Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto) • 28 sierpnia 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5239
Zgodnie z przewidywaniami, a także – z mnogością „hipotez” dotyczących rybiego holokaustu na Odrze – wszystko właśnie kończy się wesołym oberkiem. Z mnogości owych hipotez pani minister Moskwa, namówiwszy się uprzednio ze swoim niemieckim odpowiednikiem, wybrała „złote algi”, czyli organizmy, których nadmierne nagromadzenie podobno powoduje masowe wymieranie ryb. Przyjęcie tej „hipotezy” ma same plusy dodatnie, bo sprawia, że nikogo nie można obciążyć odpowiedzialnością za ten dopust Boży.
W tej sytuacji opozycji wyjęto z żagli nawet najlżejszy powiew, w następstwie czego może ona już tylko wykonywać przedsięwzięcia pozorne w postaci np. „Niedzielnego Czuwania Odry nad Wisłą w Krakowie”, czy „Marszu Żałobnego”, jaki został urządzony nad Wisłą w Warszawie z inspiracji Sióstr Rzek. To jakaś nowa formacja o której nic nie wiem. Nie wiem nawet, czy w proteście, albo w geście solidarności ściągają majtki, czy tylko staniki, czy może i jedno i drugie. Bo trzeba nam wiedzieć, że ściąganie, wszystko jedno; majtek czy staników, stało się ważną deklaracją ideologiczną, pozwalającą zorientować się w mnogości ruchów feministycznych. Taki na przykład „Femen” skupiający nieskromne panienki ukraińskie, ściąga tylko staniki, natomiast majtki zostawia – o czym mogliśmy się przekonać na podstawie happeningu z mimowolnym udziałem niemieckiego kanclerza Olafa Scholza.
To w ogóle jest nowa gałąź straszliwej wiedzy, bo na przykład uczestniczki Strajku Kobiet ograniczały się do wymachiwania „macicami” przed nosem skonsternowanych policjantów, ale nie ściągały z siebie niczego. Inna sprawa, że to był listopad, kiedy łatwo się przeziębić. W lecie, to co innego. W lecie można ściągać majtki z każdego powodu, dzięki czemu i idea jest uhonorowana i widzowie, również telewizyjni, mają mnóstwo uciechy.
Tak czy owak rybi holokaust kończy się właśnie wesołym oberkiem i nie wiadomo, czym niezależne media miałyby się w tej sytuacji zajmować, gdyby nie Donald Tusk. Rozmawiając z panienką ze zblatowanej TVN, która zapomniała mu powiedzieć, że kamera już pracuje, szef Volksdeutsche Partei, wyznał, że perspektywa znalezienia się w Sejmie napełnia go niechęcią graniczącą ze wstrętem. To niewątpliwie szczere wyznanie doskonale rozumiem. Chodzi o to, że według mego ostrożnego szacunku, około jednej trzeciej Wielce Czcigodnych Parlamentarzystów, to wariaci w sensie medycznym. Wiadomo, ile udręki może normalnemu człowiekowi sprawić nawet przelotne obcowanie z takim wariatem, a cóż dopiero, gdy z całą ich gromadą trzeba stale obcować aż przez cztery lata? Żeby tylko obcować. Donald Tusk, jako szef Volksdeutsche Partei z pewnością musiałby objąć stanowisko premiera, a jeśli nawet nie – to przynajmniej szefa klubu parlamentarnego. Jako premier miałby wygodniejszą sytuację, bo wtedy podlizywać się wariatom musiałby szef klubu, ale gdyby to on był szefem klubu – strach pomyśleć! Dlatego jego szczera wypowiedź przypomina mi deklarację Kukuńka z roku 1990: „Ja nie chcem być prezydentem! Ja muszem być prezydentem!”
W takim razie musimy postawić pytanie, jaka przemożna siła zmusza Donalda Tuska, by kandydował do Sejmu wbrew swej woli? Pewne światło rzuca na tę sprawę tak zwany „gabinet cieni” jaki Platforma Obywatelska miała przed wyborami w 2007 roku. Była to grupa polityków, przewidzianych na poszczególne resorty. Na przykład ministrem finansów miał być pan Zbigniew Chlebowski, ministrem obrony narodowej – pan Zdrojewski, ministrem sprawiedliwości – pani Pitera – i tak dalej. Ale kiedy przyszło do tworzenia rządu, to tylko dwoje ludzi objęło resorty, na które byli szykowani: pani Kopacz i pan Drzewiecki. Stanowisko ministra finansów objął poddany brytyjski Jacek „Vincent” Rostowski z pierwszorzędnymi korzeniami, stanowisko ministra obrony – lekarz psychiatra Bogdan Klich, a stanowisko ministra sprawiedliwości – pan Zbigniew Ćwiąkalski – i tak dalej.
