotczał.
– Siadaj pan! – polecił Augustowi markiz.
August posłusznie usiadł.
Widzę, iżeś zapomniał, skąd ci nogi wyrastają. Czyżbyś naprawdę zapomniał naszej nocnej rozmowy w tym po trzykroć przeklętym Sandomierzu, w tym najbardziej polskim z polskich miast? A może ją zlekceważyłeś? Więc ci – i to już po raz ostatni – przypominam: po to żeś podstępem przywdział polską koronę, iżby państwo to zniszczyć, a nie roić swoje idiotyczne plany. Za mało przesz ku temu, co ci wyznaczono, co dla cię zaplanowano. Zrozumiałeś?
Sas bezwolnie skinął głową.
Markiz ciągnął więc dalej.
– Niby jesteś adeptem… niby… ale nie patrzysz szerzej, zajmujesz się błahostkami…
– Jeśli ja się zajmuję błahostkami, to co, panie markizie jest tak naprawdę ważne? Wszak przed chwilą twierdziłeś, że unicestwienie Polski… bo jej, choć naiwna, to przecie szczera wiara stoi nam na przeszkodzie… tyle że ja nie bardzo wiem do czego…
– Taaak… unicestwienie… ale to tylko jeden ze środków do celu… a co naprawdę jest ważne i jaki to cel? Przemiana człowieka.
– Cóż to znaczy? Na czym ma polegać? Na oświeceniu go chyba?… Czyż nie? I czyż nie o to zabiegam… zabiegamy? – poprawił się czym prędzej.
– Na oświeceniu?… żałosne… Musimy stworzyć człowieka nowego i doskonałego… taaak… a właściwie to człowieka-nieczłowieka… istotę, która by w sobie łączyła cechy różnych bytów… by łączyła w sobie przeciwieństwa…
– Czyli?
– Ma to być i człowiek i zwierzę i byt anielski zespolone w jednej istocie. Ma to być kobieta, mężczyzna i jednocześnie istota zdolna do amagogenezy12, mieszcząca w sobie wszystkie możliwe i niemożliwe do wyobrażenia płcie, ma w niej tkwić jednocześnie ciemność i światłość, ale ma też tryskać i błękitnym płomieniem – symbolizującym nieskończoność i wieczność, rozpacz i cierpienie, i bezmiar światłości zarazem – wykwitającym z ciemienia wybrańców, z którego trzeba wreszcie zdjąć kipę13, by od owego płomyka zgorzał cały świat, a z jego popiołów zrodził się świat nowy. Ma to być istota łącząca to, co niskie, z tym, co wysokie, ma to być istota, która ma moc solve et coagula – rozwiązywania i związywania, rozpuszczania i ścinania… Wreszcie osoba ma się przemienić w osobnika, w bezwolnego, bo stanowiącego tylko część roju. Właśnie tak… nie społeczności, a roju…
August pokręcił przecząco głową.
– To jest niewykonalne.
– I owszem, jest. Najpierw uderzyliśmy w rozum, przyjdzie czas, że uderzymy w wolę, a na samym końcu w uczucia.
– Toż to nadludzkie przedsięwzięcie. Jak tego dokonać?
– A skąd ten pomysł, że ma być ono ludzkie? Ty zniszcz Rzeczpospolitą, a my zdziałamy resztę… Bo teraz, jak już wcześniej rzekłem, tylko ten kraj stoi nam na przeszkodzie… Gdyby nie twój przygłupi, nierozumny poprzednik… Sobieski… tam… pod Wiedniem… już by Znienawidzony otrzymał srogi cios w samym sercu oddającej Mu cześć papistowskiej części Europy… Ale stało się… chociaż… chociaż… tamten plan tylko odwlecze się w czasie… tylko odwlecze… on nie umarł ani nie został poniechany, lecz jedynie odłożony na przyszłość… a my, choć czasu mamy niewiele14, to względem was, dwunożnych bydląt i tak aż nadto… To tyle. Przypomniałem ci się.
