Ktoś ty? – Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek…
CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO
Andrzej Juliusz Sarwa
CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (12)
Pokuta Jean-Luca
Wiosna tego roku przyszła szparko. Nie marudziła w drodze. Trawy nabrały świeżej zieloności nieomal z dnia na dzień, na wilgotnych przedmiejskich ugorach, ale też na nieutwardzonych brzegach Sekwany wychyliły się z ziemi setki i tysiące kruchych srebrzystozielonych łodyżek zwieńczonych żółtozłocistymi kwiatuszkami, zwanymi przez miejscowych pas-d’âne, a po naszemu podbiał1, które niczym dywan utkany przez Najdoskonalszego Tkacza, zaścielał teraz szare połacie smutnych ugorów.
Jean-Luc leżał. Już w dwa tygodnie od spowiedzi ogarnęła go taka słabość, że bez pomocy nie był w stanie nawet udać się za potrzebą. Ale nie było na to rady. Gdyby nie dopełnił naznaczonej mu pokuty, to żar piekielnych czeluści mógłby go pochłonąć na wieczność, a tego bał się straszliwie, chociaż obawa przed piekłem dla jansenistów także była grzechem...
Cierpiał więc w milczeniu, chociaż cierpiał bardzo. Szczególnie dotkliwe było nieustanne nieomal pragnienie, które dręczyło go w dzień i w nocy. Właściwie to prawie nie sypiał, a zapadał tylko co i raz w drzemkę, z której budziła potworna suchość w ustach. Pragnienie było stokroć straszliwsze od głodu, a ów jeden demiard wody na dobę ledwo podtrzymywał go przy życiu.
Lecz oprócz owych cierpień fizycznych doskwierało mu miłosierdzie Madeleine, na którą patrząc pożądliwie „scudzołożył w sercu swoim”2, bo dziewczyna nie odstępowała jego łoża na krok, usługując mu i troszcząc się o niego… tak… jej troska przysparzała pokutnikowi ogromnej duchowej udręki. Szczególnie ciężkie było dlań to gdy po wielokroć każdego dnia zwilżała mu wargi, bacząc, by nawet przez przypadek, ni kropelka nie wpadła do ust.
W końcu wszakże zobojętniał na wszystko. Nawet i na dotyk ciepłych, delikatnych dłoni dziewczyny i nawet na to, co mu któregoś słonecznego popołudnia wyznała, chociaż na to ostatnie może nie do końca, bo łza zaszkliła mu się w oku…
– Och Jean-Luc, Jean-Luc… Czemuś się nie odważył zagadać do mnie… moje serce było dla ciebie otwarte… gdybyś tylko mnie zechciał, z radością bym wyszła za mąż za ciebie… och Jean-Luc, Jean-Luc…
Spojrzał na nią przymglonymi oczami, w których kącikach pojawiło się więcej łez…
* * *
– Do kaduka! – zaklął po polsku Mikołaj, gdy po długiej nieobecności przyszedłszy odwiedzić Jean-Luca spojrzał na niego.
Żółta niczym pergamin skóra, pomarszczona i wyschnięta, zapadnięte oczy nabiegłe krwią, chrapliwy oddech na przemian z rzężeniem wydobywające się ze słabiuśkich płuc, przeraziły go. Mikołaj nie wiedział, co ma począć, jak na to, co ujrzał zareagować. Oto na jego oczach umierał jeszcze nie tak dawno zdrowy i krzepki mężczyzna!
– Co wy robicie?! Czyście poszaleli? Dajcież mu co prędzej pić! Słyszycie?
Chłopak jął się rozglądać za jakimś naczyniem i za wodą, ale drogę zastąpił mu abbé d’Étemare i rozkładając ręce, nie puszczał dalej.
– Co chcesz uczynić, grzeszniku?! Precz!
– Co ja chcę uczynić? Ja chce tego tu człowieka ocalić, a wy go chcecie zabić!
– Precz!
– O, nie! Najpierw trzeba go napoić!
– Nie dokończył pokuty!
– Więc trzeba ją zmienić, skrócić, zrób to, wszak jesteś księdzem!
– Przenigdy! Nie, bo nie ja mu ją zadałem, więc nie jestem władny, iżby owo uczynić!
– A kto jest władny?
– Święty człowiek, ojciec Gerberon.