Charakterystyczne było to, że ani premier Tusk, ani żaden z członków „gabinetu cieni” nie pisnął ani słowa protestu. Najwyraźniej rząd skonstruowała Donaldu Tusku czyjaś Mocna Ręka, której ani on, ani pozostali, nie ośmielili się sprzeciwić. Co to za ręka? Wyjaśnienia dostarcza wiosna 2008 roku, kiedy to Donald Tusk kazał aresztować Petera Vogla, który tak naprawdę, jako Piotr Filipczyński, pochodził z porządnej, ubeckiej rodziny, był skazany za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem na 25 lat więzienia, ale w 1982 albo 1983 roku na przepustkę z więzienia wyjechał do Szwajcarii, pod zmienionym nazwiskiem został finansistą, a prezydent Kwaśniewski ułaskawił go w ostatnim dniu swojego urzędowania.
Jak pamiętamy, spowodowało to wybuch „afery hazardowej”, w następstwie której Donald Tusk dostał od starych kiejkutów – bo to im się naraził – szlaban na prezydenturę. Ale Nasza Złota Pani załatwiła mu Nagrodę im. Karola Wielkiego, co było aluzją, że jeśli od tej chwili ktoś podniesie rękę na Donalda Tuska, to będzie miał z nią do czynienia. Ostrzeżenie podziałało i okazało się, że nie było żadnej afery hazardowej, ale prezydentura już była stracona. Na wszelki tedy wypadek Nasza Złota Pani Mocną Ręką przeniosła Donalda Tuska na brukselskie salony – ale kiedy w czerwcu 2021 roku porozmawiał z nią prezydent Józio Biden – to następnego dnia Donald Tusk zgłosił zamiar powrotu na ojczyzny łono. No i powrócił, wykonuje zadanie i chociaż perspektywa wydaje mu się „upiorna”, to nie ma rady.
Przypomina to anegdotkę z 1962 roku, kiedy to wybuchł kryzys karaibski. Chruszczow zainstalował na Kubie rakiety z głowicami jądrowymi, co Fidela Castro trochę przestraszyło, więc powiada, że on rzuciłby to wszystko i wrócił w góry – na co Chruszczow: „nie nada, Fiedia”. Toteż i Donald Tusk musi zacisnąć zęby.
Taka sytuacja graniczy z męczeństwem, które w Polsce upowszechnia się z szybkością płomienia. Oczywiście na czele białego orszaku męczenników maszeruje pan sędzia Igor Tuleya, któremu faszystowski reżym Jarosława Kaczyńskiego pogwałcił podstawowe prawo człowieka do orzekania. Pan sędzia Tuleya jest w sytuacji trochę podobnej do sytuacji feldkurata Ottona Katza z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”. Jak pamiętamy, feldkuratem Ottonem Katzem interesował się „Watykan”, podczas gdy sędzią Tuleyą – Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Ale na tym męczeństwa się nie kończą. Na przykład pan Michał Szpak ujawnił, że reżymowa telewizja zakazywała mu malowania paznokci na tęczowo i nawet oglądała mu podeszwy. Ciekawe w jakim celu – bo pewien młody człowiek doznał męczeństwa w przychodni lekarskiej, kiedy to pani doktor nie chciała uznać w nim kobiety i podobno domagała się dowodu rzeczowego. Ale to jeszcze nic w porównaniu z piosenkarką śpiewającą pod pseudonimem „Margaret”. W dzisiejszych czasach trudno utrzymać się na topie, zwłaszcza, że te wszystkie piosenki są do siebie podobne. Toteż „Margaret” po 20 latach przypomniała sobie, że przecież w wieku lat 10 została zgwałcona. To w dzisiejszych czasach rzecz zwyczajna; jak ktoś nie był zgwałcony, a przynajmniej – molestowany – to nie ma co pokazywać się w towarzystwie i nie o to chodzi, tylko o to, że okazało się, iż to zdarzenie ją „ukształtowało”. Nawiasem mówiąc, nie ją jedną; „ukształtowanych” w ten sposób jest Legion – a wszystko jeszcze w latach 70-tych przewidział Janusz Szpotański, pisząc w nieśmiertelnym poemacie „Bania w Paryżu”: „Przez łóżek sto przechodzi szparko, stając się damą i pisarką.”
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).