Opowiadanie zamiast rządzenia
31 sierpnia, 2024r. wpis nr 1292 Jerzy Karwelis Dziś będzie o post-polityce i o tym jak się opowiada zamiast rządzić. No, bo przyszły na nas czasy, które powodują, że jednocześnie większość ludzi jest zanurzona w polityce, dodajmy – na poziomie medialnej propedeutyki, pławi się w tym sosie, a równolegle polityka, tak wszechobecna, przynajmniej w jej zewnętrznych przejawach, dla widowni staje się jakimś serialem brazylijskim, i to w coraz gorszym stylu. Brazylijski serial Tak, serial to chyba dobre porównanie. Scenarzyści sceny politycznej muszą codziennie przygotować kolejne ciekawostki w odcinkach, by się toto nie opatrzyło, role są znane, od dawna obsadzone, wiadomo kto jest zły, a kto piękny. W tym sosie, dla utrzymania zaciekawienia poddaje się postaci różnym perypetiom, gdzie tylko mają potwierdzić swoje poprawne obsadzenie w roli. Tak właśnie mamy z polityką. I tak samo jak seriale, tak i ta pokowidowa polityka ma nam zastąpić prawdziwe życie, wywołać suflowane podniety, byśmy się zajmowali sztucznym światem, nie widząc realnego. Kiedyś moja koleżanka posiadająca matkę w dolnośląskim Lubinie opowiedziała o swojej z nią rozmowie, kiedy skarżyła się własnej marce na choroby, które ją wtedy dopadły. Matka powiedziała: to są problemy? Baśka z „Klanu”, ta to ma dopiero problemy. Rak z przerzutami, mąż ją rzucił, dzieci się odsunęły, a tym mi tu z jakąś trzustką wyjeżdżasz, wstyd! I tak jest z nami, to znaczy – z większością. Mijają nas rzeczy naprawdę ważne, tracimy szanse na budowanie relacji z innymi, czy choćby z przyrodą, ganiani fantasmagoriami podsuwanymi nam co dzień. Mającymi dowodzić nam, że powinniśmy się interesować, bo inaczej nie będziemy już nawet w tym sprawczy (tego nas pozbawił chyba wszystkich kowid), ale by wiedzieć co się wokół nas dzieje. No dobrze, ale co mamy z tą suflowaną wiedzą zrobić? To proste – jesteśmy trenowani w faktycznej bierności, by nas przygotować na jeden akt – wyborczy. To temu wszystko służy, żadnej tam podmiotowości. Oczywiste są argumenty tożsamościowe, to znaczy medialnie jesteśmy trenowani do przynależności do grupy, która ma się nam wydawać aspiracyjna i nobilitująca. Musimy znać jej – jak najbardziej bieżące – sprawy a także, jak najbardziej ogłoszone – autorytety. Musimy zaglądać co chwila do naszych bańkowych mediów, by dowiedzieć się jaki jest aktualny zestaw dowodów na poprawne obsadzenie w rolach Czarnych Ludów i światłych idoli. To jest ważniejsze, informacje z dnia to tylko pretekst do tych samych dowodów, mieszany, by się widz nie znudził, czy też nie zorientował. Z tym drugim to już rzadziej. Bańki medialne tłumaczące nam świat stają się bańkami towarzyskimi, transportują do nas aktualne kody i hasła rozpoznawcze, które ostatnio zbiły się w jedno hasło, źródło wszystkiego: ***** ***. Już kiedyś o tym pisałem, ale spotkania bańkowiczów nie służą żadnej wymianie informacji – aktualny zestaw zna każdy członek i niczego się nie można dowiedzieć. Takie spotkania służą tylko wspomnianemu potwierdzeniu swej przynależności, są rytuałem deklaracji, powtarzalnym obrządkiem. I dzieje się tak w obu plemionach. Wojna uwstecznia Naiwni widzą w tej naprzemienności pewną nadzieję na sublimację polskiej polityki. Uważają oni, że jak jedno plemię przegra (a któreś musi), to czekając w poczekalni władzy na lepszy fart – wyciągnie wnioski z porażki. Nic podobnego – po pierwsze, i widać to w III RP coraz wyraźniej, w tym względzie mało jest samorefleksji. To nie my winni, tylko oni – kłamcy, oszuści, uwodzący wyborców. Ale – zauważcie – poziom refleksji znowu nie wychodzi poza błędy w narracji i nie ma nic wspólnego z jakością rządzenia państwem czy dowożenia obietnic. Właśnie – skąd się to bierze, że obecnie, czego jesteśmy świadkami w czasach „uśmiechniętej Polski”, politycy mogą coś obiecać i bezczelnie, w biały dzień nie spełnić obietnicy złożonej wyborcom? Dzieje się tak z kilku powodów, przede wszystkim: plemienności. Tak, wiemy, że nie dowozisz obietnic, ale też wiemy, że nas kokietowałeś na tej randce. I tak zostałeś przez wcześniej nas wybrany i te twoje obietnice były by przyciągnąć wahających się. Nam możesz bezkarnie nawijać makaron na uszy, ale jak kłamiesz, to dla innych, tych, których trzeba oczarować, choćby i łgarstwem, po to by na naszym weselu ośmiu gwiazdek było jak najwięcej ludzi. Problem polega na tym, że tak myślą wszyscy w danym plemieniu, czyli godzą się na kłamstwa liderów dla innych, których… nie ma. A co można w polityce, w której wyborca abdykuje od wymagania od polityka dowożenia obietnic? W takiej polityce można proszę Państwa wszystko. Można nie tylko gadać co się chce, ale i robić co się chce, a właściwie – nie robić nic. Nic oprócz opowiadania o tym jak się rządzi oczywiście. I mamy zaklęty krąg, który dziś wiruje jak koło w klatce chomika. Narracja napędza kolejną narrację, im szybciej popyla chomik przekazu, tym następny skok narracyjny musi być natychmiastowy i bardziej eskalujący. Chomik pędzi, męczy się, ma złudne poczucie dziania się, ba – wpływu, bo może przecież zwolnić. Zwolnić? ależ gdzież tam – jest jak Unia Europejska, która tłumaczyła swoje gnanie w przepaść, że jest z nią jak z jazdą na rowerze, czyli musi pedałować, bo im bardziej zwalnia tym większe ma kłopoty z utrzymaniem równowagi. Jak się strzyże owieczki, to im się śpiewa bajeczki A więc żyjemy w świecie serwowanych nam narracji. Ostatnio wpływowa dziennikarka „Gazety Wyborczej” zwróciła się do premiera, żeby wymyślił i przedstawił Polakom jakąś porywającą narrację, bo tego brakuje. To bardzo ciekawy przypadek z tą Wyborczą. Po pierwsze – widać wydatnie i są na to coraz częstsze dowody, że gazeta ta, jak i inne media wspierające tę opcję polityczną, staje się forpocztą politycznych zdarzeń. Tu się już nie komentuje i relacjonuje zdarzeń. Nie tylko się je zapowiada, wręcz wywołuje, ale steruje się sceną polityczną mówiąc politykom co mają robić. A więc pełne zaangażowanie. Ostatnio Wyborcza jednak traci cierpliwość, bo dochodzi do obrazy majestatu – Tusk się nie słucha. A to pech, bo to jedyna nadzieja białych, znaczy się – czerwonych. I nawet jak się myli, to nie można go bardziej dociskać, bo nie kopie się jedynego przewodnika po wąskiej ścieżce postępactwa.Po drugie – teza dziennikarki z Wyborczej pokazuje ten cały układ postpolityki. Nic o rządzeniu, nic o jakości państwa, budżecie, poziomie cen i życia. To było zarezerwowane na czasy PiS-u. Teraz, kiedy odzyskano władzę trzeba dbać wyłącznie o jej utrzymanie. Wyłącznie, a więc i za cenę państwa. A więc nic o sprawach dla Polaków istotnych, tylko błagania by wymyśleć jakąś bajeczkę, która zajmie lud w bańce, gdyby już paliwo ośmiu gwiazdek miało się wypalić. Po pierwsze – dla wielu ono się nie wypali nigdy, po drugie – to dowodzi dziwnej sytuacji postpolityki. Tego przeskoku nie rozumieją ci, którzy uważają, że jak ludziom za Tuska będzie materialnie spadać, to uśmiech zniknie z ust tej części Polski. Nic podobnego. W czasach postpolityki, a właściwie postpostępactwa