Janusz Szpotański – z poematu “Bania w Paryżu“. [pisana w latach 1974–1979]
[Całość jest tu: https://literat.ug.edu.pl/szpot/bania.htm ]
Właśnie przyjęcie jest w salonie
duchesse de Guise de domo Cohn.
Co czwartek w doborowym gronie
zbiera się tutaj tout le monde.
Księżna de Guise, jak głosi fama,
jest wielce postępowa dama.
To gwiazda Woman Liberation,
jej hasłem: zmienić mężczyzn w gejsze,
największe zasię jej marzenie:
płci obu zrównać przyrodzenie
do tego stopnia, żeby książę
także zachodzić musiał w ciążę.
Nie jest to żadną fanaberią,
rzecz brana jest niezwykle serio,
z teoretyczną podbudową,
słowem — ostatnie wiedzy słowo,
gdyż księżna — daję słowo wam —
jest mózg najtęższy pośród dam,
po prostu istny Marks w spódnicy
w przebraniu salonowej lwicy.
Zanim wyłuszczę jej ideę,
która otchłanną głębią zieje,
tudzież opowiem bliżej o niej,
powiem, kto bywa w jej salonie
i jakie znakomite głowy
uczone toczą tu rozmowy.
Nie chcąc używać słów nadmiaru,
to tylko wam po prostu powiem,
że wszystko to, czym słynie Paryż,
hołd składa naszej białogłowie.
Jour fixe u księżnej to wprost zjazd
najznakomitszych w świecie gwiazd,
co intelektu światłem płoną.
Bywa więc u niej Sartre z Simoną,
Merleau-Ponty i Jean Genet
z lewicą homoseksualną.
Bywał profesor też Marcuse,
lecz po aferze z CIA
musiał z salonu wynieść się
wśród strasznych wrzasków i oburzeń.
Co czwartek tutaj Derrida
na zwłokę o różnicę gra,
natchniony prorok Bendit Cohn
kapitalizmu wieści zgon,
co wszystkich wprawia w podniecenie
(grupa „Tel Quel” i grupa „Rouge”
nie mogą się doczekać już,
więc denerwują się szalenie).
Gdy nagle hukną detonacje
lub seria kul nad głową śwista,
to znak, że przyszedł na kolację
Carlos — genialny terrorysta.
Wyliczać można by bez końca…
Lecz wśród tych znakomitych gwiazd
trzy najwspanialsze błyszczą słońca,
przyćmiewające innych blask.
Pierwsze z tych słońc to Francji chluba —
wielki filozof Levy-Stoss **.
Niczym epoki naszej tuba
brzmi w świecie ważki jego głos.
To najsłynniejszy z wszystkich Levy,
bo przy nim taki Strauss czy Brühl
po prostu gówniarz jest i szczyl,
który niczego zgoła nie wie
o głębiach bytu i poznania.
Ach, jemu nawet i sam Sartre
czyszczenia butów nie jest wart!
Heidegger przy nim — kpina! Husserl
jest równy bzykającej musze!
Arystoteles razem wzięty
z Platonem, Kantem, Heglem, Millem
ledwie dorasta mu do pięty —
śmieszny karzełek, ot i tyle!
Wobec Ludzkości i Historii
największą jest zasługą Stossa,
że Logosowi utarł nosa
w Ogólnej Bytu swej Teorii.
Stoss, bezlitosny wróg rozumu,
w wielkiej pogardzie miał myślenie,
uważał je za przesąd tłumu,
przy tym trywialny nieskończenie.
Pomysł, że myśl się styka z Bytem
jest kretynizmu istnym szczytem!
I konsekwentnie, krok po kroku,
dowiódł w analiz swoich toku,
że owo osławione ratio
bezczelną jest mistyfikacją,
a zaciemnianie słowa sensem
niewiarygodnym wprost nonsensem.
Logiki prokrustowe łoże,
gdzie torturuje się przesłanki,
w wyniku tylko przynieść może
unicestwienie Bytu tkanki.
Nic w tym dziwnego, gdyż cogito
jest instrumentem troglodytów!
