CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO
Andrzej Juliusz Sarwa
CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (5)
Białeccy herbu Leszczyc
Od śmierci matki i umieszczenia go u ojców jezuitów życie Mikołaja Białeckiego, bo chłopak takie właśnie nosił nazwisko, nie obfitowało już w żadne wstrząsy. Dnie mijały mu monotonnie, na nauce i modlitwach.
Z początku trudno mu było przyzwyczaić się do szkolnego rygoru i regulaminu, jaki obowiązywał w konwikcie, z czasem jednakowoż nie tylko przywykł, ale i polubił takie życie.
Gnębiło go tylko jedno, dlaczego obcy człek, markiz i hrabia w jednym, zajął się nim. Wiedział co prawda, że w jego żyłach płynie szlachetna krew, wszelako dziejów swego rodu nie znał, bo też nikt na ten temat nie chciał z nim nigdy gadać.
Gdy kiedyś pytał matkę o przeszłość rodziny, ta zbywała go zawsze machnięciem ręki i słowami:
– A po cóż ci to wiedzieć. Teraz jesteśmy nędzarzami i tym swoim szlachectwem się nie pożywisz.
Aż razu jednego, podczas rekreacji, jakiej studenci oddawali się po wykładach i obiedzie, do izdebki Mikołaja (bo tenże najwyraźniej na życzenie hrabiego mieszkał sam), zawitał laiczek tercjan1 ze słowami:
– Wielebny ojciec rektor panicza do siebie prosi.
– A czegóż chce?
– Tego to ja już nie wiem.
Wzruszył ramionami i poszedł przodem, chłopak zaś podążył w trop za nim.
* * *
– Usiądź, synu – rektor wskazał Mikołajowi prosty zydel bez oparcia, a kiedy ów zajął wyznaczone mu miejsce, odchrząknął raz czy drugi i zagaił: – To, kim jest dla ciebie hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre? Krewniak jakiś?
– Nie przypuszczam, wielebny ojcze. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Pytacie o to już nie pierwszy raz…
– I owszem.
– A czemuż to po raz kolejny?
– Bo mnie ciekawość paliła i jąłem badać dzieje twojego rodu, alem nigdzie nie napotkał ni takich tytułów, ani takich nazwisk…
– O! – Mikołajowi aż oczy się zaświeciły na dźwięk tych słów. – I cóż wielebny ojciec wybadał?
– To nie wiesz, kim jesteś? – zdumiał się jezuita.
– Ano, ojcze, nie wiem.
– Nic, a nic?
– Nic, a nic. Matka moja nigdy nie podejmowała owego tematu, a gdym naciskał, zbywała mnie. Uważała, iż raczej winienem do nędzy przywyknąć, a nie zaprzątać sobie głowy swoim szlacheckim pochodzeniem, ani też innymi mrzonkami, przekonana bowiem była, że tylko cud mógłby odmienić nasze tragiczne wręcz położenie.
– No to ja ci tyle rzec mogę, żeś istotnie krwi czystej, ni kropli, ni przymieszki szczurzej czy chłopskiej, czy mieszczańskiej. Ale gdybyś nie napotkał tego zamożnego protektora, to dziś byś był, co najwyżej i to w najlepszym przypadku, za pomocnika szewca czy stolarza, a twoje szlachectwo rozpłynęłoby się wraz z mgłą, co to nieraz miasto zalega, a potem ją rozwiewa wiatr… No, ale Pan Bóg najwyraźniej nad tobą czuwał i zesłał pana hrabiego wraz z jego dukatami…
– Istotnie, reverendissime pater, istotnie.
– Zatem posłuchaj, co mi się udało ustalić, przepatrzywszy niejeden dokument, do jakiego udało mi się dotrzeć. W skrócie ci opowiem dzieje twojego rodu, a jakbyś sam chciał się czegoś więcej dowiedzieć, to będziesz kiedyś mógł. Sądzę jednakowoż, że to, co teraz usłyszysz, w zupełności ci wystarczy, iżby wyrobić sobie zadanie, co do dziwnych losów twojej familii i może zadumać się nad nimi… Tedy słuchaj chłopcze.
– Słucham pilnie, ojcze.