wydarzył się ciekawy fenomen. Wychodzi na to, że Marks nie miał racji uważając, że byt kształtuje świadomość, co się wykłada w naszym przypadku, że jak poziom życia spadnie, to się lud ruszy. Tak bywało może i wiek temu, ale nie teraz. Teraz wygrywa Gramsci, który twierdził, że nad bytem materialnym stoi jednak świadomość. To znaczy, że – znowu w naszym przypadku – wspierający koalicję 13 grudnia mniej zwracają uwagę na spadający poziom swego życia w uśmiechniętej Polsce, ale bardziej cenią rządzących za dostarczanie im rozrywki duchowej polegającej na spełnieniu jedynej dowożonej obietnicy Tuska – ***** ***. Za tę cenę są w stanie odwrócić głowę od realiów i zadowalać się emocjonalnymi poruszeniami antypisowskiej rekonkwisty. I tego dostarcza swoim obecna władza i media. Wymiana oczekiwań i dowożenia jest w tym wypadku równoważna, zwłaszcza, że spełnia się wywoływane przez lata oczekiwania. Nie jest tak w sposób zero-jedynkowy. To znaczy, że jest gdzieś granica materialnej degradacji, która nie da się zatrzeć najlepszą nawet propagandą. Jak pisał Lem, nie da się najeść ułudą kotleta. Tak, jest gdzieś ta granica, ale w dzisiejszych czasach mocno się ona przesunęła. Po pierwsze jesteśmy zasobniejsi i na utrzymanie podstaw przeżycia można się już łatwiej wyrobić. Ale tu wchodzi diabełek nie sumy dóbr, tylko ich porównania. Ludzie nie robią rewolucji jak nie mają co do ust włożyć. Robią wtedy, jak czują, że im się, niesprawiedliwie, pogorszyło. A tu można takie odczucie wywołać z różnych poziomów, wcale nie poziomu podstaw egzystencji. Ot, wystarczy zabrać tylko jakiś przywilej i jest kłopot. 800-? Przeprowadźmy pewne ćwiczenie. Powiedzmy, że Tusk zabiera 800+. Jak zareagują jego wyborcy? Czy uznają to za ujęcie im z budżetu, niespełnienie obietnic, czy – jak im się to dobrze wytłumaczy – ocenią ten krok jako konieczne cięcia po złodziejskim PiS-ie, bo w kasie nie staje? Co przeważy? Portfel czy ***** ***? Tu akurat odpowiedź padła, odkąd szef pracowni IBRiS wskazał, po dokładnym przebadaniu motywacji wyborców nowej władzy, że ci ludzie widzieli dobrodziejstwa pisowskiego rozdawnictwa, ale nie mogli PiS-owi wybaczyć, że zrównuje on tym ich z pisowskim plebsem, dając plebsowi środki na aspirowanie do ich – pseudoelit – poziomu. Zaludnia ich, elit, plaże, doprowadza do kupowania podobnych samochodów i spotykania się z plebsem w tych samych sklepach i szkołach. Ta frakcja, decydująca o wyniku wyborów, z chęcią by widziała nawet odcięcie ich samych od takiego 800+, byleby razem z plebsem. Bo plebsu nie będzie stać, a za PiS-u było, zaś elita sobie poradzi. A więc za łeb i na swoje miejsce.Z takim podejściem można się zgodzić na trwałe obniżenie swego poziomu życia, byleby za tę cenę móc widzieć pohańbienie wrogów swoich. Przyznacie państwo, że to dowodzi, że jednak świadomość kształtuje byt, że można w swym zacietrzewieniu przetrwać materialną degradację. Ale nie do końca – jest na bank, jak pisał Lem, jakaś granica rozminięcia się rzeczywistości realnej i wirtualnej, poza którą liczy się już tylko chlebek, nie zaś propaganda, że – choć go brakuje – to jest on posmarowany masełkiem, a jak już go rzeczywiście zabraknie, to dlatego, że wrogowie podkradli. I tu – jak uważają optymiści – człowiek oszukany budzi się. Pewnie i tak, ale jest jeden kłopot. Taka nierzeczywistość, gadania, zamiast rządzenia prowadzi do upadku państwa. Im dłużej odwlekany jest taki bilans, tym gorzej dla Polski. Uważam, że poziom, w którym jakiś tam lud ma się przebudzić jest