Dotychczasowa filozofia —
trzeba postawić jasno sprawę —
nie mogła wniknąć w sedno Bytu,
gdyż sfałszowano jej podstawę
i popełniono Bytu zdradę,
Logos mu dając na Zasadę.
Nim świt zabłysnął nowej ery,
przez długich lat dwadzieścia cztery
w dymie tysięcy papierosów
łysy, bezzębny, zezowaty
siedział śmiertelny wróg Logosu,
pisząc mordercze swe traktaty.
Brzytwą swojego intelektu,
jak nędzny plik makulatury,
rozdzierał system po systemie
z głośnym okrzykiem: „Cóż za bzdury!”
Rechotał dziko przy Platonie,
przy Kancie wprost ze śmiechu pękał,
a gdy się zabrał do Husserla,
to mu wypadła sztuczna szczęka.
Z jednego tylko filozofa
Levy się nie śmiał i nie szydził,
gdyż z wszystkich rzeczy tego świata
jego najbardziej nienawidził.
Jego to portret miał nad biurkiem,
lecz zawieszony niewysoko,
by rzucić w niego mógł okurkiem
lub mu ze złości napluć w oko.
Był to Kartezjusz — niegodziwiec,
co chciał istnienie z Myśli wywieść —
ledwie widoczny, bo plwociny
pokryły prawie całe płótno,
więc widać było tylko bródkę
i jedno z ócz, patrzące smutno.
Patrząc na portret Kartezjusza,
Levy straszliwie się rozjuszał
i syczał mściwie: „Jezuito!
Już ja ci zniszczę to cogito!
Rozdepczę je jak wstrętną żabę!
O, znam ja strony twoje słabe
i unicestwię jednym ciosem
nędzne cogito wraz z Logosem!
Tu milkł i długo zbierał ślinę,
po czym posyłał mu pacynę.
Po latach tytanicznych zmagań
z obmierzłą Myśli kreaturą
błysnęło w dali nikłe światło
i Levy poczuł, że jest górą.
Robiąc na przemian epoche
ze swoim słynnym voilà,
osiągnął wreszcie Wesenschau,
tak jasny jak dwa razy dwa.
Zrozumiał nagle mianowicie,
że musi być gdzieś dziura w Bycie,
i to nie na obrzeżach — skądże! —
ale w samego Bytu jądrze.
Już jego kuzyn — Levinas
podobne kiedyś miał pomysły,
lecz że miał umysł niezbyt ścisły,
sądził, że w Bycie są szczeliny.
Powstała też straszliwa wiedza,
że Byt się zgęszcza i rozrzedza,
że mogą być u-bytki w Bycie —
kompletny chaos, jak widzicie.
Tymczasem w Bycie zieje Dziura.
Tej Dziury taka jest natura,
że dąży ona do Zatkania.
Tu antynomia się wyłania:
bo kiedy Dziurę Byt zatyka,
część Bytu przez to w Dziurze znika,
powstaje stąd u-bytek w Bycie
i nowa Dziura się odsłania —
w ontologicznej swej istocie
Dziura jest więc nie-do-zatkania.
Nie-do-zatkanie-w-bycie-dziury
( die Seins-Loch-Un-zu-Stopfenheit)
przesądza zatem o tym z góry,
że Byt Nie-do-byt w sobie ma
i pełne Bytem nasycenie
to ściętej głowy jest marzenie!
Z tego wiecznego nie-do-sytu
rodzi się więc Tragedia Bytu.
Ma to brzemienne konsekwencje,
gdyż Byt sprzecznością rozdzierany,
pełną uzyskać chcąc esencję,
popada w znane febris Bytu
i w nie-do-spełnień drży gorączce.
Tak zatem w chorobliwe drżączce
nie-do-syt dąży do prze-sytu.
Taka jest Bytu dialektyka,
że znieść nie mogąc Dziury-w-sobie,
Byt dąży do zniesienia siebie,
w wiecznej gorączce i chorobie
jak gdyby istność swoją grzebie,
ontycznie tęskniąc do umiaru,
faktycznie zmierza do pożaru.
Tu Levy zawył aż z zachwytu
nad swym odkryciem: pożar Bytu!
Długo się nie mógł uspokoić
po swoim owym voilà!