– Ród twój, Białeckich herbu Leszczyc, starożytny jest bardzo i od wieków w Sandomierskiem osiadły, ale aż po wiek szesnasty niczym szczególnym ani się nie wyróżnił, ani zasłynął, ani doznał jakowychś nadzwyczajnych a osobliwych przeżyć i doświadczeń.
Rzeczy takowe dziać się zaczęły dopiero wonczas, gdy to jeden z Białeckich, Jakub, po obiorze Henryka Walezjusza na króla polskiego wyruszył razem z orszakiem poselskim do Paryża, aby pokłonić się nowemu panu i sprowadzić go do Krakowa. Tam jednakowoż wydarzyło się coś, co sprawiło, że Jakub nie od razu do kraju wrócił, lecz czas jakiś jeszcze w stolicy Francji zabawił. Kiedy zaś wreszcie zjawił się w ojczyźnie, to został oskarżony o zamordowanie dominikańskiego mnicha i obrabowanie trupa, co zdawało się nie być możliwe, wszakże poszlaki świadczyły przeciwko niemu. Osadzono go zatem w wieży, w Sandomierzu, by tam oczekiwał procesu. Jednakowoż z wieży owej zbiegł… do Paryża. I tu ślad się urywa…
W Sandomierskiem pozostali jego rodzice i młodziuchna, czternaście czy też piętnaście lat licząca siostra Ludmiła.
Któregoś późnojesiennego dnia 1575 starzy Białeccy wraz z córką opuścili rodzinny majątek i gdzieś wyjechali. Stara Białecka rozpuszczała wieści po sąsiadach, że zaciążyła i że udaje się do siostry, pani Czerenowskiej, w Kaliskie, aby pod jej okiem w tym późnym wieku swego życia, bezpieczniej dziecię porodzić.
Jednakowoż szeptano, bo w głos nikt się mówić nie odważył, iż to nie stara Białecka, ale Ludka była przy nadziei. Tyle że nikt nie mógł wpaść na to, z kim by mogła stracić wianek…
Chociaż byli i tacy, którzy przypuszczali, że Ludka w kazirodczym związku z bratem swoim pozostawawszy, z niego dziecię poczęła… Ponoć coś podejrzał był strażnik sandomierskiej wieży, w której Ludka brata odwiedzała, zanim ten jeszcze nie zbiegł do Francji. I że to dla Ludki całe to theatrum, z siostrą w Kaliskiem, a nie dla dobra mającego przyjść na świat dzieciątka odgrywano. Bo czy by się urodziło wpodle Sandomierza, czyli też Kalisza, to jakaż niby dla starej dziedziczki byłaby to różnica? Chyba tylko taka, że w obcym miejscu łatwiej byłoby utrzymać coś… coś niechlubnego… w tajemnicy…
Tak czy siak, dziecko przyszło na świat. Tyle że nie we dworze pani Czerenowskiej, ale w klasztornych murach benedyktyńskich, gdzie kuzynka Białeckiej, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, była ksienią. Czemu? Tego się nie udało dociec. Niemniej dawało owo do myślenia.
Potem zaś i po starych Białeckich z nagła ślad zaginął. Wyjechali z klasztoru rzecz jakowąś załatwić i już nikt nigdzie ich nie uwidział. Ludka z noworodkiem, który formalnie, ale czy faktycznie? – Bóg to jeden wiedział – był jej synem, a zarazem i braciszkiem, została sama.
Wszelako znalazła wyjście z tejże nader kłopotliwej dla siebie sytuacji, dziecko oddała na wychowanie ciotce, pani Czerenowskiej, a sama wyjechała do Paryża. Szukać brata swego starszego, Jakuba.
Wyjechała i… nie wróciła. I po niej, podobnie jak i po innych członkach jej rodziny, ślad zaginął.
Tymczasem wychowywany przez Czerenowskich brat niby, a najpewniej syn Ludki, Jur Białecki, dorósł do wieku, w którym panny zaczynają się podobać i ulubił sobie swoją mleczną siostrę, Kasię, i ją chciał pojąć za żonę. Tyle że Kasia owa, chociaż spłodzona na skutek gwałtu na Bogu ducha winnej poddance pana Czerenowskiego, jakiego dokonał na niej pan Olbracht Łaski herbu Korab wojewoda sieradzki i senator Rzeczypospolitej, po matce do chłopskiego przynależała stanu, toteż małżeństwo z nią nie wchodziło w rachubę.