Mikołaj nic już nie rzekł, pędem wypadł z domu i rzucił panu Bartuszowi, który czekał na niego w karecie:
– Wyprzęgaj konia, muszę czym prędzej do Saint-Denis!
– To karetą nie można?
– Można, ale wierzchem będzie szybciej.
– Ani siodła, ani strzemion, paniczu! Wsiadajcie do karety, ja umiem szybko powozić!
– Masz rację… niechże tak będzie.
Za chwilę okute żelaznymi obręczami koła ostro zaturkotały na wybojach…
* * *
– Gdzie ten łotr Gerberon? Gdzie on? Dawać mi go tutaj! – krzyczał Mikołaj, starając się sforsować wejście do klasztoru. Jakiś mnich przywabiony hałasem wyszedł do niego.
– W czym rzecz, panie kawalerze?
Młodzieniec zebrał się w sobie, zdusił nieco zdenerwowanie i siląc się na spokój, pokrótce zreferował rzecz całą.
Mnich zaś wysłuchawszy wieści, ze smutkiem pokręcił głową i powiedział:
– Obawiam się, że niewiele wskórasz, panie kawalerze.
– I czemuż to?
– Ojciec Gerberon umiera…
– Jak to umiera? Ale jeszcze dusza z niego nie wyszła?
– Jeszcze nie.
– Więc prowadź mnie do niego!
– Co to da?
– Nie wiem, może przemówię mu do sumienia.
– Tedy chodź – benedyktyn wzruszył ramionami.
* * *
Gerberon uchylił przymknięte powieki i spoglądając na Polaka, wyszeptał:
– Na odległość nie mogę… nic nie mogę… musimy się widzieć twarzą w twarz…
– To czemuś, zbrodniarzu, tą pokutą na śmierć go skazał?
– Chciałem ocalić jego duszę…
– A teraz? Teraz też uważasz, że będzie ocalona?
– Bez absolucji… nie… nie… bez absolucji… nie…
– To jej udziel!
– Na odległość nie mogę… nic nie mogę… musimy się widzieć twarzą w twarz…
Mikołaj w bezsilnej wściekłości splunął na podłogę tuż przy łożu benedyktyna.
– Mam nadzieję, że cię Pan Bóg rozliczy, a diabli dla ciebie, zbrodniarzu, już tam pod kotłem ze smołą niecą ogień.
* * *
– A teraz co, paniczu? – zapytał pan Zbylut Bogusz.
– Czekaj waść, niechże myśli pozbieram… Żaden z tych łobuzów rozgrzeszenia mu nie udzieli, trzeba jakiegoś fortelu użyć.
– Fortelu? Przecież panicz go nie rozgrzeszy.
– Ja nie, ale chyba znalazłem sposób, który życia doczesnego tego nieszczęśnika nie uratuje, ale duszę mu ocali.
Mikołaj wyskoczył z karety i wydał taką oto dyspozycję Boguszowi:
– Ja wracam do umierającego, a ty pędem sprowadź mi tu jakiegoś jezuitę. Koniecznie jezuitę! Powiedz mu, że czeka nań konający, którego janseniści na tamten świat wyprawiają i każda chwila się liczy.
– Jak to z Wiatykiem? Przecie nie dostał rozgrzeszenia.
– Dostanie, moja w tym głowa! No, prędzej, prędzej, panie Zbylucie!
Szlachciura zaciął konie i karetka ruszyła pędem…
* * *
– I co? Co? – zebrani wokół łoża Jean-Luca pytali jeden przez drugiego.
– Ano nic – stary łotr, którego żeście tu ogłosili świętym za życia, także wydaje ostatnie tchnienie. A ponieważ pan, monsieur abbé nie czuje się upoważniony udzielić umierającemu absolucji, pora skorzystać z prastarego kościelnego zwyczaju. Wszak wy wciąż do starożytnych obyczajów chcecie wracać, no to teraz z jednego z nich skorzystamy. W końcu odebrałem gruntowne wykształcenie w jednej z najlepszych jezuickich Akademii w Polce, to i wiem co nieco.
Ksiądz Jean-Baptiste d’Étemare milczał, ale drżał z niepokoju, co też ten jezuicki wychowanek wymyślił. Mikołaj zaś, zbliżywszy się do Jean-Luca i rzekł:
– Słuchaj, bracie. W twoim przypadku zaszła okoliczność, która usprawiedliwia to, żeby odwołać się do starodawnej kościelnej praktyki, do spowiedzi przed nami, świeckimi, albowiem ten tu kapłan, obecny, ale nie wiedzący co to miłosierdzie, miłosierdzia nieznający woli twą duszę wydać na wieczne męki, niż cię przed nimi uratować.