Jak błędny chodził po pokoju,
to znów w bezruchu smętnym trwał.
Na stertę zapisanych kartek
spoglądał niewidzącym wzrokiem…
Nagle przypomniał sobie: czwartek!
U księżnej jour! I szybkiem krokiem
ruszył, by zdążyć na kolację.
(Że się tak śpieszył do kolacji,
trzeba mu przyznać wiele racji,
bo na kolacjach księstwa Guise
jak w niebie czuł się smaku zmysł.)
Nie było mu jednakże dane
sycić się boskich dań rozkoszą,
gdyż — jak wiadomo — niezbadane
zazwyczaj są zrządzenia losu.
Kiedy pojawił się w salonie
pośród od dawna znanych twarzy,
witany gromkim „aa!” chóralnym,
dziwny wypadek się wydarzył.
Oto blondyna bardzo piękna,
ledwie skończyły się wiwaty,
spytała głośno swej sąsiadki:
„ Kim jest ten łysek zezowaty?”
Była to Bonja oczywiście
i, prawdę mówiąc, nieźle wlana,
gdyż strasznie nudząc się w salonie,
wtrąbiła butle dwie szampana.
Nie była wtedy jeszcze damą
i mało znała się na szyku,
toteż zebrane tutaj sławy
brała za starych, nudnych pryków.
Teraz, zgorszone widząc miny
i oczy księżnej pełne gniewu,
chciała już rzucić w odpowiedzi:
„Ach, dajcie spokój! Ja olewam!”
Że się nie zrobił wielki skandal
wskutek strasznego Bonjy faux pas,
to dzięki temu, że Simona
pod stołem jej wsunęła kopa.
„Niech pani zmilczy! — zasyczała —
To Francji chluba jest i chwała:
wielki filozof Levy-Stoss!”
A Bonja znów na cały głos:
„Jeden sztos więcej, jeden mniej!”
O, Boże, chciej wybaczyć jej!
Zresztą w kompletnym była błędzie,
bowiem zrządzeniem dziwnym losu
Levy niezdolny był do sztosów.
Intelekt siadł mu na popędzie,
całkiem przydusił mu libido,
lecz — żeby całą prawdę rzec —
chociaż mu brakło męskich zalet,
baby marzyły mu się stale.
Szczególnie, ach!, blondyna rosła,
która by — z dupą jak wierzeje —
przed sobą cyc ogromny niosła
jak średnia dynia, gdy dojrzeje!
Śnił taką niezliczone noce,
a rankiem własne klął niemoce,
wiedząc, że gdy się do niej zbliży,
piekielna zdolność analizy
znów spowoduje wielki kryzys.
Z tych zbliżeń wciąż miał taki zysk,
że rozsierdzone brakiem bóstwo
raz po raz mu dawało w pysk
za mimowolne to oszustwo.
W końcu pomyślał: „Absurd dziki!
Stale spuchnięte mam pół twarzy!
Trzeba się wyrzec głupich marzeń
i wrócić do metafizyki!”
Lecz teraz, kiedy w nagłej ciszy,
jaką wywołał Bonjy nietakt,
zobaczył ją, znów nieodparcie
go pociągnęła ta kobieta.
Przez profesorskie roztargnienie
biorąc chwilowe podniecenie
za przejaw prostej męskiej siły,
zbliżył się do niej z galanterią
i, chcąc dowcipny być i miły,
rzekł do niej, nadrabiając gestem:
„Pani pozwoli, Stossem jestem!”
Bonja, choć tęgo miała w czubie,
pojęła, że zrobiła faux pas,
nie chcąc więc zrażać sobie chłopa,
rzekła z prostotą: „Tak, to lubię!
Bądź pan tak dobry, filozofie,
i usiądź przy mnie tu, na sofie!”
Zadała tym niezłego szyku.
Kiedy szła z Levym do mieszkania,
mówiła czule: „Ty karliku,
odwiedzić mi cię skromność wzbrania,
lecz trudno, pójdę, gdy dasz słowo,
że mnie nie będziesz napastował!”
W mieszkaniu zaś — sromotna klapa.
Stoss, chcąc odsunąć bólu chwilę,
zdejmuje termos włoski z półki:
że niby będzie parzył kawę,
do kuchni idzie żreć pigułki.