I wtedy, nie wiedzieć skąd, przyplątał się do dworu Czerenowskich uczony doktor Cadaver Illuminatus, który wieści z Paryża przyniósł, iż Jakub i Ludmiła pomarli. On śmierć poniósł w Luwrze, rzekomo po pijanemu wypadłszy z okna, ale najprędzej to z rąk nie całkiem spełna rozumu króla Henryka III, a ona na przedmiejskiej ulicy pod kołami rozpędzonej karety, którą jechała siostra monarchy, królowa Nawarry Margot.
Ponieważ przybysz okazał się gruntownie wykształcony, to zatrudniono go jako preceptora panicza. Onże doktor wymyślił intrygę, na której skutek Kasi przypisano szlachectwo, a na dodatek zdobyła nieopisane wprost skarby i młodzi się pobrali. Czmychnąwszy jednak pierwej w Sandomierskie, bo tu Kasi nikt nie znał.
Ale… ale i w tymże wątku wcześniej pojawił się Paryż… To tam Kasię wywiózł stary doktor, aby nabyła ogłady i języka, a potem na pograniczu francusko-hiszpańskim znalazł jej ojca, a właściwie kogoś, kto ją za córkę uznał, starożytnym herbem hrabiowskim d’Urgel y d’Osona i majątkiem obdarzywszy przed śmiercią. Przybrała wonczas nowe imię – Waleria-Katarzyna-Małgorzata. Uzyskano to, co prawda, przez oszukańczą intrygę, niemniej uzyskano. Ergo – formalnie wszystko było w porządku.
W tymże samym czasie narzeczony dziewki, Jur Białecki, czas jakiś bawił w Salamance, owym mieście słynącym z nauk tajemnych. Studiował na tamecznym uniwersytecie, ale co jeszcze robił? Kogo poznał? Z kim się zadawał? Któż to wie?…
Kiedy stary Cadaver w niezwykłych, ba! nadzwyczajnych okolicznościach zniknął z tego świata, młody Jerzy Białecki znalazł notatki po nim i… testament, w którym Illuminatus zapisał mu dom w Paryżu.
Jerzy pojechał zatem roku Pańskiego 1617 do onego Paryża powodowany raczej ciekawością niż chęcią zysku i… nigdy już stamtąd nie wrócił.
Wdowa z dwojgiem dzieci córką Marią Magdaleną cztery latka podówczas liczącą i synem, Janem Chrzcicielem, starszym od siostrzyczki o rok, przez lata oczekiwała powrotu męża, lecz się go nie doczekała2…
Maria Magdalena, chociaż nie z karmazynów, ale jako nadzwyczaj posażna panna i niebywałej też piękności, wyszła za mąż za półdzikiego, ale urodziwego kniazia Wasyla Michajłowicza Hołowczyńskiego-Rapałowskiego herbu Łabędź i przepadła gdzieś na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej.
Czy z tego małżeństwa było potomstwo? Jak się dziewczynie żyło z dala od matki i brata? Nie wiadomo. Ktoś z dalszych krewnych czy też powinowatych Wasyla przyniósł kiedyś pani Walerii-Katarzynie wiadomość, iż Tatarzy jej zięcia ubili, a córkę wzięli w jasyr i sprzedali na targu w Istambule. Trafiła więc pewnie do jakiegoś haremu… Tyle że owa wiadomość nie zyskała z żadnych innych ust absolutnego potwierdzenia. Niemniej była prawdopodobna. Tym bardziej że wszelki kontakt z córką się urwał, a zięć i jego bliska familia również znaku życia nie dawali, tak jakby ich wszystkich z Ukrainy jakiś zły los wymiótł. Dalsi zaś krewni znali jedynie te pogłoski o Tatarach i haremie…
Jan Chrzciciel natomiast obrał inne życie i kiedy skończył lat siedemnaście, roku Pańskiego 1629 postanowił wstąpić do kamedułów. I wytrwał w zakonie aż do śmierci matki, czyli do połowy maja roku 1631. Ponieważ ślubów jeszcze nie złożył, na pogrzeb rodzicielki bez problemu przybyć mu dozwolono. A kiedy matkę pogrzebano, on się już w mury klasztorne nie wrócił. Tak mu widać było pisane.
