Jako filolog z wykształcenia obserwuję znane skądinąd, acz szkodliwe zjawisko przenikania do języka, i najgorsze, że do pojęć, nowomowy. Nowych wyrazów, czasem gorzej, bo nowych znaczeń starych słów, co to znaczyły kiedyś co innego. Jest to straszny wysyp rewolucji postępactwa, kiedy co chwila dekonstruuje się język, wprowadzając do obiegu jakieś lingwistyczne potworki.
Zabawa w feminatywy to już jest oczywisty chaos, ale najgorzej, że tylko na początku w uchu coś zgrzyta, bo jak te śmieciowisko cię zewsząd otacza, to już tracisz poczucie, że znajdujesz się na wysypisku. Używasz tych śmieci, bo nie chce ci się albo tłumaczyć, albo wykłócać o poprawne rozumienie znaczeń. To szantaż jest, w dodatku oparty na bzdurnych roszczeniach godnościowych. Jak jakiś, zwłaszcza, młodociany chwiej żąda ode mnie, bym albo w locie, albo po upomnieniu uszanował jego zboczenie tożsamościowe wyrażone w zaimkowaniu, to muszę to uszanować?
A z jakiej, że tak powiem, paki? A szacunek do mojego języka, mojego systemu pojęć, wreszcie mojej chęci braku czujności co to tam ta zapiercingowana, tleniona na niebiesko niby-osoba sobie aktualnie umyśliła na temat własnej tożsamości? Gdzie tej osoby szacunek do mojego, dość powszechnego delikatnie ujmując, sposobu określania płci interlokutora? To przecież nierównoważność kłująca wręcz w oczy. Ale taka moda – większość ma pochylać głowę przed aberracjami mniejszości i taki widok zachęca tylko mniejszości do eskalacji swych absurdalnych żądań.
Mniejszość jako większość
Ćwiczyliśmy to w kowidzie, kiedy ruch BLM kazał białym klękać i całować buty swym ofiarom niewolnictwa sprzed wieków. Wiem, ciężko w to uwierzyć, ale tak było. I biali, szczególnie policjanci, klękali, nawet burmistrz kupił złotą trumnę patologicznemu narko-bandycie, który kipnął w czasie policyjnej interwencji. Tak, mniemana mniejszość (jakby kto nie wiedział, to mówimy o Murzynach w USA, też mi mniejszość…) żąda przykucnięcia od większości, która ma ze wstydu za to, że nią jest, płaszczyć się przed każdą mniejszością. A więc mniejszości rodzą się na kamieniu postępu jedna za drugą. Oczywiście permutują i feministki już nawalają się z lesbijkami, homoseksualiści, którzy sobie żyli spokojnie w prywatności swych wyborów, teraz są wywlekani przez jakieś aktywiszcza na światło dzienne, a wywlekani być nie chcą, tylko chcą sobie żyć spokojnie w prywatności swoich wyborów seksualnych. Tak czy siak mamy dzisiaj kuriozum, dominacji mniejszości nad większością, a dzieje się tak zawsze w czasie rewolucyjnym. Tak, cywilizacja zachodnia funduje na swój własny pogrzeb rewolucyjne wzmożenie, które jeszcze bardziej powiększa i multiplikuje wszelkie przewiny, które do tego procesu doprowadzają. A więc koniec będzie przedwczesny i dynamiczny.
Ale żeby większość miała się ugiąć przed wolą mniejszości ta druga musi się przenieść w swych działania w sferę przemocy. Po tym jak skompromitował się Marks wieszcząc prymat terroru nad duraczeniem, zaś rację miał coraz bardziej Gramsci, który mówił, że najpierw (nie zamiast, bo tu chodzi o kolejność tylko) trzeba popracować nad świadomością i może wcale nie trzeba będzie uciekać się do terroru. I tak mamy teraz – mamy do czynienia z przemocą na wszelkich obszarach z odwlekanym jeszcze terrorem fizycznym, ale jak się te „chwyty na miękko” nie powiodą to trzeba będzie – stąd moja uwaga o różnicy między Marksem a Gramscim co do kolejności tylko – wrócić do twardych chwytów za gardło.