Markiz, rzekłszy to, podniósł się zza stołu i niespiesznie skierował do innego z podziemnych pomieszczeń, gdzie nie było żadnych drzwi, ani żadnych okien. Król zaciekawiony po cóż gość tam zmierza, podążył za nim, ale kiedy wszedł do owego ślepego zakamarka, nikogo w nim nie było.
Sas stanął jak wryty. Zdumienie, ale i lęk straszny jakiś go sparaliżowały. „Nie mógł inaczej stąd się wydostać, jak tylko przeniknąwszy przez ścianę” – przeleciało mu przez głowę… zadrżał i cofnął się do pierwszej z komnat.
* * *
August II Mocny, po zniknięciu markiza usiadł przy stole, oparł głowę na pięści i się zamyślił…
Czuł się po trosze skonfundowany, a po trosze upokorzony… słowa markiza nie do końca były dlań zrozumiałe. A może nawet całkiem niezrozumiałe?… Miał zamęt w głowie…
Rzeczpospolita… on jej król, ale i nie-król zarazem. Podstępny oszust, który nie tylko zdradził (no, może nie tak do końca) swoją dotychczasową luterską wiarę, ale przy pomocy intryg, spisków i tajnych układów nałożył na swoje skronie polską koronę, pierwej ją zrabowawszy, wdzierając się do skarbca koronnego przez dziurę wybitą w ścianie, początkowo nie chciał bynajmniej zniszczenia tego ogromnego państwa. Ostatecznie jednak jego niemiecki ciasny pragmatyzm skłonił go do tego, by bardziej zadbać o własne prywatne interesy w takim zakresie, w jakim jest to możliwe i osiągalne, niż o jakiekolwiek interesy kraju, który teoretycznie mógł doprowadzić do niewyobrażalnej wprost potęgi i być królem nad cesarzami…
I co mu teraz zostało? Tajemniczy markiz uprzytomnił mu, że nie ma wyjścia, że musi płynąć z prądem rzeki, w którą go wrzucono… Co prawda obeznany we wszelkiego rodzaju wieszczbach, przepowiedniach, prognostykach, wróżbach, czy jak to tam zwać wiedział, że słowa proroctwa zapisane niegdyś przez saksońskiego profetę Grebnerusa15 w Sericum Mundi filum, czyli Jedwabnej nici świata, nie muszą się odnosić bynajmniej do władców Brytanii, ani tym bardziej Szwecji, lecz do Augusta z rodu Wettinów… a on i do rodu tego przynależał i August mu było na imię…
Niestety teraz markiz ostatecznie już rozwiał jego nadzieje… Lata przemijały, niesnaski, niepokoje, wojny, spiski i konfederacje, szarpanie się z Leszczyńskim o koronę na podobieństwo psa, który drugiemu chce wyrwać z pyska smaczną kość szpikową. I to ustawiczne uzależnienie od innych… od Rosjan, Szwedów, Turków, Żydów… od fochów polskich królewiątek-karmazynów.
I na diabła mu to wszystko było? Nie tylko, że zdradził Lutra, formalnie przechodząc na katolicyzm, chociaż tak naprawdę nigdy się katolikiem nie stał, ani tym bardziej nie czuł, ale jeszcze i Maryi, tej częstochowskiej Maryi w 1717 roku ufundował koronę… wchodząc tu w alians z papieżem… czy dla protestanta mogła być większa zbrodnia? Większy grzech?