Parzenie ciągnie się bez granic.
Stoss, czując, że to wszystko na nic,
na rozpaczliwy pomysł wpada,
że może zdoła ją zagadać.
Już przeszło dwie godziny Levy
z zapałem o Husserlu gada,
a Bonja czuje, jak powoli
w sen nieuchronnie się zapada.
Dotąd puszczała mimo uszu
wszystkie retencje i protencje,
czekając niecierpliwie, kiedy
Levy okaże swą potencję.
Oszołomiona wciąż płynącą
rzeką terminów i cytatów,
myślała potem, pośród ziewań:
„On chyba jakiś kołowaty!”
Wreszcie straciła już nadzieję —
za oknem wstawał świt szarawy.
„Ach! — wzdycha Bonja — żeby chociaż
ten stary pierdziel dał mi kawy!”
Stoss dawno skończył już z Husserlem
i, rozwijając ogon pawi,
właśnie o wielkim swym odkryciu
już prawie śpiącej Bonjy prawi.
Teraz w niezwykłym podnieceniu,
ze sztucznej szczęki strasznym zgrzytem,
mówi, jak rozum starł na miazgę
i jak rozprawił się z cogitem:
„A zatem na Logosu miejsce,
jak pani myśli, co postawię?” —
zapytał nagle z wielką werwą,
a ona, myśląc wciąż o kawie,
odrzekła sennym głosem: „Termos”.
Spiritus spirat ubi vult!
A Newtonowi również jabłko
spadło na nos wskutek przypadku —
tak samo Bonja mimowiednie
odkrycie to zrobiwszy przednie,
zapadła w sen. Tymczasem Levy,
zamknięty w swoim gabinecie,
o bożym zapomniawszy świecie,
tworzy w natchnieniu. Niczym fryga
pióro wciąż po papierze śmiga,
olbrzymie rosną stosy kartek.
Minął już piątek i sobota,
niedziela, mija znowu czwartek;
nawet nie myśli o kolacji,
porwany wirem dysertacji.
Po dniach i nocach trzystu sześciu
dzieło gotowe jest nareszcie:
w trzech częściach traktat nad traktaty,
który otworzył oczy światu
i starł na proszek mnóstwo bredni,
jakie powstały były przed nim,
Théorie generale de l’Être
— tak się to wielkie dzieło zwie.
La trahison de l’Être — część pierwsza,
La tyrannie de Logos — druga,
i wreszcie trzecia — L’Être sauvé
(w połowie Bonjy jest zasługą).
Część pierwsza dzieła mówi o tym,
jak popełniono zdradę Bytu,
piętnuje całę tę hołotę
Platonów, Kantów, Demokrytów,
Spinozów, Heglów et cetera,
przy czym największe cięgi zbiera
łotr nienawistny z małą bródką.
Część druga zdrady owej skutkom
jest całkowicie poświęcona
i opisuje z wielką maestrią,
jak srodze Byt torturowany
męczy się, dręczy, prawie kona
w dybach Logosu. Tych dwóch ksiąg
problematyki wielki krąg
czytelnik już pobieżnie poznał,
bom nieudolnie streścił je.
Ale część trzecia — L’Être sauvé!
Doprawdy ją porównać można
tylko do czynu Heraklesa,
co urwał łeb lerneńskiej hydrze!
Gdy się zdawało, że z Logosu
szponów już Bytu nic nie wydrze,
zjawia się Levy — wybawiciel
ze swoim: veni, vidi, vici!
Na tym polega wielkość Stossa
i intelektu jego głębia,
że nawet fakt pozornie błahy
zaraz mu w system się zazębia.
Więc kiedy Bonja, przez pustotę,
wyrzekła wyraz dość banalny,
natychmiast rzeczy w tym istotę
zwietrzył Levy’ego mózg genialny,
pojmując w jedno okamgnienie,
w czym leży Bytu ocalenie.
Zwykły śmiertelnik, słysząc „termos”,
ma skojarzenia nieciekawe
i wyobraża sobie wówczas
albo herbatę, albo kawę.