tak niski, koszty trzeźwienia tak duże, że będą już ciężkie do spłacenia. Po drugie – kto się ma obudzić, jak naród plemienny? Któreś z plemion musiałoby się przyznać do błędu. W innej wersji grozi nam bowiem rekonkwista plemienia obecnie przegranego. Czyli powrót do starej dwójpolówki, tyle, że w formie zaostrzonej. Bo po ostatnich wyczynach Tuska jasne jest, że złamano fundamentalną zasadę III RP „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”, została ona trwale zarzucona i jak PiS dojdzie do władzy, to będzie rympał co najmniej na poziomie bodnarowskim. Czy Polska od tego dozna wzmocnienia? Gdzieżby!Po trzecie, o czym mówiłem już wiele razy wcześniej, władza nie taka głupia. I to każda w III RP. Przecież oni jeszcze więcej o nas wiedzą, niż my. Jak się rządzi nie za pomocą państwa tylko narracji, to trzeba dużo wiedzieć o odbiorcach, bo to oni są podmiotem rządzenia, nie kraj. Ja się w wersji „przebudzenia” obawiam powtórki z Okrągłego Stołu. Czyli zainicjowania przez stary układ pozorów zmiany, przesilenia, by w sposób kontrolowany zmienić tak dużo, by wszystko zostało po staremu. Dowody takich działań mamy na co dzień – wystarczy tylko przeanalizować „spontaniczność” ataku ludu na pałac prezydencki w Brazylii czy trumpowców na Kapitol. Obecnie władza patrzy naprzód i sama sobie organizuje takie przeczyszczające (głównie narracyjnie) akcje pod publiczkę. Jaki protest? No, dobra – niech będzie, że naród nawet ten tuskowy, jak głód zajrzy (a zajrzy nieprędko) do chatki rybaka to się weźmie i ruszy. A w jakichż to zorganizowanych formach? Gdzie jest polska alternatywa dla plemiennej dwójpolówki III RP? Ja nic nie widzę – są partie jednorazowe, służące do utrzymania się układu, który trwa od Okrągłego Stołu i zmienia się tylko w obsadzie stanowisk a i to tylko wtedy jak ktoś umrze. Nic nowego. Nie ma żadnej „trzeciej drogi”, to znaczy jest i widać czemu służy. Ja widzę w publicystyce oczekiwania, ba – marzenia o przyjściu „kogoś nowego”, „spoza układu”, wyraziciela nadziei tych, którzy się zorientowali, że ta prokurowana wojna polsko-polska uwstecznia nasz kraj. Wypatruje się przyjścia jakiegoś nieznanego zbawiciela. Nieznanego, bo media znają tylko tych z plemiennej polityki, w związku z tym każdy kogo znają już gdzieś tam w tym układzie jest.A jak jest takie zapotrzebowanie, to się organizuje dowóz takowego. Ja bym na miejscu „układu” tak zrobił. Zaserwowałbym kolejną nadzieję na zmianę. Przecież co wybory mamy takich bohaterów jednego sezonu. Reprezentują oni nadzieje na zmianę, potem – jak się załapią – przyłączają się i tak do któregoś z plemion. I nadzieje innej drogi okazują się płonne i ruch protestu może się rozejść do domów. Bo zobaczmy – po stronie kontestującej obecny naprzemienny układ mamy kompletny rozgardiasz. Tysiące inicjatyw, setki niekooperatywnych liderów, kłótnie o to ilu Tusków zmieści się na główce unijnej szpilki, wypominanie sobie zachowań dziadków na emigracji czy w Powstaniu. I żałosne, samo-kompromitujące się próby zaistnienia w kolejnych wyborach. A więc nie masz nadzieje, trzeba się gdzieś przyłączyć, do któregoś z plemion.Mamy więc dwie drogi. Powolnego gnicia w objęciach narracji oraz nadzieję na oczyszczający protest. O pierwszej mówiliśmy, zaś druga wersja, oprócz ewentualnej erupcji ulicznego niezadowolenia, nie rodzi nadziei na organizacyjną i ideową kontynuację. Prędzej już, że pod jakąś postacią nam to „ogranie” stary układ. Co więc robić? Jako, że nie widzę jakichś ruchów do zjednoczonej