Na stypie bowiem wpadł w oko jakiejś bardzo odległej kuzyneczce Anuli, piętnastoletniej sierocie, biednej niczym mysz kościelna, ale szczwanej i na cztery nogi kutej lisicy. Ta spoiwszy mniszka zacną starką, której na stypie nie skąpiono, zaciągnęła go do stodoły, habit z niego zzuła, i tam na sianie do grzechu nieczystego zanęciła.
Kiedy drugiego dnia mniszek przecknął się w jej ramionach z bólem głowy i niepomierną suchością w gębie, w mig potraktowała go pucharkiem tejże samej starki, nie dając mu wytrzeźwieć. I tak na pijaństwie i rozpuście coś ze trzy czy cztery dni im minęło. A potem do klasztoru już wracać nie chciał, tak mu to rozkoszne życie posmakowało.
Pobrali się tedy i żyli lekko, ponieważ skarbczyk był zasobny, a pracą trapić się nie musieli, bo dobry rządca majątkiem sprawnie miał zawiadywć. Ale ponieważ wyjątkowo dobry był ów zarządca, rychło majątek jął topnieć, na wyścigi jakby z zawartością skarbczyka. Zarządca obrastał w sadło, a Białeccy chudli.
I tak to lata beztroskiego dobrobytu przeminęły i zły los zajrzał małżonkom w oczy.
Jan Chrzciciel tedy, nie widząc innej rady, zostawił Annę z dziesięcioletnim synkiem Łukaszem we dworze, a sam ruszył w świat szukać jakiegoś grosza. Daleko nie zawędrował, bo nieopodal, w staszowskich lasach, zbóje go usiekli, jako że podówczas grasowała tam banda niejakiego Bożemskiego, chłopskiego syna i bezecnego łotra, który skądsi spod Opatowa czmychnąwszy, w tamecznych borach się skrył, nie mogąc znieść tego, co na własne oczy ujrzał, jak jego żona gziła się na sianie w stodole z Etiopem alias Murzynem, którego dla fantazji pan dziedzic przywiózł z Turek3, w Stambule go na targu niewolników kupiwszy.
Dziedziczka tedy, ostawszy sama, bez męża, nie mając innego wyjścia, około 1650 roku dwór sprzedawszy i resztkę dobytku, kupiła w Sandomierzu starą chałupę na Zawichojskim Przedmieściu, niczym jaskółcze gniazdo do ściany parowu przylepioną i tam z dzieckiem zamieszkała.
Wsparcia znikąd nie mając, tym bardziej że dalsza rodzina męża znać jej nie chciała, imała się różnych zajęć, bynajmniej nieodpowiednich szlacheckiemu stanowi, byle było tylko na strawę lichą i niemniej lichy przyodziewek…
Kiedy Łukasz dorósł, wspierał matkę jak mógł, tyle że niewiele mógł. I nie żenił się, bo ani z mieszczką, ani z chłopką nie chciał, co by szlachectwa nie utracić, a znowuż żadna szlachcianka jego nie chciała, bo był dziad. Ale i na niego przyszedł czas, kiedy matka starowinka nad grobem już była, a jemu pięćdziesiąt osiem lat wlazło na kark. Oto i wtedy przywędrowała skądś z województwa rawskiego ubożuchna szlachcianeczka, sierotka młodziuchna, a on się nią najpierw z dobroci serca zaopiekował i dach nad głową jej zaoferował, ale jakoś tak później polubili się ogromnie mimo różnicy wieku i pożenili.
No i bieda spłodziła biedę. A tej biedzie zrodzonej roku 1691 na imię dano Mikołaj. A to żeś ty. Ot i całe dzieje. A ich ciąg dalszy już od ciebie tylko, chłopcze, zależy. Mógłbyś dodać coś do tej mojej opowieści?