No i czy nie dlatego, że przeszedł na stronę papistów, wszystkie jego ambitne plany brały w łeb? Jeden po drugim? A jedyne co mu naprawdę perfekcyjnie wychodziło to opilstwo i rozpusta…
Jak to pisał Grebnerus? Król przywołał w pamięci jego złowieszczo brzmiące słowa:
„O podziwu godne przemiany narodu polskiego, które nastąpią, o ile Polska nie obierze sobie polskiego lub niemieckiego księcia, jakiego jej narzucą sąsiednie Prusy i Niemcy ewangelickie… Polacy, wskutek niewczesnych rozruchów, utracą granice swoje od strony Inflant, Prus, aż po Kaszuby i Pomorze, po kresy Marchii brandenburskiej i po pola śląskie…”16
Mroczne proroctwo już w roku 1582 wieszczyło upadek i rozbiór Polski, która to przecie była wówczas u szczytu swej potęgi i chwały…
I August przypomniał sobie jeszcze jedną przepowiednię, przepowiednię króla Jana Kazimierza, który, zgorzkniały i opuszczony, takie wyrzekł słowa: „Bo to złe – to jest rozbiór Polski – coraz bardziej zagraża. Obym był fałszywym prorokiem, ale to wam powiadam, że… pójdzie Polska na rozszarpanie narodów. Kozak i Moskal zagarną ludy językiem bliższe do siebie i nawet Wielkie Księstwo Litewskie sobie wezmą, Wielkopolskę i Prusy Brandenburczyk zajmie, a dom austriacki o Krakowie i Rusi pomyśli”17.
I August jeszcze bardziej posmutniał… Wiedział, że losu tego kraju skazanego na zagładę nie zmieni… więc przynajmniej go dobije, niczym dogorywającego tytana w akcie miłosierdzia, wbijając mu mizerykordię w gardło… choć marzyło mu się zostać królem papieży i cesarzy w królestwie mesjańskim, jakie miało nastać, gdy imperium tureckie runie, a żydzi do Ziemi Świętej powrócą i tam państwo swoje ustanowią… lecz to nie za jego czasów i nie za jego przyczyną miało nastać owo tysiącletnie królestwo, w którym będą wszelkie rozkosze dostępne… ale skoro nie tam, to tu i teraz będzie ich zażywał…
Tym bardziej że markiz swą wizytą i swoimi słowy tym razem już ostatecznie rzecz całą przypieczętował i sprawił, iż August wszelkie swoje wielkomonarsze ambicje porzucił, bo w końcu wreszcie pojął, iż nie takie zadanie mu wyznaczono i nie taką ani władzę, ani chwałę dlań przewidziano. A wręcz przeciwnie, żadnej władzy i żadnej chwały, a wyłącznie może i ważnego, może niezbędnego, niemniej tylko trybiku w machinie świat ten doczesny tworzącej i jego dzieje…
Choć jeszcze kilka miesięcy temu zdawało mu się, że tajny układ (o którym mu szpiedzy donieśli) zawarty, w minionym 1720 roku, w Poczdamie między Prusami a Rosją, iżby Polskę w stanie bezsilności utrzymać, pilnując, żeby nic się w jej ustroju nie zmieniło, ni obieralność monarchów, ni wszechwładza sejmów (o ile nie byłyby zrywane) i owo nieszczęsne liberum veto, to tylko jeden ze spisków, przeciw któremu można zawiązać kontrspisek, to teraz zobaczył wszystko w zupełnie nowym świetle…
Rzeczpospolita gniła…
– I niechże zgnije… trzeba tylko dla nas co nieco z niej wyszarpać – powiedział sam do siebie król. Po czym podniósł się zza stołu i przeszedł do drugiej z komnat piwnicznych. Zbliżył się do kredensu z mahoniowego drewna inkrustowanego macicą perłową, otworzył drzwiczki, wyjął największy z pucharów, jakie tam stały, wydobył flaszę armaniaku i napełnił nim ów kielich. Wypił duszkiem. Napełnił kielich po raz drugi i znów wypił duszkiem. Armaniak palił go w gardło. Osunął się na zydel, ujął głowę w dłonie i czekał, aż lęk zmieszany z irytacją go opuszczą. Zdało mu się, że zbyt długo to trwa, więc po raz trzeci nalał po wręby trunku do kielicha i wlał go sobie do gardła. Minął niespełna kwadrans, gdy wreszcie poczuł miłe drętwienie mięśni twarzy, szmer w głowie i napływ pewności siebie i animuszu…
Wstał gwałtownie, przez co zachwiał się lekko na nogach, ale złapawszy równowagę, ruszył w stronę swoich apartamentów.
