Prof. Jacek Bartyzel: Kim są „chrześcijańscy syjoniści” i dlaczego są tacy niebezpieczni?

Współczesny fenomen zwany „chrześcijańskim syjonizmem” ma swoje źródło w religijnej historii Stanów Zjednoczonych i to jeszcze w okresie kolonialnym. Anglosaską Nową Anglię, powiększoną drogą podboju bądź wykupu o inne dzisiejsze stany, zasiedlili głównie i zbudowali religijni „dysydenci” od głównych nurtów protestanckiej reformacji: anglikanizmu, kalwinizmu i luteranizmu, szukający tam schronienia przed represjami ze strony urzędowego w Anglii „Kościoła Ustanowionego” (Established Church) i związanej z nim monarchii, której byli zaciekłymi wrogami.
Rzecz jasna, nie wszyscy koloniści północnoamerykańscy (w Ameryce Septentrionalnej, jak kiedyś mawiano) byli dysydentami i politycznymi wywrotowcami: Wirginię czy obie Karoliny zasiedlili przecież anglikańscy (a po części nawet „anglokatoliccy”) rojaliści. Jednak najmocniejsze piętno na ustroju i charakterze kolonii amerykańskich, w konsekwencji zatem i niepodległych Stanów Zjednoczonych, wywarli nowoangielscy purytanie – nurt ekstremistyczny pod każdym względem, czego dowiodło także śmiercionośne spustoszenie, jakie poczynili w Anglii podczas wojny domowej i rewolucji z lat 1640-1660 ich pobratymcy w metropolii; jak dowiódł Eric Voegelin, purytańska rewolucja była pod wieloma względami prefiguracją rewolucji bolszewickiej, a na pewno „czasem osiowym” przejścia od religijnej do świeckiej wersji gnostycyzmu.
Jak jednak wiadomo, pośród zbuntowanych w drugiej połowie XVIII wieku przeciwko Koronie Brytyjskiej kolonistów zaszły procesy sekularyzacyjne w duchu tzw. Oświecenia. „Ojcowie Założyciele” republiki północnoamerykańskiej byli niemal wszyscy deistami, czyli wyznawcami tzw. religii naturalnej, nie mającej nic wspólnego z chrześcijaństwem. Pamiętajmy, że w konstytucji amerykańskiej nie ma żadnej wzmianki czy odwołania się do Boga. Ze względów taktycznych nie mogli oni jednak wystąpić otwarcie przeciwko religii protestanckiej, ponieważ wyznawała ją przytłaczająca większość tworzącego się narodu amerykańskiego.
Z tego powodu ideologią panującą nowego państwa stała się eklektyczna mikstura purytańskiej „teologii przymierza”, wigowskiego kultu pisanej konstytucji, Locke’owskiego kontraktualizmu, oświeceniowego deizmu, ideologii kupieckiej i wolnomularskiego okultyzmu. Jego ostatecznym rezultatem jest to, co w samej jurysprudencji amerykańskiej nazywa się „ceremonialnym deizmem” albo „uogólnionym” (na bazie różnych odłamów protestantyzmu i bez żadnej treści dogmatycznej) i akonfesyjnym chrześcijaństwem. Jak słusznie zauważa Nina Gładziuk, „gdy widzimy zaprzysiężenie amerykańskiego prezydenta, to trudno je sobie wyobrazić bez Księgi Biblii. Ale nie jest to zbiór pism religii objawionej, ale nade wszystko Księga Prawa: paktu, przymierza, umowy i testamentu. Jeżeli odsyła do jakiejś teologii, to jest teologia federalistyczna”.
Nadto, gdy przywołamy symbol piramidy na amerykańskim banknocie dolarowym, to napis na zwoju u stóp zdobiącej go piramidy, obwieszczający Novus Ordo Seculorum, „standardowo tłumaczy się jako «nowy porządek wieków», ale możemy też uwolnić masoński sens tej formuły, a wówczas otrzymamy: «nowy świecki zakon»” (Druga Babel. Antynomie siedemnastowiecznej angielskiej myśli politycznej, Warszawa 2005, s. 30-31).
Zsekularyzowane, ale źródłowo purytańskie dziedzictwo republiki amerykańskiej zawierało już in nuce dwie zgubne idee: egalitaryzmu i kontraktualizmu – można by rzec „idee – matki” wszystkich błędów politycznych, zawleczonych z Nowego do Starego Świata, niszczących właśnie cywilizację chrześcijańską.