Mikołaj, milcząc, wpatrywał się w gęstniejący za oknem mrok. Aż w końcu półgłosem dopowiedział:
– Ojca nie znałem, bo umarł, nimem osiągnął taki wiek, iż mógłbym go zapamiętać. Matkę natomiast straciłem, co jest wam ojcze wiadomym, w roku 1703, kiedy miałem zaledwie lat dwanaście. I wtedy to, nie wiedzieć skąd, pojawił się w moim życiu ów tajemniczy cudzoziemiec, hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre, który mnie oddał w ręce ojców. To wszystko…
– Taaak – powiedział przeciągle zakonnik – oddał cię, Mikołaja Białeckiego, do naszej uczelni, do Academiae Gostomianae, opłacając czesne, wikt, dach nad głową w konwikcie i przyodziewek na sześć lat na przód. A czas ten mija… Rychło przyjdzie nam się rozstać… Polubiliśmy cię, chłopcze, toteż nawet gdy już stąd odejdziesz, będziemy mieć cię w sercach i pamięci. Ale już dość, dość. Możesz odejść.
W nieznane
Adwent miał się już ku końcowi. Studenci sandomierskiej Akademii z utęsknieniem wyczekiwali, kiedyż ich to ojcowie jezuici rozpuszczą do domów, gdzie czekały na nich zapachy i smaki – jedliny zdobiącej salony bądź saloniki (zależy, gdzie tam kto mieszkał – w pałacu, we dworze czy dworku), wiktuałów wybornych: bigosu, grzybów, ryb, kiełbas, mięsiw rozmaitych, pasztetów, a i przepysznych słodkości – bab, pierników i mazurków, a kogo stać było to i zamorskich wiktuałów także.
Jeden tylko Mikołaj ze smutkiem wypisanym na twarzy, bo on, jak co roku, miał spędzać Boże Narodzenie w klasztorze, ponieważ nie posiadał żadnych bliskich, żadnej rodziny, włócząc się w tę i nazad podle kościoła św. Piotra, który tkwił szarą bryłą między pozapadanymi grobami starodawnego cmentarza, poza którym, niczym tło, pobudowano przed laty potężne gmaszysko jezuickiej szkoły, w zamyśleniu wpatrywał się w ciężkie śniegowe chmury, które niskim pułapem rozciągały się nad Sandomierzem.
Na kolegiackiej dzwonnicy zegar wybił godzinę. Mikołaj zliczał uderzenia. Była trzecia po południu. Zaczynało zmierzchać. Tu i ówdzie, w celkach klasztornych i domach kanonickich, które rozsiadły się po przeciwnej stronie ulicy, szyby rozjarzyły się żółtawym poblaskiem zapalonych świec.
Mróz był niewielki, powietrze spokojne, bez najmniejszego nawet oddechu wiaterku. Cisza panowała jakaś taka głęboka, jakby niemająca dna, przepastna, w której można było ugrzęznąć niczym w miękkim, delikatnym puchu tłumiącym wszelki dźwięk i szmer nawet. I jakby w odpowiedzi na nią począł się z chmur owych właśnie taki śnieżny puch osypywać. Grube białe płatki bezszelestnie i jakby na swój sposób dostojnie zsuwały się z nieba na ziemię gęsto i obficie, rychło wyścielając i plac i groby i dachy budynków grubą warstwą miękkiego zimowego całunu.
Tymczasem zmierzch się coraz bardziej mroczył, a na rosochatych gałęziach starych topól-białodrzewów przysiadały ostatnie gawrony, milknąc, zanim posną na noclegowisku.
Naraz skądś z oddali, od Bramy Zawichojskiej, dało się słyszeć srebrzysty miły świergot dzwonków przyczepionych do uprzęży koni ciągnących jakieś sanie.
Najwyraźniej ktoś, przed zamknięciem bram miejskich, chciał zdążyć do domu przed nocą…
Podzwanianie było coraz wyraźniejsze, a sanie zmierzały jakby w stronę jezuickiego przybytku nauki.
Mikołaj pomyślał, że może to któryś z kanoników, mieszkających w tej samej okolicy, ale nie bo za chwil parę spostrzegł, iż zgrabne sanie, zapewne te same, które wprzódy posłyszał, bo inne dzwonki nie dźwięczały w wieczornym powietrzu, zmierzają wprost ku Akademii.