No, to gdzież ta przemoc? Głównie, moim zdaniem, bazuje w kompleksie większości, że nie nadążają za nowoczesnymi czasy. To ten wstyd pozwala na to, że toleruje się coraz większą ekspansję durnoctw postępactwa. Głupio się odezwać, bo nieczęste nieudane próby protestu są w mediach nagłaśniane właśnie jako przykład ciemnogrodzkiego zaprzaństwa wobec uznanych powszechnie postępowych idei. Ten rezerwuar wstydu jest później przenoszony na pasy transmisyjne postępu: media, edukację, przemysł rozrywkowy, by znaleźć swych wiernych akolitów i wtedy już „nagrane” tym osoby są armią ambasadorów postępu, rozproszoną w dyskursach.
Wreszcie – przy eskalacji niedorzeczności takich argumentów – sfera dialogu zamyka się. Nie trzeba już wymieniać poglądów, bo te mogą nie wytrzymać konfrontacji. Wykrzykuje się więc hasła z medialnych plakatów, jakimi stają się programy dowcipnie nazwane informacyjnymi, zaś coraz rzadszą kontrargumentację (rzadszą, bo momentów konfrontacji unika się) wprost wokalnie zabucza się, przerywając wraże wypowiedzi i zagłusza się przeciwnika hałłakując. Tak to przechodzi: od wstydu wywołanego jako postawę, do tematów „mniejszościowych”, tak by trenować większość w przyklękaniu. A jako, że klękać się nie bardzo chce, to sfera mniejszości poszerza się – wiadomo, wielu woli żeby to przed nimi klękano, zaś powody do tego obecna rzeczywistość mnoży jak króliki w klatce. Ale najważniejszym tworzywem, spoiwem i pasem transmisyjnym jest język.
Jeździec pierwszy – fakenews
Wiadomo, tej nowomowy jest w opór, ale dziś interesuje mnie zbitek dwóch potworków: „mowa nienawiści” i „fakenews”. Ci dwaj jeźdźcy zawsze występują razem, jest ich dwóch, zamieniają się tylko kolejnością, jeden motywuje drugiego, drugi zawsze wynika z pierwszego. Zabierzemy się za nie po kolei, skończymy zaś na ich wspólnym biegu, ciągnięciu tego dyszla postępu. Zacznijmy więc od konia fakenewsowego.
Pojęcie, zwłaszcza, że zagraniczne, już od dawna oddzieliło się od swego, nowego przecież, znaczenia i jest rozumiane całkiem inaczej niż znaczyło wtedy, kiedy powstało. To przyszło do nas z USA i właściwie ciężko znaleźć przykłady na jego istnienie w formach społecznie szerokich sprzed epoki Trumpa Pierwszego. To wtedy, kiedy pierwszy nieestablishmentowy kandydat walczył o elekcję pojawiło się to słowo, wyraźnie w zastępstwie słowa, które jeszcze do niedawna dużo w Stanach znaczyło, czyli słowa – kłamstwo. A zarzucenie komuś kłamstwa to – przynajmniej do niedawna i przynajmniej na Zachodzie – to sprawa poważna. Czasami zasadności takich oskarżeń należałoby dochodzić w sądzie przy biernej postawie oskarżonego. Tak, jak zarzuciłeś komuś kłamstwo, co mogło go narazić na utratę (potrzebnego w biznesie lub polityce) zaufania, to ty musiałeś dowieść w sądzie prawdziwości swych zarzutów i pomówiony mógł spokojnie na to patrzeć, jak się tam męczysz.