To dlatego deistyczny „Stwórca” kanonicznych tekstów demokracji amerykańskiej, od Deklaracji Niepodległości poprzez Mowę Gettysburską po Rooseveltowskie Cztery Wolności, który jakoby stworzył ludzi równymi sobie, dał im „prawo” do „poszukiwania szczęścia” i obalania wedle swego widzimisię rządu oraz zalecił „rządy ludu, dla ludu i przez lud”, nie ma nic wspólnego z Bogiem chrześcijańskim, z Chrystusem – Pantokratorem, od którego pochodzi wszelka władza, płynąca zawsze „z góry” i przelewana od wyższego ku niższemu („nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci nie była dana z góry”). Pojmowanie każdej sfery życia: politycznego, prawnego, społecznego, a nawet religijnego, jako serii niekończących się kontraktów, zawieranych przez pierwotnie „wolne i równe” jednostki, niszczy każdą instytucję i każdy autorytet. Nadaje im też nieuchronnie charakter „biznesowy”: purytanie nawet swoje osobiste kontakty z Bogiem nawiązywali i artykułowali w języku kupców i lichwiarzy z City („weksel”, „list zastawny” etc.) – co skądinąd stało w jaskrawej sprzeczności z ich oficjalnie wyznawaną teologią kalwińską, według której „Bóg nam nic nie jest dłużny”.
Powszechnie zwraca się uwagę na „prekursorski” wobec świeckich demokracji charakter umów zawieranych przez purytańskich dysydentów, takich jak Mayflower compact z 1620 roku czy Fundamental Orders kolonii Connecticut z roku 1636. Mniej zauważany jest fakt politycznego „archeologizmu” purytanów, których nienawiść do „papizmu” i monarchizmu prowadziła do wskrzeszania najbardziej archaicznej formy politycznej starożytnego Izraela, stosownej do luźnego związku półkoczowniczych jeszcze plemion, jaką był „ustrój sędziowski”. Dla purytanów papiestwo i monarchia były zresztą słabo zakamuflowanym „pogaństwem” – wystarczy przeczytać dzieła Johna Miltona, zarówno polityczne (Obrona narodu angielskiego), religijne (Racja istnienia rządu kościelnego), jak i poetyckie (Samson walczący).
W świetle powyższego wzajemna sympatia i przyciąganie się – wedle tajemnej zasady duchowych powinowactw – pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Izraelem jest czymś naturalnym i zrozumiałym. Wszakże protestantyzm w ogóle jest w dużej mierze rejudaizacją chrześcijaństwa, a purytanizm jest nią w takim stopniu, że można wątpić czy jest jeszcze chrześcijański; w każdym razie cywilizacyjnie należy do cywilizacji żydowskiej. Już w epoce Szekspira trzymających się całkowicie sformalizowanej i bezdusznej etyki, „skrupulatnych” (precise) purytanów nazywano „Żydami Nowego Testamentu”. Meksykański myśliciel katolicki i przywódca synarchizmu – Salvador Abascal nazywał Stany Zjednoczone krajem „żydowsko-jankeskim” (judío-yankee). Oś „Waszyngton – Tel-Aviv” ma zatem – niezależnie od niepokoju, jaki wzbudza to u prawdziwych amerykańskich patriotów, a zarazem katolików, takich jak Patrick J. Buchanan, przerażonych ideologiczno-politycznym szaleństwem „amerykańskich likudników” – głębokie podstawy cywilizacyjne.
„Ewangelikałowie”
Jak to wyżej unaoczniliśmy, „chrześcijański syjonizm” w USA wywodzi się z tych nurtów protestantyzmu, które zakorzeniły się w Ameryce Północnej, na czele z kalwinistycznym purytanizmem oraz baptyzmem. Współcześnie, od lat 80. XX wieku, stał się on doktryną tzw. ruchów ewangelikalnych oraz zielonoświątkowców, które stanowią fundamentalistyczną reakcję na zeświecczenie i liberalizację głównych „kościołów” protestanckich. I religijnie, i politycznie, stanowią więc one „prawicę” w łonie amerykańskiego protestantyzmu, trzymając się literalnego rozumienia tekstów biblijnych, oczywiście w duchu subiektywnej egzegezy pastorów, politycznie natomiast stanowią prawe, konserwatywne skrzydło Partii Republikańskiej. Stanowią one liczącą się siłę, zapewniającą republikanom ok. 30-40 milionów wyborców, zamieszkujących głównie ziemie tzw. pasa biblijnego (Bible Belt), czyli stanów południowych i środkowych, które notabene w przeszłości były bastionem Partii Demokratycznej, zanim dokonał się jej zdecydowany skręt w lewo, czyli jeszcze w czasach F. D. Roosevelta.