Sanie z szelestem płóz, kierowane wprawną ręką woźnicy, wzięły nieduży zakręt i wjechały wprost, w otwartą jeszcze, bramę prowadzącą zarówno na plac kościelny, cmentarz, jak i ku szkole.
Woźnica mocno ściągnął lejce.
Konie stanęły. Z sań zaś wysiadł żwawo jakiś mężczyzna przyodziany co prawda w sobolowe futro polskiego kroju, ale jakoś tak… wyglądający i noszący się zdecydowanie z cudzoziemska. Przybysz pewnym krokiem skierował się ku drzwiom wchodowym wiodącym ku pomieszczeniom klasztornym, natomiast powożący tkwił nieruchomo na saniach na swoim miejscu, niczym posąg wykuty z bryły siwego granitu.
Mikołaj, chociaż mocno zaciekawiony, powstrzymując się od pośpiechu, wolnym i spokojnym krokiem podszedł do woźnicy.
– Pochwalony! – pozdrowił go chłopak, mając nadzieję na rozmowę.
– No comprendo…4 – odparł woźnica, bezradnie rozkładając ręce.
– Laudetur! – Mikołaj ponowił to samo pozdrowienie po łacinie.
– No comprendo…
Chłopak niestety nie znał tego języka, choć rozumiejąc po włosku i francusku, domyślił się, co słowa woźnicy mogą znaczyć, więc wzruszył tylko ramionami i zamierzał oddalić się w miejsce, gdzie wcześniej spacerował. Nie postąpił jednak i pięciu kroków, kiedy główne drzwi wiodące do gmachu Akademii uchyliły się i pokazał się w nich tercjan.
– Paniczu Mikołaju, ojciec rektor waszeci prosi.
– Mnie?
– Ano panicza.
– Skoro tak, to trzeba polecenie wykonać.
Chłopak, mijając woźnicę, raz jeszcze dyskretnie zlustrował go od stóp do głów, ale nic szczególnego mu się w nim nie rzuciło w oczy krom mocno smagłej cery. Kożuch miał suty, barani i takąż czapę, nasuniętą na uszy i czoło, prawie po brwi, tak samo, jak i tutejsi furmani. Widać przykre temperatury przymusiły go do tego, by odnośnie do garderoby pójść w ślady tych, którym zima nie była nieznana.
Tercjan puścił scholara przodem, a potem starannie zamknął za nim dźwierza.
* * *
Mikołaj zakołatał do drzwi rektora, a gdy posłyszał zaproszenie, delikatnie pocisnął ozdobną mosiężną klamkę, rozwarł jedno ze skrzydeł i wszedł do środka.
Wystarczyło mu szybkie spojrzenie i chociaż mężczyzna rozmawiający z jezuitą siedział odwrócony doń tyłem, natychmiast rozpoznał w nim swojego dobroczyńcę – hrabiego Bellamarre.
– Siadaj chłopcze – rektor wskazał mu zydel stojący nieopodal szafy bibliotecznej, więc tam skierował się chłopak. Tymczasem jednak hrabia, nie podnosząc głowy, którą pochylał nad jakimiś papierami, zatrzymał go gestem dłoni i powiedział do rektora.
– Magnificencjo! To już nie jest wasz student. Niechaj zasiądzie przy stole razem z nami.
Rektor nic na to nie odparł, tylko przyzwalająco skinął głową.
– Proszę wybaczyć mi śmiałość… jak mam to rozumieć?… – zapytał Mikołaj.
– Co?
– Iż nie jestem studentem…
Hrabia podniósł głowę, oparł się o krzesło i rzekł:
– Oddałem cię tutaj 25 maja roku 1704 na sześć lat. A chociaż czas ów jeszcze nie minął, zjawiłem się już dziś, iżby cię stąd zabrać, ponieważ żadną miarą nie mógłbym się tu zjawić w maju roku 1710. Chociaż jest więc jeszcze rok 1709 i to czas tuż – zawahał się na moment – tuż… przed zimowymi świętami, uznałem, żeś tak naprawdę to szkołę ukończyłeś, a owe kilka dodatkowych miesięcy różnicy w twoim wykształceniu nie uczynią. A przynajmniej znacznej. Przyjechałem zatem, nie zapowiedziawszy się wprzódy, by zabrać cię ze sobą. Mam nadzieję, iż ojciec rektor wyda ci stosowne dokumenty, atestaty5. Dziś jeszcze tu przenocujesz, a jutro wyruszymy w podróż.