W okolicznościach wyjątkowych,
gdy w upał tęskni do ochłody,
może zamarzyć mu się nagle
piknik nad rzeczką, termos, lody…
Natomiast Levy, słysząc „termos”,
usłyszał to na grecki sposób:
nie „termos”, ale „Thermos” właśnie —
antagonista, wróg Logosu.
I zaraz mu się stało jasne,
co było ciemne do tej pory:
Byt trzeba termometryzować,
Byt gorączkuje, Byt jest chory!
Że taka jest istota sprawy,
wskazują wszystkie wszak objawy.
Czymże są te w pieczarze cienie,
jeśli nie Bytu majaczeniem?
Także kantowska Ding an sich
jest niewątpliwie jednym z nich.
A Hegla Duch, który w gorączce
wciąż miota się i przeobraża,
czyż nie przyświeca Bytu drżączce
w choroby rozmaitych fazach?
Podoba się czy nie podoba,
substancją Bytu jest choroba,
atakująca jądro Dziury
przez stały wzrost temperatury.
I tutaj się wyłania oto
fundamentalne zagadnienie:
co jest choroby tej istotą
i jakie jest jej pochodzenie?
Bo nie ulega żadnej kwestii,
że bez tych rzeczy dwóch poznania
nie da wysunąć się sugestii
w sprawie dalszego rokowania,
a przecież nie da się zaprzeczyć,
że filozofii dziś zadaniem
nie jest jałowe poznawanie —
Byt trzeba przede wszystkim leczyć!
Żeby postawić móc diagnozę
Stoss, za przykładem Heideggera,
aż do korzeni mowy sięga
i śmiało w trzewia jej się wdziera.
Czym bowiem jest w istocie mowa?
Jest-li trywialną sztuką słowa
lub ordynarną gramatyką?
Nie! Ona jest gęstwiną dziką,
prastarą, nieprzebytą puszczą,
źródlistym źródłem wszelkich źródeł,
gdzie archetypy czyste pluszczą,
uzusu nie skalane brudem.
Misterium jest mistycznym mowa,
nie sztuką, ale magią słowa,
albowiem słowa są wyrazy
wyrażające pra-obrazy,
w których pra-dźwiękach i pra-rdzeniach
kryją się nasze przeznaczenia.
Mówię na przykład: „Niech pan siada!”
W „siadaniu” kryje się „za-sada”,
a dalej idąc po tym śladzie:
„za-sadzać”, czyli „sadzić w sadzie”.
I kiedy z zewnątrz on przychodzi,
a ja za-sadzam go w fotelu,
tak jak za-sadziłbym w ogrodzie
ziarnko rzodkiewki albo chmielu,
to czekam, aby za-sadzony
wydał ze siebie mowy plony.
Uproszczonymi mówiąc słowy:
niezwykłe jest bogactwo mowy!
Zaledwie wdarł się w mowy gęstwę
Stoss i rozejrzał się wokoło,
wnet dostrzegł obraz adekwatny:
gorączkę mieć — płonące czoło.
To mu podsunął język sam
idiomem swym: l’Être tout en flamme.
A płonąć — czyli stać w płomieniach —
to są symptomy zapalenia:
Inflammation de trou en l’Être
— tak się choroba Bytu zwie!
Skąd się choroba Bytu wzięła
i jakie jest jej pochodzenie,
paragraf szósty trzeciej księgi
daje nam pełne wyjaśnienie.
Jest to zarazem, moim zdaniem,
metody Stossa punkt szczytowy,
nikomu bowiem rozwiązanie
takie nie przyszłoby do głowy.
Badając „oczywistą” tezę,
iż Byt z Nicości się wyłonił,
Stoss w tym creatio ex nihilo
niezwykłe rzeczy nam odsłonił,
dowodząc jasno i niezbicie,
jak dynamiczne jest nie-bycie.
Ustalił bowiem w analizie,
że nim nastąpił akt kreacji,
Nicość się znajdowała w stanie
nieustającej fermentacji.
Bulgocząc w swoim wnętrzu ciągle,
wydmuchiwała quasi-bąble
i w stałym bąbli tych wydmuchu
przypominała durszlak w ruchu
(od niemieckiego das Durch-schlagen).