– Cóż warta taka spowiedź? – z trudem zapytał Jean-Luc.
– Ty umierasz i twój spowiednik umiera ani ty do niego, ani on do ciebie przyjść nie możecie, ergo rozgrzeszenia nie uzyskasz z przyczyn od was obydwu niezależnych. W konsekwencji twoją ostatnią spowiedź nie tylko można, lecz wręcz należy uznać za niebyłą. Dlatego też, jeśli pragniesz z całej mocy i gorąco spowiedzi sakramentalnej, a tej możliwości nie masz, jeśli wzbudzisz w sobie szczery i na ile tylko zdołasz doskonały żal za grzechy, skoro wyznasz tu jeszcze raz przed nami grzechy, które żeśmy już i tak poznali, a może i nowe jakie, których żeś się dopuścił w rozpaczy być może, śmierci głodowej tutaj oczekując, to Pan Bóg ci je przebaczy. I ta spowiedź, chociaż nie jest pełnym sakramentem, bo nikt z nas nie może udzielić ci absolucji, niezawodnie zgładzi twoje przewinienia, albowiem jest ona skuteczna ex opere operantis3, mocą tej skruchy, którą tu wyrazisz…
– Ojcze – Jean-Luc błagalnie spojrzał na d’Étemara. – Czy to prawda?
– Formalnie rzecz biorąc… cóż… prawda… – odparł ksiądz, po czym pośpiesznie opuścił pokój, a po chwili słychać było z ulicy odgłos jego szybkich kroków.
Jean-Luc z trudem, ledwo słyszalnym głosem począł wyznawać swoje grzechy… Skończył, przymknął powieki i ciężko oddychał, z trudem.
Wtedy z trzaskiem otwarły się drzwi wejściowe i pierwszy wkroczył z dzwonkiem pan Bartusz przyodziany w komżę, bo odgrywał rolę ministranta, a za nim duchowny także w komży, ale i w stule na ramionach, niosąc Oleje i Najświętszy Sakrament.
Zebrani poklękali, a pan Bartusz wciąż dzwonił zawzięcie.
– Gdzie umierający?
– Tu, monsieur abbé – Mikołaj wskazał kapłanowi Jean-Luca.
– Synu… synu… czy mnie słyszysz?… Czy słyszysz? Ksiądz katolicki jest przy tobie.
– On już się wyspowiadał.
– A komu to? – zdumiał się jezuita.
– Nam, ojcze, wedle starożytnego obyczaju Kościoła, który spowiedź świecką dopuszcza in articulo mortis. Z tego żeśmy skorzystali. Rozgrzesz go ojcze, pomaż Olejami i zaopatrz Wiatykiem.
– Ktoś ty? – jezuita niepomiernie zdumiony, ale i zaniepokojony bacznie wpatrywał się w twarz Mikołaja.
– Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek…
– Ach!… jezuicki… – kapłanowi wyraźnie ulżyło.
– Ojcze, nie egzaminuj mnie… bo ten tu kona!
Jean-Luc jednakże otwarł jeszcze, choć z niezmiernym trudem, oczy i błagalnie spojrzał na księdza.
Ów zaś, widząc, że mężczyzna rzeczywiście znalazł się już na granicy dwóch światów, uniósł dłoń, wyciągnął ją nad głową leżącego i wypowiedział skróconą formułę absolucji:
– Ego te absolvo ab omnibus censuris, et peccatis, in nomine Patris, et Filii, + et Spiritus Sancti.4
Następnie pochylił się nad łóżkiem i począł mazać konającego Olejami…
O godzinie dziewiątej wieczorem Jean-Luc wyzionął ducha. Wody już nie zdążył się napić…
Działo się to 27 marca 1711 roku, kiedy Kościół wspomina aż dwudziestu sześciu męczenników – ilyryjskich, afrykańskich i perskich5, więc jezuita westchnął do nich w intencji zmarłego, aby powiedli go prostą drogą ku rajskiej szczęśliwości… bo zapewne na wstawiennictwo tych, którzy oddali życie za wiarę, Pan Bóg zerka łaskawszym okiem?…
* * *
Ojciec Gerberon leżał na prostym, niezbyt wygodnym łóżku. Oczy miał przymknięte, a w splecionych na piersiach dłoniach trzymał różaniec. Ale chyba nie modlił się na nim, bo nie przebierał palcami jego ziaren. Bezgłośnie tylko poruszał wargami.