Powstał więc fakenews, jako ekwiwalent kłamstwa, ale zaraz przeszedł on na wyższy poziom – czyli poziom medialny. Fakenews to był news sprokurowany, lub co gorsza, kupiony przez media i kolportowany ze szkodą dla oczernianego. I tu mamy cały szpas. Po pierwsze – kto oceniał co jest fałszywe, a co nie? Według jakich kryteriów? No, co jasne już chyba, oceniał to mainstream, ze swoich pozycji, zaś wyrok nie był nigdzie zaskarżalny, gdy nie zapadał w sali sądowej, tylko w open ofice’ach głównych nadawaczy, jakimi stały się media, też dowcipnie zwane, społecznościowymi. Te, jako najszybsze, od razu nadawały ton, i te wolniejsze – jak telewizja i w ogóle prasa – brały już te kłamstewka w ocennym sosie factcheckerów.
Po drugie – takie fakenewsy przestały dotyczyć faktów, wiadomości, czyli newsów. Zaczęły coraz bardziej – i jest to trend wręcz rozlewający się po mediach – zaczęły coraz częściej dotyczyć opinii. Tak, oznacza to, że nie tyle fakty zostaną poddane weryfikacji, ale i opinie. Czy nie są przypadkiem „fake”, czyli odbiegające – i tu znowu wracamy do platform „checkujących” – od ugruntowanych prawd mainstreamu. Ba, żeby one chociaż były ugruntowane – są jak decyzje social mediów o wykluczeniu cię z platformy: nieprzeniknione, o zmiennych acz nieznanych kryteriach oceny i… nieodwoływalne. Musisz się więc pilnować, ba – nasłuchiwać co dziś jest mainstreamem, bo możesz się pomylić, jak Kurdej czy Holland z imigrantami. Raz bowiem mogą być fe, a raz cacy i jak przegapisz to wypadniesz z mainstreamu, a ten przyjmuje z powrotem po kosztownych kajaniach się i samokrytykach wobec kolektywu.
Po trzecie – fakenewsy przestały być polem obrażania jednostek. Stały się tropionym narzędziem obrażania, tu wróćmy do początku, całego areopagu mniejszości. A mniejszość obrażają głównie opinie, bo fakty to tropi… policja z pełnym unarzędziowieniem środków. W związku z tym fakenewsy tropione stają się przyczynkiem do wycinania całych platform i co bardziej popularnych profili. Sędzia w tej sprawie jest nieznany, kryteria, jako się rzekło, domniemywane i sam się musisz wysilać, by nie podpaść. W związku z tym króluje mówienie szyframi, jakieś „Strefy Opatrunku”, zamiast „Strefy Gazy”, łamańce i niedługo nadawanie Morsem, by uniknąć słynnych algorytmów tropiących. Ale to tylko piana – naprawdę chodzi o wewnętrzną cenzurę – tropiciele fakenewsów wytwarzają w głowach autorów ich bliźniaczy portret, na użytek przekazu, który ma uniknąć wytropienia i ukarania. I – to proces oczywisty w psychologii – ten drugi medialny brat-bliźniak powoli bierze górę, gdyż w poglądach, umysł wolny nie znosi dwójmyślenia.
Jeździec drugi – mowa nienawiści
Jak system tłumaczy taką wredotę, bo jakoś musi szlachetnie uzasadniać swoje okropieństwo? Ano chodzi mili Państwo o uchronienie Państwa przed kłamstwem, a więc wróciliśmy po zatoczeniu koła do właściwego znaczenia słowa „fakenews”, czyli kłamstwa. Otóż ma być niewinny lud wystawiony na pastwę kłamczuchów i rolą państwa, a właściwie najętych do tego korporacji, jest uchronić lud naiwny przez miazmatami fałszerstw. To oznacza, że system traktuje podmiot społeczny jako tabula rasę, na której każdy może napisać co chce. To zaś ujawnia bardzo lewackie podejście i demaskuje nie tylko totalitarne intencje systemu, ale to, za kogo ma społeczeństwo. No, za pustą kartkę, na której można nagryzmolić co się chce, by potem podmiot zapisany uznał te gryzmoły za swoje. Tak działają obecnie media mainstreamowe i nie ma co się dziwić, że tu trwa walka o rząd dusz. Jak się ma bowiem tak niepodmiotowe podejście do podmiotu, jak się uważa, że co się tam zapisze, to na wieki, to walczy się już tylko o dostęp do zapisu, czyli przed kim może się taki niezapisany zeszyt otworzyć i czy wrogowie posiadają jakiś pisak, co to może napisać jakieś straszne rzeczy na pustej kartce postnowoczesnej tożsamości. Powiadacie, że to cenzura? Nie, to tylko jej narzędzie, bo cenzura zawiera się w jeźdźcu drugim, czyli „mowie nienawiści”.
