Stanisław Michalkiewicz 3 grudnia 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5293
Citius, fortius altius! – głosi wymyślone przez Piotra Coubertin hasło ruchu olimpijskiego, co się wykłada, że szybciej, mocniej, wyżej! Ta dewiza – jak przypuszczam – obowiązuje w sporcie w ogóle, bo w przeciwnym razie, czyż pierwszorzędni fachowcy z dziedziny fizjologii i medycyny nie kombinowaliby tak intensywnie nad metodami, pozwalającymi przekraczać granice wydolności organizmu ludzkiego? Poczciwy Coubertin sądził, że to będzie szlachetna rywalizacja, chociaż nawet w starożytnej Grecji, w której nawet czas liczono według igrzysk olimpijskich, musiały zdarzać się przekręty, skoro w ówczesnym regulaminie czytamy, że nie wolno podstawiać innym zawodnikom nogi. Ale wtedy nawet próby dyskretnej pomocy bogini Fortunie – bo zwycięzca w – dajmy na to – biegu – uchodził za faworyta tej bogini, na dowód czego otrzymywał wieniec oliwny z oliwki rosnącej w świętym gaju – nie dorównywały obecnym tym bardziej, że sport stał się jedną z głównych gałęzi przemysłu rozrywkowego, więc przy tak ogromnych pieniądzach o żadnej szlachetnej rywalizacji mowy już być nie może. Wiele, a może nawet wszystko zależy od odpowiedniego żywienia i tresury zawodnika, którego potem menażerowie wystawiają na arenę, ku uciesze gawiedzi, która zresztą równolegle rozwija własne obyczaje i w ogóle – tak zwane subkultury, które znakomicie przyczyniają się do nieustannego zwiększania obrotów tej gałęzi przemysłu rozrywkowego.
Zdarzają się jednak sytuacje zaskakujące, o których wspominał w swoich felietonach Janusz Głowacki. Akurat zdarzyło się, że w Monachium palestyńscy – wtedy, przynajmniej w tak zwanym „naszym obozie”, mówiło się „bojownicy”, bo w obozie jakimś takim nie naszym, używano już nowoczesnego przezwiska: „terroryści”, które to słowo („to takie słowa są”? – dziwili się ostentacyjnie gitowcy z poprawczaka na spotkaniu z pisarzem próbującym się im podlizać przy pomocy tzw. „grypsery” – co pięknie opisał Marek Nowakowski) zaczyna wypierać z wokabularza politycznego dotychczasowe przezwisko: „faszyści” – więc palestyńscy – niech im będzie – terroryści, wzięli izraelskich sportowców w charakterze zakładników. Od tamtej pory również sport znalazł się w służbie bezpieczeństwa, co doprowadziło do kłopotliwych sytuacji opisanych przez Janusza Głowackiego. Zawodnikom – w tym akurat przypadku – sprinterom, dla bezpieczeństwa, na torze towarzyszyli antyterroryści. I oto zdarzyło się, że antyterrorysta w pełnym oporządzeniu i z długą bronią przybiegł na metę przed zwycięzcą biegu. Zapanowała kłopotliwa sytuacja tym bardziej, że związek zawodowy antyterrorystów kategorycznie zażądał, by tego funkcjonariusza nie tylko uznać za zwycięzcę, ale w dodatku wypłacić mu wynagrodzenie przeznaczone dla złotego medalisty – przeciwko czemu gwałtownie zaprotestował związek zawodowy sprinterów argumentując, że ten antyterrorysta nie należał do związku sprinterskiego, więc żaden medal mu się nie należy, a wynagrodzenie – tym bardziej. Mniejsza o to, jak się to skończyło, bo ważne jest co innego: że wbrew oczywistym i powszechnie znanym faktom, wszyscy próbują podtrzymać w opinii publicznej przekonanie, jakoby związki sportowe były rodzajem kontemplacyjnych zakonów, gdzie „w skupieniu cnotliwem” sportowcy poddają się tresurze.