– To na teraz tyle, a wieczorem będziemy ucztować… tak… wieczorem będziemy ucztować… i to jak!
* * *
Widzieliśmy już, jak ważne rzeczy działy się w Dreźnie i jakby momentami równolegle w Sandomierzu. Dziwnym by było, gdyby nie mniej ważne nie działy się w Warszawie. I oto nim rok 1721 dobiegł końca, w mieście tym zapalono światła pierwszej polskiej masońskiej loży, która, choć powiązana z lożami angielskimi przybrała nazwę francuską – La Confrérie Rouge, co się wykłada jako Czerwone Bractwo, a która działała wedle siedmiostopniowego Rytu Różokrzyża. Poza karmazynami, takimi jak Czartoryski czy Ossoliński, zasiadali w niej i pomniejsi magnaci, w tym również i niewiasty, co było osobliwe, albowiem do lóż angielskich ich nie dopuszczano, no, ale tu na razie jeszcze była Polska…
I tak oto nastawał ostatni już etap w dziejach wolnej Rzeczypospolitej – etap jej unicestwiania, strącania najpotężniejszego europejskiego mocarstwa, najobszerniejszego i najzasobniejszego kraju przynależącego do cywilizacji Zachodu, w ognistą przepaść, w której miała zgorzeć, a jej popioły kędyś, het, w nieznane miał ponieść czarny rwący nurt podziemnej rzeki piekielnej, spadającej w bezdenną otchłań z hukiem potężnego, spienionego ludzką posoką wodospadu…
I krew i łzy, rozpacz i ból i knut i kazamaty, i kibitki i niezmierzona głusza zmrożonej tajgi, i śmierć szczerząca się drwiąco wypróchniałymi zębami i robak-niszczyciel, który wgryzał się w serca, dopadły Polaków…
Czerwone Bractwo przy Okrągłym Stole dopadło Polaków…
Rozterki
Pan Mikołaj Białecki nie poprzestał na jednej wizycie u świątobliwego diakona, ale żadna z nich w znaczący sposób nie odbiegała od tej pierwszej. W końcu zatem zrezygnowany przestał tam bywać.
Pobyt w Paryżu był dlań niełatwy. Zbyt wiele miejsc przypominało mu ów okres platonicznego zakochania i zarazem ową nadzieję na spotkanie tej, która zamieniła z nim kilka zdań na balu karnawałowym w Wenecji i przez posłańca podesłała liścik-intrygę markiza. Cierpiał na wspomnienie tej nadziei, jaka ongiś tu właśnie żyła w jego sercu, a teraz bezpowrotnie umarła… i nie tylko w przenośni.
Teraz więc pozostało mu tylko pielęgnować wspomnienia, choć były gorzkie, ale była to jakaś gorycz zaprawiona pewną nutką słodyczy bolesnej…
Każdego ranka, ledwo tylko szarość nieco rozjaśniła czerń nocnego nieba, bez względu na pogodę udawał się wciąż w tę samą stronę. Najpierw wędrował brzegiem Sekwany ku Pont Notre-Dame, przechodził przez ów most, a znalazłszy się na Île de la Cité, powoli, spokojnym krokiem podążał najpierw ulicą de la Lanterne i następnymi, by na końcu dotrzeć do ulicy Cloître-Notre-Dame. Tu, dotarłszy do kamienicy opatrzonej numerem ósmym, stawał na wprost niej i z bólem malującym się na twarzy wpatrywał w okna mieszkania, w którym kiedyś bywała jego ukochana, chociaż nigdy się tam z nią nie spotkał, ani nigdy w nim nie gościł. Niemniej był to jakiś jej ślad, który urastał do rangi nieomal jej symbolu.
Mijały miesiące, minął rok, a może i więcej? Chociaż czuł ból w sercu, to jednak powolutku już on blakł. I jeszcze tylko pamięć tego, co się wydarzyło ciągle była w pełni żywa…
* * *
Mikołaj przejęty cierpieniem i wspomnieniami nawet nie zauważył, iż konsjerżka pojawia się w jego domu coraz rzadziej, aż w końcu całkiem przestała tam bywać. Ponieważ jednak jakaś ręka dbała o ład i śniadanie zawsze było na stole o ustalonej porze, nie zauważył tego nawet.