To też ewoluowało, w sposób podobny do fakenewsów. Najpierw to było o tym, że ktoś nienawidzi kogoś i się bezkarnie wyżywa. Tu otworzę nawias – to właśnie ta anonimowość plucia jest wykorzystywana jako pretekst do kolejnego kroku cenzorskiego, czyli walki z anonimowością w sieci. Tak, to na tych nienawistników teraz rzucają się wszyscy, a kończy się to tym, że spokojna większość jest w sieci coraz mniej anonimowa. A to źle, spyta ktoś? Po co uczciwemu anonimowość? Tak, to to samo jak gadanie – czego się Pan boi, jak przyjdą do pana o piątej rano, przecież jak jest Pan/Pani niewinny/-a, to nie ma się czego bać. Tak, ale co to za satysfakcja, kiedy leżysz przygnieciony przez but szwadronu do działań specjalnych, we własnym salonie, z kałachem przy głowie, na co patrzy cała twoja rodzina, może też na leżąca na dywanie? Przecież niewinni nie mają się czego bać.
A kto w dzisiejszych czasach jest niewinny? Jak, do czego wrócimy, definicja mowy nienawiści jest jak z gumy, większej niż definicja pornografii? A sankcje takiej gumowości są poważne, odkąd głównym przedmiotem zeuropeizowania przestępstw na Kontynencie stała się właśnie mowa nienawiści? Wystarczy, że powiedzmy jakiś portugalski cis-jednorożec poczuje się urażon mym tu, piastowskim, wpisem, a już poleci skrzydlata policja obyczajowa z europejskim nakazem aresztowania nienawistnika? A obrażanie całych grup społecznych? To też ciekawa historia dla rozległości mowy nienawiści. Jak takiego cis-portugalczyka obrazi jakiś pszenno-buraczany Polak, to pozew jest indywidualny. Ale jak taki obrazi całą społeczność cis-ów? Ba, jak taka społeczność cała poczuje się obrażona, choć piastowski obraził tylko jednego takiego z LGBT? I wystąpi w imieniu całej społeczności?
A jak taki piastowski w ogóle nikogo konkretnie nie zaczepi, tylko wyda własna opinię, to też może dostać po europejsku w kość. To już nawet nie jest to, że za walkę z mową nienawiści robi tu cenzura, ale takie usytuowanie sprawy powoduje, że mnożą się sztucznie instytucjonalni obrońcy. Te wszystkie płacone przez system organizacje obrony, tropienia, walki, co to są podmiotami prawa, często inicjującymi postępowania karne. Najlepszym tego przykładem jest gościu co uciekł do Norwegii, ścigany przez polską prokuraturę, schował się tam za opinią ściganego za poglądy polityczne, by stamtąd, ze Skandynawii, zasypywać zdalnie polskie sądy pozwami o ściganie wszechobecnego w Polsce faszyzmu.