Najbardziej znanymi i wpływowymi w okresie formowania się ruchu „chrześcijańskich syjonistów” animatorami tego nurtu byli słynni „teleewangeliści”, czyli kaznodzieje posługujący się narzędziem telewizji, baptysta Jerry Falwell (1933-2007) oraz zaangażowany bezpośrednio w politykę, też formalnie baptysta, ale bliski zielonoświątkowcom, Pat Robertson (1930-2023). Ten drugi był założycielem w 1989 roku Chrześcijańskiej Koalicji Ameryki (Christian Coalition of America), stanowiącej główną siłę nacisku „chrześcijańskich syjonistów” na Partię roku Republikańską, a zrzeszającą oprócz „ewangelikałów”, zielonoświątkowców, a nawet niektórych konserwatywnych katolików.
Sednem poglądów „chrześcijańskich syjonistów” jest przekonanie, że należy walczyć o odzyskanie dla Żydów całej Ziemi Obiecanej, przez co należy rozumieć obszar od Synaju aż po Eufrat, a zatem również ziemie należące do państw sąsiadujących dziś z Państwem Izrael. Wynika to z dosłownej interpretacji tekstów biblijnych (Starego Testamentu). Popierają także najbardziej szalony i groźny projekt ortodoksów żydowskich odbudowania – po spełnieniu pewnych rytualnych warunków – trzeciej Świątyni na miejscu dwóch poprzednich, w którym, jak wiadomo, obecnie stoi muzułmański meczet Al-Aksa, którego zburzenie rozpętałoby natychmiast „świętą wojnę” całego świata islamskiego. Ponieważ „chrześcijańscy syjoniści” uznają współczesne państwo Izrael – mimo jego świeckości – za spadkobiercę starożytnego Izraela patriarchów, od Abrahama począwszy, proroków i królów, ich wystąpienia znamionuje żarliwe i bezwarunkowe poparcie tego państwa, a odrzucenie jakiejkolwiek jego krytyki. Już w 1981 Jerry Falwell powiedział: „Występować przeciwko Izraelowi oznacza występować przeciwko Bogu. Wierzymy, a pokazuje nam to historia i Pismo, że Bóg mierzy narody miarą ich stosunku do Izraela”, zaś Pat Robertson posunął się aż do stwierdzenia, że gdyby wybuchła wojna między Stanami Zjednoczonymi a Izraelem, to stanąłby po stronie Żydów, gdyż w ten sposób wypełniłby wolę Boga.
W tym duchu „chrześcijańscy syjoniści”odczytują fakty z historii współczesnego Państwa Izrael jako dowody potwierdzające słuszność ich stanowiska. Zaczęło się to już z chwilą utworzenia tego państwa w 1948 roku. W sondażu z 2017 roku, który przytoczył „Washington Post”, 80 procent ewangelikałów zadeklarowało, że wierzy, iż powstanie Państwa Izrael było spełnieniem biblijnego proroctwa, a ponad 50 procent respondentów oznajmiło, że wierzą, iż muszą popierać Izrael, ponieważ ma to istotne znaczenie dla spełniania się proroctw. Nawiasem mówiąc, korespondowało to z opinią ówczesnego prezydenta USA, Harry’ego Trumana – bynajmniej nie „chrześcijańskiego syjonisty”– który uznając oficjalnie to państwo oświadczył, że jest „drugim Cyrusem”, a nawet większym od króla perskiego dobroczyńcą narodu żydowskiego, ponieważ wyzwolił go ze znacznie dłuższej niewoli i przyznając mu nie tylko autonomię, lecz pełną niepodległość. Drugim zaś kluczowym wydarzeniem było zwycięstwo Izraela w wojnie sześciodniowej z państwami arabskimi w 1967 roku, którego rezultatem była między innymi aneksja wschodniej Jerozolimy do państwa żydowskiego.
Czy to entuzjastyczne poparcie dla Izraela oznacza, że „chrześcijańscy syjoniści”są po prostu całkowicie zgodni z syjonizmem żydowskim i nie ma pomiędzy nimi żadnych różnic? Bynajmniej, gdyż ewangelikalni „chrześcijańscy syjoniści”uważają się właśnie za żarliwych chrześcijan, spoglądających na problem Izraela z punktu widzenia apokaliptyki i eschatologii chrześcijańskiej – oczywiście tak, jak oni ją pojmują. Rzecz w tym, że swój stosunek do Izraela wiążą oni z zapowiedzią ponownego przyjścia (Paruzji) Chrystusa oraz – wedle słów z Apokalipsy według św. Jana (Ap 16,16) – Armageddonem, czyli ostateczną bitwą między siłami dobra i zła, w której hordy szatana zetrą się z hufcami anielskimi pod wodzą Chrystusa i zostaną przez nie pokonani, szatan zostanie uwięziony w Czeluści, a nastanie tysiącletnie panowanie (czyli Millenium) Chrystusa. Jednocześnie „ewangelikałowie” łączą ten fakt z zapowiadanym przez św. Pawła masowym nawróceniem Żydów na chrześcijaństwo przed końcem świata i gdy wejdzie już do Kościoła pełnia pogan (Rz 11,25), tym samym zaś uznaniem przez nich Chrystusa za oczekiwanego przez nich Mesjasza. W tym samym duchu interpretują oni wspomniany ustęp z Apokalipsy jako powrót ludu żydowskiego na biblijne ziemie Izraela. Powrót ów pozwoli zacząć odliczać czas do siedmioletniego Armageddonu. Z punktu widzenia „chrześcijańskich syjonistów” odbudowanie Izraela na Ziemi Obiecanej stanowi niejako preludium do nawrócenia Żydów.