Do czasu jednak.
Przyszedł taki moment, iż wreszcie to dostrzegł.
Konsjerżkę zastąpiła bowiem Florine, jej podopieczna.
Panu Białeckiemu zrobiło się głupio. Zdawał sobie bowiem sprawę, czym jest bieda dla osoby krwi błękitnej, zdawał sobie sprawę, że zdeklasować można się tylko raz, a wrócić do swojego stanu… cóż to się zdarzyło chyba tylko jemu… no i może zdarza się owo jeszcze w baśniach…
– Florine, Florine de Louvigny, powiedział półgłosem bardziej do siebie niż do dziewczyny, która przygotowywała stół, aby podać śniadanie.
– Słucham, panie kawalarze.
– Wybacz, że cię nie zauważałem…
– Nic nie szkodzi. Może to i lepiej. Zawsze się starałam, nie wchodzi panu w oczy.
– A to czemu?
– Obawiałam się bowiem, żeby mnie pan nie odprawił… przecie ze mną się pan nie umawiał, tylko z moją opiekunką…
– Rzeczywiście. Nie z tobą.
– Tedy?…
– Tedy nie mogę pozwolić, iżby moją służącą miała być panna ze szlachetnego rodu!
– Dobrze, monsieur le chevalier… podam tylko śniadanie i pójdę się spakować…
– A dokąd to? Gdzie, demoiselle, mieszkasz?
– W oficynie, w podwórzu. Jest tam jedna przyzwoita izdebka i ją zajęłam.
Florine, skłoniła głowę przed Mikołajem i ruszyła w kierunku drzwi.
– Demoiselle! Zaczekaj!
Zatrzymała się, ale nie odwróciła. Stała, oczekując być może jakichś ostatnich słów przy tym rozstaniu, albo kilku monet jako wynagrodzenia za posługiwanie Białeckiemu.
– Florine… zbliż się do mnie.
Podeszła do stołu. Twarz miała białą jak papier, czego Mikołaj nie omieszkał zauważyć.
– Florine, idź, spakuj swoje rzeczy i wracaj tu co rychlej. Będziesz mieszkała ze mną.
Dziewczątko zadrżało.
– Nie musisz się lękać. Nie chcę cię upokorzyć jeszcze bardziej, niż los cię upokorzył. Nawet przez myśl mi nie przeszło, by zrobić z ciebie swoją kochankę.
– Zatem nie rozumiem, panie kawalerze.
– I ja też, szczerze powiedziawszy, nie za bardzo rozumiem tej decyzji, którą w tej chwili podjąłem. No nic… to nieważne… Posłuchaj, dziewczyno. Mam pieniądze, na niczym mi nie zbywa, mogę cię potraktować jak kogoś z rodziny, jak rezydentkę. Tak wiem – uniósł palec – powstrzymując Florine przed próbą powiedzenia czegokolwiek. – To niezbyt zręczna dla ciebie sytuacja, ale służącą nie będziesz! Zatrudnię bowiem wreszcie służbę – kucharkę, pokojową, lokaja, stangreta, ogrodnika i kogo tam jeszcze będzie trzeba.
– A jaka będzie moja rola?
– Będziesz mi towarzyszyć, przy stole, w teatrze, na spacerach… nic nadto… chyba że taki układ ci nie odpowiada, to nie będę cię zatrzymywał.
Nic nie odpowiedziała, tylko bladość zniknęła z jej twarzy zastąpiona silnym rumieńcem.
* * *
I tak upływały kolejne dnie… Aż wreszcie nadszedł taki, którego pan Mikołaj uznał, że Paryż go męczy i dłużej w tym mieście żyć już nie chce.