Mowa nienawiści rozlała się nie tylko na opinie, nie tylko na zinstytucjonalizowany biznes jej tropienia, ale także na samą nienawiść. Przekroczyła dawno jej rozmiary. Bo mowa nienawiści wcale nie musi być nienawistna. Jak nienawistne może być cytowanie np. Biblii w tym co tam jest napisane o homoseksualizmie? A mamy przykłady uwięzień z tego powodu. Jak to się tłumaczy? Ano – wszech-wyjaśniającym wszystko – kontekstem. Tak, na golasa to może nie nienawistne, ale liczy się to w jakim świetle, a właściwie z jakich to pobudek własnych autor dopuścił się czynu wszetecznego. A my to już wiemy, co autor miał na myśli. Mało tego – najniewinniejsze przekazy mogą być nienawistne, bo… odwołują się do negatywnych stereotypów. W związku z tym nie można nic mówić o pieniężnym mentalu jednej z nacji (ale o Szkotach, to już można), o lenistwie czarnoskórego (nie czarnoskórych, tylko konkretnego gościa). Nie można bo odwołujesz się do stereotypów, a te – w dziwny sposób – zawsze są negatywne. Pozytywnym stereotypem jest tylko wygolony faszysta, który służy za twarz doklejaną każdemu przeciwnikowi. Choćby to była blondyneczka, długowłosy aniołek miłości.
Nienawiść bez nienawiści
A więc mamy „pojęcie-kombajn”, co to ma znaczenie wielorakie, gdyż mowa nienawiści, jak widzimy wcale nie musi być nienawistna, nie musi też dotyczyć konkretnej osoby. O tym zaś czy taką dana mowa jest czy nie – decyduje grono, czy instancja kompletnie nieznana, nie wiadomo nawet czy w ogóle istniejąca. To z kolej – znowu – oznacza, że, aby się strzec przed jej konsekwencjami, sami musimy się cenzurować, czy to już jest nienawiść, czy nie. Popatrzmy więc czemu służy ten omówiony dyszel. No, w realu wychodzi na to, że jest to mimikra cenzury, jakiej świat nie wiedział. Kiedyś to się szło na Hożą, by dostać stempel od cenzora, coś tam się zawsze podnegocjowało. Był adres, człowiek, argumenty. A teraz? Nic, pustka ukrywana za pozorami sztucznej inteligencji. No rules. Żadnych odwołań, pilnuj się sam i wymyślaj co dziś mainstream uważa za cacy, a co nie. Diabelska sztuczka.
Ale czemu to ludzie akceptują? Myślę, że wielu taki np. kowid tak przetrzepał mentalnie, że akceptują, iż weryfikacja przez nich rzeczywistości została wyoursourcowana w obce ręce. Bo co proponuje tropienie mowy nienawiści za pomocą narzędzi faktcheckigu? Ano to, że weryfikacja prawdy dla danego osobnika nie jest już dokonywana przez niego. Dokonuje jej ktoś inny. I dla niego podmiot ludzki staje się obiektem działań socjologicznych, wręcz pasuje mu, że ktoś „starszy i mądrzejszy” tłumaczy mu tę coraz bardziej komplikowaną rzeczywistość. Godzi się na to.
Ja wiem, że to ciężko tak codziennie konfrontować się z coraz bardziej nas otaczająca rzeczywistością. Że trzeba mieć busolę codziennej weryfikacji, albo dystans do wszystkiego. Ale większość jest tu rozleniwiona i przyjmuje takie sito z zewnątrz, zwłaszcza, że jest ono unurzane w plemiennej emocjonalności, upraszcza wszystko, likwiduje niuanse, tworzy rzeczywistość zarówno prostą, jak i fałszywą. I lud biorczy godzi się na to z ochotą i jest już bez znaczenia, czy to pragnienie tłumaczącego skrótu wywołał sam system, by tę sztucznie stymulowaną potrzebę zaspokoić swoim ideolo, czy tylko system odpowiedział na zapotrzebowanie. To wszystko jedno – jak z dylematami czy kowid został wywołany przez globalizm, czy tylko globalizm skorzystał na szansie na rozwój, jaką dała mu pandemia. To wszystko jedno – bo koniec jest taki sam. Cenzura, ku zadowoleniu cenzurowanego.