Istotne jest również to, że „ewangelikałowie” wierzą w to, że Armageddon nadejdzie już wkrótce. Dlatego nie przeraża ich ta oczywistość, że chaos na Bliskim Wschodzie, który rozpoczął się wraz z utworzeniem Państwa Izrael i ciągle się pogłębia, czyniąc ten region najbardziej niebezpiecznym miejscem na ziemi, musiałby przerodzić się w wojnę totalną, gdyby plan przywrócenia biblijnego terytorium Izraela wszedł w ostateczną fazę realizacji, ponieważ stanowiłoby to potwierdzenie, że powrót Chrystusa jest bliski. Można rzec, że „chrześcijańskim syjonistom”obce jest, tak istotne dla katolików podejście „katechoniczne”, czyli oparta na wyjaśnieniach też św. Pawła wiara w to, że rzeczy ostateczne, które rozpoczną się przecież od pojawienia się Antychrysta („człowieka grzechu”) i zwiedzenia przezeń wielu, są odwlekane i historia świata może toczyć się dalej, dopóki nie ustąpi siła go powstrzymująca, czyli katechon (2 Tes 2, 6-8). Im gorsza jest zatem sytuacja w tym regionie, tym – dla ewangelikalnych apokaliptyków – lepiej. Nie poruszają więc ich nawet ludobójcze praktyki Izraela wobec Palestyńczyków w Gazie.
Paradoksalnie można by więc powiedzieć, że w swojej istocie poglądy „chrześcijańskich syjonistów”są „antyżydowskie”(w sensie „antyjudaistyczne”), bo opierają się na dążeniu do przyspieszenia także nawrócenia Żydów na chrześcijaństwo. Z tego powodu oczywiście nie mogą podobać się wyznawcom judaizmu. Jednak zarówno Żydzi religijni, jak i laiccy nacjonaliści syjonistyczni z Likudu, rządzący dziś Izraelem, nie dyskutują otwarcie tej kwestii, lecz podchodzą do tego pragmatycznie: ważne jest dla nich to, że „chrześcijańscy syjoniści” są politycznie ich najbardziej ofiarnymi sojusznikami, co przekłada się na realne wsparcie polityczne, militarne i finansowe Stanów Zjednoczonych jako protektora Izraela.
„Turbosyjonizm”Donalda Trumpa
Jako się rzekło, „chrześcijańscy syjoniści”są najbardziej proizraelską siłą polityczną w Stanach Zjednoczonych. Oprócz nich podobne nastawienie mają tylko tzw. neokonserwatyści (na politykę USA mający największy wpływ za prezydentury George’a W. Busha Jr.), nazywani często „amerykańskimi likudnikami”, gdyż będący w lwiej części pochodzenia żydowskiego, którzy jednak są Żydami niereligijnymi i nie mają żadnych apokaliptycznych oczekiwań, więc państwo Izrael popierają z innych powodów; są oni jednak środowiskiem raczej elitarnym, podczas gdy „chrześcijańscy syjoniści”stanowią wielką siłę.
Szacuje się, że stanowią oni ok. 30 procent ogółu amerykańskich wyborców, a identyfikuje się z nimi ponad stu kongresmenów. Ich obecnym faworytem politycznym jest prezydent Donald Trump i można powiedzieć, że to głównie im zawdzięcza on zarówno swoje pierwsze, jak i drugie zwycięstwo. Trump nie jest „chrześcijańskim syjonistą”- określa się jako chrześcijanin, ale bez konkretnej identyfikacji wyznaniowej, ale ma zarówno szerokie związki z Żydami, nawet rodzinne, a przede wszystkim zajmuje też ekstremalnie proizraelskie stanowisko.
Jego budzące sympatię konserwatystów posunięcia w polityce wewnętrznej nie mogą jednak przesłaniać faktu, że w polityce zagranicznej i w stosunku do Izraela, popieranego przezeń bezkrytycznie, ujawnia stanowisko, które można nazwać wręcz „turbo syjonizmem”. Musi to budzić niepokój, bo taka polityka wzmaga tylko napięcie i grozi prawdziwym Armageddonem – jeszcze nie eschatologicznym, ale z pewnością wojennym.