Zza okna celki mnicha, od strony kościoła dobiegał dźwięk dzwonów… „Niedziela Palmowa… ale on już jej przeżyje” – taka myśl przemknęła mu przez głowę…
Rzeczywistość doczesności jęła mu się mieszać z rzeczywistością krainy cieni…
Wzdrygnął się, a zimny pot, jaki wycisnął zeń paraliżujący strach, zrosił mu czoło.
– Ojcze… ojcze… – jakaś męska twarz pochylała się nad nim. – Ojcze… czy mnie słyszysz?
– Z niezmiernym trudem, z niewyobrażalnym wprost wysiłkiem chciał otworzyć oczy, ale jedynie odrobinę uchylił powieki, a potem znów zapadł się w pół-sen, w pół-czuwanie…
A dzwony biły, długo i dostojnie. Biły i biły, i biły i zdawało się, iż nigdy nie przestaną…
Gerberon usłyszał, ale jakby wewnątrz swojej głowy słowa, które oskarżały go… bez końca… wewnętrznym wzrokiem śledził zaś przesuwające się obrazy z całego swojego życia… a nie wszystkie były miłe… W tych chwilach… w tych ostatnich chwilach… uświadomił sobie i wreszcie do końca pojął wagę, znaczenie i skutki podejmowanych ongi wyborów, spełnianych czynów…
Zaczął się trząść, jakby dopadła go febra. Tym razem udało mu się na tyle odzyskać siły, iż rozwarł oczy i jął niemal zachłannie wpatrywać się w krucyfiks, który wisiał na ścianie naprzeciwko. Tak, jakby chciał się z tym krucyfiksem zespolić…
A dzwony biły i biły… nie ustawały… ich dźwięk zgrał się z rezonansem uderzeń jego serca i wibrował w głowie…
Znów pochyliła się nad nim jakaś męska twarz, a potem czyjeś palce mazały mu Olejem powieki, nozdrza, dłonie, stopy…
„Ach tak… więc zaraz nastąpi przejście… zatem tak to wygląda…”
Wykrzywiona twarz demona, jedna, druga, kolejna… i kolejna… i oskarżenia… i niekończące się zarzuty…
Jęk wyrwał się z piersi konającego.
– Ojcze Gerberon, jak ci mogę ulżyć? – stłumiony, bo jakby przez liczne warstwy materii przenikający, męski głos dobiegł skądś z nieokreślonej przestrzeni.
Gerberon zaczął charczeć… Zaczynała się agonia…
„Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa… miserere mei, Deus… miserere mei, Deus… miserere…6”
Gerberonowi zdało się… nie, nie zdało się… to się stało naprawdę… wszedł we mgłę, szarą i tak gęstą i lepką, iż na krok nic nie widział, nie widział nawet swojej dłoni, którą podetknął pod same oczy… Poruszał się więc po omacku. Stopami usiłował wymacać grunt, ale go nie było, a później wciągnął go jakiś wir i gnał i pędził kędyś hen, hen w nieznane…
=-=================-===============-=
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
1Tussilago farfara – roślina lecznicza i jadalna.
2Słyszeliście, że powiedziano starym: „Nie będziesz cudzołożył”. A ja powiadam wam, że każdy, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już ją scudzołożył w sercu swoim. – Mt 5,27, Biblia Jakuba Wujka.
3Z dzieła działającego (łac.) – czyli: samo to dzieło, w tym przypadku taka spowiedź wywoła oczekiwany i pożądany skutek.
4Ja cię rozgrzeszam od wszystkich cenzur (tj. ekskomuniki, interdyktu i suspensy – jeśli oczywiście mogą one dotyczyć penitenta) i grzechów, w imię Ojca i Syna, + i Ducha Świętego. Amen. (łac.).
5Zob.: Acta Sanctorum Martii a Ioanne Bollando, S.I. (…) Tomus III, Antverpiae 1668, s. 685.
6Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina… zmiłuj się nade mną Boże… zmiłuj się nade mną Boże… zmiłuj się… (łac.).