Bellamarre sięgnął do sakiewki, wyłuskał z niej parę sztuk złota, które położył na stole i miękkim ruchem przesunął w stronę rektora.
– Ależ panie hrabio! Nie trzeba, nie trzeba! – rektor niby to się wzbraniał, ale nakrył pieniądze dłonią, a potem dyskretnie skrył je za pazuchą.
– Zanim jednak, ojcze rektorze, zabierzesz się do sporządzania wspomnianych przeze mnie dokumentów, bądź łaskaw dać chłopcu depozyt, którym ci poruczył przed laty.
– Ależ oczywiście… tak, tak… w tej chwili, panie hrabio…
Jezuita powstał ze swojego miejsca i skierował się ku przyśrubowanej do posadzki bardzo okazałej żelaznej skrzyni, dodatkowo wzmocnionej stalowymi wstęgami przytwierdzonymi do płaskich powierzchni solidnymi jakby ćwiekami o tępych łbach kwadratowego kształtu, a zamkniętej na dwa zamki.
Rektor włożył okazały klucz w jeden z nich i przekręcił go ze zgrzytem, potem jednak pociągnął taśmę dzwonka, którym przyzwał tercjana, a gdy ów się zjawił, polecił mu przywołać jednego z ojców, który miał drugi z kluczy na przechowaniu.
Zajęło to parę chwil, a kiedy wreszcie skrzynia stanęła otworem, jezuita z niejakim wysiłkiem wydobył powierzone mu przed laty skórzane pękate worki ze złotem i podał go Mikołajowi.
– Stało się, jak pan hrabia sobie życzył. Czy pan hrabia chciałby, iżbym się rozliczył teraz z naddatku powierzonej nam kwoty poza tym, co miało stanowić czesne? Bo żadnych nieprzewidzianych wydatków nie było.
– Nie ojcze. Niechaj skorzysta z nich ktoś inny, a nawet… niechże ojciec zachowa je dla siebie.
– Hm… mnie nie wolno posiadać niczego na własność… Ubóstwom ślubował…
– I czystość też zapewne? – drwiąco zapytał Bellamarre.
– Ależ…
– Ależ oczywiście, nie wątpię, iż ojciec się myje, przynajmniej raz w tygodniu – roześmiał się arystokrata.
– Panie hrabio! – obruszył się jezuita. – Panie hrabio!
– Och! Zaraz „panie hrabio”. Ale dajmy już pokój tej żartobliwej konwersacji. Na mnie czas, muszę bowiem poszukać jeszcze jakiegoś noclegu, spożyć coś, nim się ułożę do snu.
– Panie hrabio! Toż by to była dla nas ujma, jeśliby pan hrabia nie przenocował w klasztorze! A wcześniej posilił ciało skromną wieczerzą.
– Tak pan mówisz, reverendissime? Niechaj więc i będzie. Ale w takim wypadku muszę prosić także o nocleg i strawę dla mojego stangreta.
– Oczywiście – jezuita zgodził się skwapliwie.
* * *
Śnieg sypał przez całą noc, więc na rano wszystko było pokryte tak grubą jego warstwą, że nie dało się nawet wypatrzyć dróżki czy ścieżki. Scholarzy udający się na poranną mszę do kościoła św. Piotra zapadali się w białym puchu po kolana prawie, ale w końcu przetarli szlak. Inna grupa pracowicie parła w stronę bramy, aż utorowała w miarę ubitą drożynę. Można było to zrobić przy pomocy szufli, lecz młodzi ludzie, których rozpierała energia, nie mieliby z tego żadnej przyjemności, oczyszczanie dróżek przy pomocy wzmiankowanego narzędzia byłoby pracą, a tak – trafiła im się pyszna zabawa.