I tutaj wprost niezmierną wagę
rewelacyjne ma odkrycie,
że tak, jak dziury zieją w Bycie,
tak tkwią w Nicości Bytu zadry,
przeszkadzające nicościować.
Nicość więc także nie jest ciągła,
ale pozwala się stopniować.
Między Nicością oraz Bytem
takie jest prawo zależności:
Nicość jest negatywem Bytu,
Byt pozytywem jest Nicości
(w heglowskim można dodać duchu:
jest to zależność w ciągłym ruchu).
Z heterogennych przeto szczątków,
które w ontosach tkwią odmiennych,
choroba bierze swój początek
i swój charakter termogenny,
albowiem szczątków tych istnienie
wytwarza groźne zapalenie,
które ontosów jedność zmienia
w swoje wzajemne zaprzeczenia.
Owa infekcja pre-ontyczna,
nim Byt z Nicością powstał jeszcze,
czyhała w Jenseits-Sein-und-Nichts,
by je pochwycić w straszne kleszcze
i ich ontyczne za-istnienie
straszliwym spaczyć zakażeniem.
Konkluzja z tego się wyłania:
Byt jest spaczony od zarania,
skazany na niepełne bycie,
nim jeszcze był z nicości wyciekł.
Stąd płyną jego też cierpienia,
że zamiast ciągłym być z natury
wskutek strasznego zakażenia
wytwarzać musi w sobie Dziury.
I cierpi przy tym (ach, na pewno!)
nie tylko ciało dziurawione,
lecz również dusza, skargą rzewną
wybuchająca z Bytu łona!
Gdyż w niej to właśnie, czyniąc szkody,
zalągł się straszny Wrzód nad Wrzody,
cuchnąca ropą narośl Bytu,
która nazywa się cogito!
Tu z lekka się zadumał Levy,
czy nie przesadził w słusznym gniewie,
budując taką metaforę,
by napiętnować Bytu zmorę.
Ale, u licha! Skąd skrupuły?
Skąd to dążenie do ścisłości?
Czyżby, doprawdy, stał się czuły
na tę najbardziej z wszystkich kości
kość zgraną? Na ten liczman głupi,
który Heidegger już utrupił?
Czyżby mu nagle z głowy wyszło,
że najmniej ścisła jest wszak ścisłość,
gdyż wskutek niej do sprawy wnika
odrażająca rzecz — logika!
Przeraził się: „Przez głupią wadę
popełniłbym Thermosu zdradę!
Za dużo myślę” — przetarł oczy
i wtedy Kartezjusza zoczył.
Tak jak — dostrzegłszy w makaronie
glizdy pełznące nader czelnie —
zamierasz zrazu z przerażenia,
a potem krzyczysz: „Kelner! Kelner!”,
tak Levy, wzrok utkwiwszy w portret,
przez chwilę nie mógł dobyć głosu,
po czym rozryczał się tak strasznie,
że oddać tego wprost nie sposób.
„Ty małpo! — ryczał — Ty kretynie!
Metafizyki ty wywłoko!
Ty chciałeś mi podłożyć świnię,
wlepiając we mnie mętne oko!
Lecz dowiedz się, brodata kozo,
że gardzę nędzną twą hipnozą,
bom już na takie wspiął się szczyty,
że nie zagrozisz nawet mi ty!
Przejrzałem niecne twe intencje,
ty obrzydliwy hipokryto,
i znam zbrodnicze twoje cele:
tobie się marzy sekcja Bytu!
Gdy Byt cierpiący jest i chory,
ty — zamiast spieszyć mu na pomoc —
cynicznie czekasz jego zgonu,
aby go ująć w suche wzory!
We wnętrzu trupa to grzebanie
to według ciebie szczyt poznania!?
Głupcze, nie widzisz, że już mgiełką
od dawno zaszło mędrca szkiełko?
Że kucające ponad miedzą
baby o Bycie więcej wiedzą,
niż rozgadana ta ferajna
od Kopernika po Einsteina?
Lecz biada ci! Niedoczekanie!
Bytowi krzywda się nie stanie!
Ja, Levy, zaraz Byt ocalę
przez to, że go kompletnie spalę!”