Trzeba zakończyć te rozważania wątkiem wolnościowym, czyli odpowiedzieć sobie na pytanie – czy wolno kłamać? I odpowiedź jest prosta, choć na dzisiejsze czasy – szokująca. Wolno kłamać, ale w świetle prawa można ponieść za to konsekwencje. Ale ex post. Nikt nie karze za, nawet domniemaną, chęć skłamania. Nikt, oprócz cenzury prewencyjnej, o której tu dziś w sumie mówimy. Możesz skłamać w piśmie urzędowym, w sądzie, w umowie, ale będziesz ponosił tego konsekwencje. A tu zablokują ci nawet zamiar, czyli zakneblują cię. Najpierw powloką przed oblicze prawa budujące przykłady, byś sam się opamiętał. Potem uniemożliwią ci dostęp do przekazu, bo zatrujesz swoimi, a zweryfikowanymi przez nas, kłamstwami błogość ludu post-nowoczesności. Wreszcie, po takim treningu, sam zaczniesz uważać na siebie, zaś mniej lub bardziej sztuczni cenzorzy będą mogli albo odpocząć, albo pokombinować jakie tu jeszcze obostrzenia wprowadzić.
Wolność łgania
Ceną za przyzwolenie na kłamstwo jest wolność. Tak, to ludzie sami sobie powinni wytyczać ścieżki co dla nich jest prawdą, a co nie. Nie jest to robota dla kogoś z zewnątrz, bo to się zawsze kończy cenzurą, gdyż ta jest z założenia zglajszachtowana do jakiegoś wzorca ideologicznego. W związku z tym nie można odbierać wolnym ludziom prawa do pomyłki, prawa do swoich poglądów, prawa do wystawiania się na kłamstwa. Bo to rozleniwia. Taką robotę z chęcią „przejmą” zewnętrzne struktury. Oddzielą (niewygodne) chwasty od (zideologizowanych) zbóż prawdy. Człowiek zaś, który odda ten trud komu innemu stanie się bezwolny i bezradny wobec nowej normalności, zaś jego poglądy na temat prawdy i fałszu będą już tylko emanacją zewnętrznych działań. Kształtowania umysłu wedle jednego strychulca. A więc dajcie się ludziom mylić, tylko wtedy będą wiedzieć co jest prawdą, bo dopiero sparzeni nie raz nauczą się weryfikować fakty z rzeczywistości.
Bo chodzi o wolność, nawet wolność mylenia się, nawet wolność kłamania. Bo inaczej nie ma wolności. Tu od dawna pielęgnuję wspomnienie z biografii Larry’ego Flynta, skandalisty, wydawcy półpornograficznego Hustlera. Ten, prowokując jeszcze wtedy konserwatywną Amerykę, pisał najgorsze bzdury i kłamstwa. Trafił do sądu, pozwany przez kaznodzieję, wielebnego Jerry’ego Falwell’a, wzór cnót wszelakich, za to, że opisał w swoim magazynie, że wielebny chędożył w wychodku własną matkę. Co było oczywistą bzdurą. Sąd uniewinnił jednak Flynta, wskazując, że choć to, co napisał jest wierutnym i obrzydliwym kłamstwem, ale wielebny to osoba publiczna i nie można tolerować zakazu pisania – nawet kłamstw – na jej temat, gdyż wyżej od obrony przed kłamstwem stoi wolność słowa. Zaś to czytelnik jest od tego, by uznać takie rewelacje za bzdury, ale – żeby to zrobił – społeczeństwo musi podjąć ryzyko wystawienia go na takie, dziś powiedzielibyśmy, fakenewsy.
Tak, ale to stare, dobre czasy. I Ameryki, i wolności słowa. Dziś Flynt zawisłby na niejednej medialnej latarni, bez sądu, a może i z sądem. No, chyba, że wielebny Falwell byłby za Trumpem. Wtedy to niema i głucha Temida postępackiego ostracyzmu zagrzmiałaby gromkim głosem i spaliła spojrzeniem każdego, kto nie uznałby, że rzeczony Flynt i jego bzdury są egzemplifikacją wolności słowa, przeciwniczki przecież „mowy nienawiści”.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.