Ostatnio ofiarą tej hipokryzji padł prezes Polskiego Związku Tenisowego, który został oskarżony o – jakże by inaczej! – „molestowanie” zawodniczek. Składał im mianowicie rozmaite propozycje, albo prawił komplementy, które po latach i po gruntownym namyśle, przestały im się podobać. Ciekawe, że nie słyszałem, by żadna z jego ofiar zrezygnowała z tresury we wspomnianym związku, chociaż o ile mi wiadomo, nie ma jeszcze ustawy, która by nakładała na obywateli obowiązek przynależności do jakiegoś związku sportowego. Ale nie ma też ustawy, która nakładałaby na obywateli obowiązek zawierania małżeństw, a mimo to mnóstwo ludzi to robi, narażając się na straszliwe konsekwencje przewidziane w ustawie o przeciwdziałaniu przemocy domowej. Owszem, można się od nich wymigać, przeprowadzając w porę rozwód, którego przyczyną może być na przykład „okrucieństwo moralne”. Taki właśnie przypadek opisał Melchior Wańkowicz, przysłuchując się rozprawie rozwodowej w Reno, w stanie Nevada. Żona oskarżała męża właśnie o „okrucieństwo moralne”, ale dociekliwy sędzia domagał się konkretów – na czym ono polegało. – Ziewał w mojej obecności – po namyśle odpowiedziała żona. – Oooo, to rzeczywiście coś niebywałego – skomentował oburzony sędzia – ale może jeszcze coś pani sobie przypomni? – Naśmiewał się z wuja Jimmy’ego – odparła kobieta po jeszcze dłuższym namyśle. – Z wuja Jimmy’ego! Coś podobnego! – zawołał oburzony sędzia. Stuknął młotkiem i już było – jak to mówią – „po harapie”.
O ile jednak wokół związków sportowych panuje zmowa hipokryzji, o tyle w teatrach – odwrotnie. Tam obowiązuje pełny spontan i odlot, zwłaszcza w sytuacji, kiedy sztuka jest nudna jak flaki z olejem i żeby zwabić publiczność i wyłudzić od niej forsę za bilety, dyrekcja musi „dodawać dramatyzmu”, wzbogacając akcję o tzw. „momenty”, to znaczy – rozbierając aktorów na scenie do naga, nawet, gdyby grali w sztuce „O krasnoludkach i sierotce Marysi” – albo nakłaniając ich do symulowania na scenie ostrego seksu. Jedną z przyczyn jest nasilająca się konkurencja ze strony telewizji, w których pojawia się coraz więcej programów kuplerskich, czy wręcz sutenerskich, więc nic dziwnego, że teatry starają się, jak tam potrafiła, dotrzymać kroku. O ile jednak w związkach sportowych hipokryzję purytańską uzasadnia się ideą olimpijską, o tyle w przybytkach Melpomeny – odwrotnie. Pozorem moralnego, a nawet artystycznego uzasadnienia wprowadzania „momentów”, jest ideologia feministyczna, której bojowym sztandarem jest „vagina”. W imię swobodnej manifestacji sekrecji vaginalnych można wszystko, bo jakiekolwiek ograniczenie miałoby cechy wykluczenia, stygmatyzacji, albo innych, modnych obecnie myślozbrodni.
Ale i tu „nowe” walczy ze „starym”, podobnie, jak to było za Stalina w sprawie kołchozów. Ofiarą tej walki padła pani dyrektor Monika Strzępka, którą na zbitą głowę wywalił z rządowego teatru pan wojewoda Radziwiłł. Gdyby pani Strzępka kierowała teatrem prywatnym, wojewoda nie miałby nic do gadania w sprawie obsady dyrekcji. Ale właśnie o prywatyzacji teatrów nikt nie chce słyszeć, bo jużci – kto by nie wolał, żeby do płacenia za chałtury zmuszać Bogu ducha winnych podatników, którzy na ogół i tak tam nie chodzą, bo zwyczajnie wolą pójść na wódkę?