samoorganizacji poza układem plemiennym, to raczej doradzałbym… organicznikowski pozytywizm. Budowanie siebie i własnego otoczenia. Już samo „nie danie się zwariować” w dzisiejszych to czyn heroiczny. Niestety, odwlekana przez społeczną bierność, zmiana na lepsze może trwać tyle, że szkody będą gdzieniegdzie nieodwracalne. Ale trudno. Wychodzi, że trzeba mocno walnąć w dno, by przysypiający się jakoś przebudzili. Nie pierwszy to raz w historii Polski. Niektórzy czekali – jak w rozbiorach – 123 lata na tę okazję, a jak widać po dzisiejszych czasach – wnioski nie bardzo zostały wyciągnięte. Układ domknięty Dziś mamy mizerię. Układ zdaje się domknięty, brakuje tylko prezydenta i będzie już całość. Jak PiS to miał to nie tak szalał na swoją stronę, jak to zrobi uśmiechnięta (coraz bardziej przez zęby) Polska. I wszystkim marzycielom o alternatywie plemiennej warto pokazać ten moment. Mamy najłatwiejsze do wypromowania nowej postaci wybory, jakimi jest elekcja prezydenta. A prezydent spoza dwójpolówki byłby pierwszym krokiem do naprawy Rzeczpospolitej. I co po tej stronie alternatywnej? Nic. Żadnej postaci, ruchu, działania, alternatywy programowej. Wszystko rozegra się na podziale plemiennym i spekulacjach na kogo przerzuci swoje głosy w drugiej turze Konfederacja. Żałość. Ale, w tym ustroju, dostajemy co chcemy. Scena polityczna jest obrazem polskiego społeczeństwa i nie ma co zwalać wszystkiego na chorą ordynację, system finansowania partii i kodeks wyborczy.W mediach króluje już jeden, sterylny przekaz. Za jedyną alternatywę robi znowu przekaz a la Kurski, co tylko jest ciągłym przypominaniem dlaczego PiS przegrał, i że się niczego nie nauczyli. Ośmiogwiazdkowcy siedzą przed ekranami i już ósmy miesiąc nie gadają o państwie, tylko o tym, jaki ten PiS straszny był. Tam był! Jest! Poukrywany po instytucjach wymaga ciągłego tropienia, jest jak kułak sypiący piach w tryby nowego, skryty, zawzięty, podstępny. Trzeba go więc tropić, bo bez tego nam będzie zawsze źle szło. Formacja, która palcem wciąż wskazywała na przyszłość siedzi w przeszłości po szyję. Maszeruje wciąż patrząc w tył i wcale nie idzie do przodu, tylko się cofa. Jest w permanentnej narracji wyborczej, a tu krajem trzeba rządzić. A jak już dojdzie do konfrontacji jakichś poglądów, to z tamtej strony słychać już tylko ***** ***. I tak sobie tu gadamy o pszczołach. Nie o Polsce. Świat się kręci A świat ucieka. I przed sobą, i przed nami. A my tu ciągle w sporach, żeby chociaż o Polsce, ale gdzie tam! O kontrasygnacie neosędzi, kartach kredytowych szefa komitetu olimpijskiego, kto ukradł na granicy 6 litrów benzyny i czy Tusk znowu się wściekł. Żyjemy w malignie i przebudzenie nie będzie okazją do odnowy, ale raczej będzie już po herbacie, na tyle, że zostanie nam tylko kac. A więc wracajmy do siebie. Dbajmy o najbliższych, własne zdrowie, wiedząc, że nasza systemowa sprawczość to tylko pozory. Mamy jej tyle, ile sami sobie wywalczymy – nikt nie stoi na straży naszych praw, tym bardziej „społeczeństwo obywatelskie”. Trzeba dawać świadectwo, to prawda, ale świat został tak urządzony przez naszą bierność, że dzieje się bez nas. A nabieranie się na codzienne pozory aktywności, to tylko ersatz naszego zaangażowania. Wiemy coraz bardziej że nic nie możemy, w czym utwierdza nas całe otoczenie, media, znajomi, politycy. A to, że czynią to w oparach pozoru naszej podmiotowości, to już kolejna diabelska sztuczka walca postępu. Napisał Jerzy Karwelis Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”. |