Mondo cane czy mondo humanum. Cywilizacja schodzi nie na psy lecz „na ludzi”.
Izabela Brodacka
Za czasów komuny lecznictwo weterynaryjne było na poziomie nieosiągalnym w państwowej służbie zdrowia. Weterynarze okazywali pacjentom więcej empatii i wielkoduszności niż zwykli lekarze. Bardzo lubię zwierzęta, zawsze starałam się im pomóc na własną rękę i za własne pieniądze. Weterynarze wiedząc, że leczę zwierzęta z wypadku lub przybłąkane wielokrotnie nie brali ode mnie z własnej inicjatywy pieniędzy, ofiarowywali leki i starali się o miejsce dla wyleczonego zwierzaka. Aby nie być gołosłowną pozwolę sobie opisać kilka takich przypadków. Pewnego dnia na moich oczach na ulicy wówczas Marchlewskiego (obecnie Jana Pawła II) w Warszawie taksówkarz celowo potrącił a właściwie przejechał ogromnego mieszańca wilczarza. Z najwyższym trudem zniosłam z jezdni zalane krwią ogromne psisko i stałam bezradnie nie wiedząc co zrobić. Zatrzymał się następny taksówkarz i mówiąc, że wstyd mu za kolegę zawiózł mnie ( za darmo) do lecznicy weterynaryjnej SGGW mieszczącej się wówczas przy ulicy Grochowskiej. Okazało się, że pies ma złamaną szyjkę kości udowej i został zakwalifikowany do tak zwanego „ gwoździowania” . Bardzo trudna operacja trwała przeszło 4 godziny, lekarze wzięli jednak opłatę tylko za zszycie łapy czyli najniższą z możliwych. Pies spędził u nas w domu cały miesiąc co było trudne gdyż trzeba było pilnować żeby nie położył się na chorej łapie. Gdyby gwóźdź wypadł operacji nie dałoby się powtórzyć gdyż ułamek kości od strony stawu był zbyt krótki. Wszystko skończyło się dobrze, pies wyzdrowiał i odnalazł się jego prawdziwy właściciel. Co ciekawe po powrocie z lecznicy do domu znalazłam w kieszeni płaszcza sporą sumę pieniędzy, którą wsunęli mi zapewne świadkowie wypadku. Byłam zbyt zszokowana żeby to zarejestrować. Przechodnie pomagali mi zresztą jak mogli, przynieśli jakieś koce i tektury żeby nie brudzić taksówkarzowi samochodu krwią, a wpychając mi do kieszeni pieniądze praktycznie złożyli się na operację i utrzymanie chorego zwierzaka.
Kiedy indziej znany doktor Marek Salewicz z lecznicy weterynaryjnej przy ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie nie tylko wyleczył za darmo szczeniaka znalezionego w mroźny dzień w śniegu na Polu Mokotowskim lecz oddał mi swoje własne kartki na mięso żebym mogła go dobrze odżywiać po operacji. Takie dobre uczynki nie tylko się długo pamięta lecz warto je przypominać. Gdyby nie doktor Salewicz musiałabym w ponurych czasach kartek dobrze karmić psa kosztem dzieci.
Kolejna prawdziwa historia. Pewnego dnia sroki wydziobały oczko dzikiemu kociakowi na daszku nad bramą mojej kamienicy. Sąsiad usiłujący ratować kotka został przez niego pogryziony i spadli razem z drabiny. W lecznicy przy Gagarina zaopiekowano się kotkiem za darmo. Oka nie dało się uratować ale miał dodatkowo składaną złamaną przy upadku łapkę. Został nazwany Cyklopem, wyrósł na pięknego kota i znalazł dobry dom. Nie był to odosobniony przypadek. Lecznica przy Gagarina wyleczyła zabłąkaną fretkę i namówiła na jej adoptowanie mego syna. Fretka podróżowała potem z synem nawet na Kostarykę. Pewna znajoma została również namówiona aby wziąć z lecznicy przy Gagarina bezdomnego ślepego boksera.
Służba zdrowia pierwsza zeszła na psy. Do szpitala nie sposób się obecnie dostać nawet ze skierowaniem, udając się z pilnym problemem na SOR czeka się na pomoc nawet kilkanaście godzin, na wizytę u specjalisty kilka do kilkunastu miesięcy, podobnie na niezbędną operację.
Przez wiele lat za wzór opieki medycznej stawiano właśnie opiekę weterynaryjną. W przekonaniu, że sprawił to wolny rynek wielu reformatorów postulowało prywatyzację służby zdrowia. Uważali, że płacąc za leczenie – jak u weterynarza- będzie można wymagać właściwego poziomu usług, że wolny rynek wyeliminuje lekarzy gorszych czy niezbyt uczciwych. Za wzór stawiano również usługi stomatologiczne, które sprywatyzowały się praktycznie jeszcze za czasów komuny. W przychodniach państwowych leczyli zęby wyłącznie ludzie bardzo ubodzy albo straceńcy. Uczciwi stomatolodzy pracujący w przychodniach państwowych nie mieli dostępu do dobrych materiałów więc ich usługi z konieczności nie były na wystarczającym poziomie. Niskie zarobki w „uspołecznionej” służbie zdrowia rekompensowali sobie prywatną praktyką używając w niej sprowadzane za dewizy materiały i leki.
Obecnie lecznice weterynaryjne też zeszły na psy. Po prostu całkowicie się skomercjalizowały. Jest recepcja , komputery, elegancka poczekalnia i cukierki dla klientów, ale nie ma już tej atmosfery życzliwości dla zwierząt oraz dla ludzi którzy ratują je na własny rachunek. Każdy zwierzak poddawany jest na ogół licznym – potrzebnym lub nie – drogim badaniom, a koszty leczenia są koszmarne. Mojemu psu po wypadku badano poziom cholesterolu i echo serca, a nie rozpoznano zapalenia otrzewnej. Po zainkasowaniu 3000 zł. za całkowicie zbędne moim zdaniem badania weterynarze zaproponowali mi łaskawie, że mogą psa „ dośpić”.
Nie podaję nazwy lecznicy bo nie jest to tekst interwencyjny. Dowcipny mechanik samochodowy powiedział, że znalezienie uczciwego weterynarza jest obecnie tak samo trudne jak znalezienie uczciwego mechanika samochodowego. Mam nadzieję, że on sam jest uczciwy.
„Zejść na psy” jest to określenie potoczne, a jak obecnie brzydko mówią dziennikarze i politycy – „kolokwialne”. Oznacza ono całkowity upadek. Na psy zeszła etyka lekarska nakazująca przede wszystkim nie szkodzić pacjentowi, indywidualną odpowiedzialność zastąpiły procedury. Nie tylko w medycynie.
Słynny pilot “Sully” Chesley Sullenberger, który 15 stycznia 2009 roku wylądował na rzece Hudson w Nowym Jorku, ratując wszystkich pasażerów został oskarżony o naruszenie procedur. Uratował tych ludzi po prostu bezprawnie, natomiast gdyby zginęli zgodnie z procedurą wszystko byłoby w porządku.
Zastąpienie ducha prawa literą prawa to jak twierdzi Feliks Koneczny kwestia cywilizacyjna. Cała nasza cywilizacja schodzi na psy.
A może jest inaczej. Cywilizacja schodzi nie na psy lecz na ludzi. Tak jak na ludzi zeszła weterynaria.