Tu wściekłym ruchem, zerwał portret
i z hukiem nim o ziemię cisnął,
po czym z mściwością wręcz okrutną
zaczął nogami deptać płótno,
lecz na plwocinie się poślizgnął.
Z okładem z gulardowej wody
włożonym na rozbitą głowę
w skupieniu ciągnie Stoss wywody
swojej koncepcji epokowej.
Cytuję dzieła zakończenie:
„W czym leży Bytu ocalenie?
Z dotychczasowej analizy
wynika nieodparcie oto,
że Bytu permanentny kryzys
związany z jego jest istotą.
Byt chce być ciągły, a ma dziury,
niepewny przeto swej natury
gorączką chorobliwą płonie,
chcąc spalić dziurę w swoim łonie,
albowiem nie wie, że ta rana
w jego pro-jekcie jest zadana,
zaś jego sam w Nicości po-byt
z góry skazany na nie-do-byt.
Choć słuszna Bytu jest tendencja,
aby pożarem w Dziurze płonąć,
niesłuszna jednak jest intencja,
gdyż Byt fałszywą ma świadomość,
a przez to jego cel finalny
jest całkowicie nierealny.
Jak się to nader często zdarza,
Byt potrzebuje więc lekarza,
który dokona rozpoznania
Bytu jednostki chorobowej
i przez terapię adekwatną
przywróci mu nareszcie zdrowie.
To pierwsze mamy już za sobą.
Teraz zajmijmy się chorobą.
Zrazu stwierdzimy z przerażeniem,
że na nic wszelkie tu leczenie,
na nic wysiłek cerebralny —
Byt chory jest nieuleczalnie,
gdyż jest przyczyną w nim pożaru
straszny defectus essentiarum,
inaczej mówiąc: błąd w poczęciu.
Na tym logicznym przesunięciu
dotychczasowa filozofia
się notorycznie potykała,
waląc bezsilnie o mur głową.
Ja, przebadawszy rzecz na nowo,
oświadczam, że nie widzę racji
ofiarą być ekwiwokacji.
Bo przecież nie da się zaprzeczyć,
że Byt, nie pożar mamy leczyć!
A jeśli leczyć Byt, to może
właśnie uleczyć go przez pożar?
Tak! Bowiem pożar nieświadomą
samego Bytu jest obroną.
Lekarza zatem jest zadaniem
stałe pożaru podsycanie,
by punkt osiągnął ekstremalny,
w pożar zmieniając się totalny,
to tylko bowiem Byt ocali,
jeśli się sam doszczętnie spali.
Doszczętnie, a więc razem z drzazgą,
co drażni się z Nicości miazgą,
a razem spłoną też sprzeczności
wzajemne Bytu i Nicości.
I niechaj wtedy mędrzec który
wskaże mi w Bycie jakieś dziury!
To niemożliwe! Bo jednością
stanie się wtedy Byt z Nicością.
Zniknie negatyw i pozytyw,
skoczy się wszelkie zaprzeczanie
i tak jak Feniks, tak z popiołów
Bytu na nowo Byt powstanie!
Cudowny, boski! Bez cogito,
owej narośli jadowitej,
oparty już nie na Logosie,
ale na sobie sam i przy tym,
tak szczelnie wypełniony Bytem,
tak do-bytowo od-bytowy,
że gdy pomyśleć tylko o tym,
zawrotu można dostać głowy!”
Finis coronat opus!
Ale na tym się rzecz nie kończy wcale
i słyszę już, jak różne panie
trafne zadają mi pytanie,
co przez ten czas robiła Bonja,
gdy Stoss ku końcu dzieła zdążał?
Jak wiemy, Bonję zmogła senność,
zapadła więc w nicości ciemność,
gdzie sen ją dopadł tajemniczy,
to pełen grozy, to słodyczy,
albowiem w snu owego kole
różne jawiły się symbole.
Długo trzymała go w sekrecie,
ale że snu dziwnego kolce
utkwiły w duszy jej, po latach
zwierzyła się zeń pewnej Polce,
którą spotkała na jour fix‘ie.
Ta go spisała bardzo wiernie,
że zaś ciekawy jest niezmiernie,
więc go zamieszczam w apendyksie.