Ponieważ przestało śnieżyć i nawet słońce nieśmiało zerkało spoza chmur była nadzieja, iż pogoda się ustali, przyjdzie nieco większy mrozik i zestali po wierzchu to, co napadało w nocy, tę śnieżną pierzynę.
Mikołaj zaszedł do refektarza i zajął sobie od lat przypisane miejsce. Ogarnął go smutek, ponieważ miał świadomość, iż już ostatni raz śniada ze współtowarzyszami…
Hrabia poprosił o lekką przekąskę, bez mięsa i wina (w czym nie dostrzeżono niczego nadzwyczajnego – wszak był adwent, a zatem obowiązywał post). Kiedy jednak odmówił spożycia nawet ryby i popicia jej cienkim podpiwkiem, za co grzecznie podziękował, nieco zdumiało to rektora. Ostatecznie Bellamarre zadowolił się chlebem, warzywami i wodą, o które poprosił do swego pokoju, podobnie zresztą jak minionego wieczora, nie racząc posilać się wespół z innymi, nawet przy oddzielnym stole dla profesorów.
Ale takiemu panu, tak zamożnemu i wysoko urodzonemu wolno było mieć swoje dziwactwa i fanaberie. A może najzwyczajniej w świecie nie chciał, iżby go ojcowie podpytywali, kim jest, skąd jest i dokąd zmierza? A będąc nieobecnym, takowych pytań uniknął.
Ledwo skończono śniadać, a Mikołaj się szykował, by wyjść z refektarza, ojciec rektor odchrząknął, a potem się odezwał:
– Silentium! Silentium!6 Chcę jeszcze zakomunikować coś ważnego. Oto dzisiaj odchodzi od nas wasz, panowie studenci, komiliton7, Mikołaj Białecki.
Dało się słyszeć lekki szmer zdziwienia pośród zebranymi.
– Mikołaju, rzeknij teraz coś od siebie.
Chłopak powstał, również odchrząknął raz i drugi i lekko łamiącym się ze wzruszenia głosem przemówił.
– Reverendissime pater, ojcze rektorze, najdostojniejsi, najczcigodniejsi ojcowie profesorowie i wy, panowie bracia, nadszedł dzień, w którym pożegnać mi się z wami przychodzi. Czy się jeszcze kiedykolwiek spotkamy w tym gronie? Raczej wątpliwe to o ile w ogóle możliwe. Być może z tym czy owym z was zobaczymy się kiedyś… Czy tu, w Sandomierzu, czyli też gdzie indziej, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć… Zachowam was jednak w sercu i myślach, bo chociaż nie zawsze było mi tu słodko, nie zawsze tak jakbym miodu kosztował, to przecie mój charakter zahartował się i dzięki wychowaniu ojców wielebnych i was, przyjaciele wiele zyskałem, a nicem nie stracił. I wiedzym też nabył w obfitości, a do mądrości samemu dojrzeć trzeba. To tyle. Dziękuję i niechaj wam nasz Pan wynagrodzi dobro, a zło w niepamięć puści. Dziękuję…
Głos mu się już kompletnie załamał, a oczy zwilgotniały. Zdawało się, iż zaszlocha, ale na szczęście uratował go tercjan, który uchyliwszy drzwi, od progu się ozwał:
– Paniczu Mikołaju, sanie zaprzężone. Pan hrabia czeka.
– To nie przyjdzie tu do nas, pożegnać się?
– Pan hrabia rozkazał mi oznajmić, że co miał do powiedzenia, to powiedział wczoraj, a dziś już do dodania niczego więcej nie ma.
Rektor nic na to nie odparł, tylko wyraźnie zły, z hurgotem odsunąwszy krzesło, powstał, przeżegnał się zamaszyście i szybkim krokiem opuścił refektarz.
=-=================-===============-=
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
1Laiczek – braciszek zakonny nieposiadający święceń kapłańskich; tercjan, pedel, bedel – woźny szkolny.
2Dzieje Białeckich na tle dziejów XVI i XVII-wiecznych opisano w książce Wieszczba krwawej głowy, Sandomierz 2017.
3Dawne, staropolskie, potoczne określenie Turcji.
4Nie rozumiem… (hiszp.).
5Świadectwa.
6Cisza! Cisza! (łac.).
7Kolega-student.