W pierwszej chwili pomyślał, iż może powinien wrócić do Sandomierza, ale miasto owo obmierzło mu ponad wszelką miarę. I miejsce i ludzie głupi i zawistni. Owszem, musiał tam zajechać z dwóch powodów – by pomodlić się na grobach matki, żony i córeczek, oraz iżby odebrać resztę pieniędzy złożonych w depozycie u jezuitów. Ale po załatwieniu tych spraw chciał od tego miejsca znaleźć się jak najdalej.
I wtedy przyszło mu na myśl, iż przecie jego naddziad, Jur Białecki, który poślubił Walerię-Katarzynę-Małgorzatę hrabiankę d’Urgel y d’Osona, na pograniczu francusko-hiszpańskim, w górskiej okolicy, po teściu odziedziczył był kęs kamienistego gruntu i starożytny zamek. A jeśli ktoś do tej pory nie zajął go prawem kaduka, to teraz on jest zamku owego właścicielem. Może by więc tam się udać? Gdzie inny świat, inni ludzie, obyczaje, widoki… więc może?…
=-=================-===============-=
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
1O mój Boże! Dzień dobry, panie kawalerze! Dzień dobry! (fr.).
2Zaraza, czarna śmierć, dżuma. Grande peste de Marseille, która nawiedziła Marsylię w roku 1720, była już ostatnią, jaka pojawiła się we Francji.
3Franciszek Seraficki, inaczej Franciszek z Asyżu (1181-1226), święty Kościoła Katolickiego.
4W Kościele katolickim najniższy z trzech stopni kapłaństwa.
5Adrien Borel, Les convulsionnaires et le diacre Pâris. Extrait de L’Evolution psychiatrique, Paris 1935, pp. 5-7.
6Befka – rodzaj wypustki pod szyją zakładanej na sutannę lub togę składającej się z dwóch rozdzielonych, lub nierozdzielonych prostokątnych białych płatów materiału długich na około 15-20 cm. Dziś poza Braćmi Szkolnymi nieużywana przez duchowieństwo katolickie. Dawniej w powszechnym użyciu. Nie jest poprzedniczką koloratki, a dawniej mogła być nawet używana razem z tą ostatnią.
7Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus… Teraz i na wieki. (łac.).
8Św. Magloire (?-575) walijski święty misjonarz i biskup Dol-de-Bretagne. Paryskie seminarium imienia tego świętego utworzono 1618. Była to nadzwyczaj prestiżowa uczelnia duchowna, a w wieku XVIII matecznik jansenizmu w stolicy Francji i kolebka duchowieństwa konstytucyjnego po rewolucji 1789 r.
9Monsieur le Diacre – Panie Diakonie, we Francji do duchownych zwracano się nie tak jak w Polsce „proszę księdza”, lecz albo ogólnie: Monsieur l’Abbe – Panie Ojcze, albo zgodnie z wykonywaną funkcją – do proboszcza Monsieur le Curé, do wikarego Monsieur le Vicaire.
10Sub rosa (łac.) – pod różą, w znaczeniu w tajemnicy.
11Dłoń rogata (wł.), diabelskie rogi, gest wykonywany na cześć szatana przez jego wyznawców, dziś bezmyślnie (albo i nie) demonstrowany szczególnie przez młode osoby i osoby życia publicznego – prezydentów, papieży, co tłumaczy się, że znak ten w angielskim języku migowym oznacza również „kocham cię”.
12Rozmnażanie bezpłciowe organizmów żywych.
13Kipa – jarmułka, to mała okrągła czapeczka, którą ortodoksyjni żydzi zakładają na głowę, zakrywając ciemię.
14Odniesienie do Objawienia św. Jana, rozdziału 12, wersetu 12.
15Grebnerus – Paul Grebner (1560-1590) autor słynnego proroctwa dotyczącego dziejów Europy.
16Kazimierz Marian Morawski, Bractwo wrogów wstrzemięźliwości. Studium historyczne z czasów Augusta II, s. 12-13, Sandomierz 2018.
17Józef Chociszewski, Księga sybillińska o przyszłości, Inowrocław 1895, s. 244.