Drużyna. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Część V

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część V

Drużyna

Bożena siedziała przy oknie. Wrzeciono furczało w jej zręcznych palcach, snuła się długa nić. Przędąc, podśpiewywała sobie: 

Jak ja pójdę na pole, da to wesele moje,

A jak przyjdę do domu, to kieby do zakonu.

Oj daj-że mnie, mój Boże, da daj-że mnie za morze,

A zza morza na podole, da tam kochanie moje.

Siedząca naprzeciwko niej Halina, usłyszawszy ową przyśpiewkę, spojrzała na kobietę i zapytała: 

– Smutno ci? 

– A pewnie, że smutno – odpowiedziała Bożena. – Już blisko siedemnaście lat minęło od czasu, jakeśmy obie owdowiały i cięgiem żałobę nosimy, w żałobie żyjemy. Nie usłyszysz śmiechu w tym domu.

– Winnyśmy szacunek zmarłym! – ofuknęła ją Halina.

– A pewnie, pewnie. Ale przez to wasze zapamiętanie to my nie szacunek zmarłym oddajemy, lecz sobie grzechów przysparzamy! 

– Cóż ty pleciesz?! 

– Toż słyszałam, co głosił pleban od Świętego Pawła, a co sam Pan Chrystus wyrzekł. 

– Niby co takiego? 

– Zaraz, niech sobie przypomnę. Aha. Tak to było: „Zostawcie umarłe swoim umarłym” i jeszcze: „Niechaj umarli grzebią swych umarłych”. Jeśliby – ciągnęła dalej – wszyscy ludzie czynili, jako my obydwie czynimy, nie usłyszałoby się nigdy śmiechu na tym świecie. I ani jednego by nie było weseliska.

– Może masz i rację – rzekła Halina – ale nie mogę się z onego smutku wyleczyć. Nazbyt wiele w życiu wycierpiałam i nie wierzę, że jeszcze może być mi szczęście pisane. Nie wierzę. 

– Tedy wstąpcie, pani, do klasztoru! Bo tak, to tylko po próżnicy czas tracicie. Ni świat z was pożytku nie ma, ni Pan Bóg. A starość idzie! 

– Prawdę powiadasz, a i księżna Gryfina, małżonka naszego pana, księcia Leszka Czarnego, sama mi owo radziła, ale za furtę mi nie sporo. Inne ja mam marzenia, inne plany. Tyle, że nie śmiem ich w czyn wprowadzać, bo nie wiem, co by wówczas ludzie o mnie rzekli. A i – po prawdzie – nie mam pojęcia, jak mogłabym one w czyn wprowadzić. 

– A jakież to plany? – zaciekawiła się Bożena. 

– Chciałabym zebrać drużynę, stanąć na jej czele i ruszyć nad granicę. Strzec jej przed tatarskimi zagonami. Ileż żywotów można by w ten sposób ocalić, a iluż ludziom zaoszczędzić męki lub strasznej niewoli!

– Cóż wy, pani, mówicie?! – zakrzyknęła Bożena. – Toż nie godzi się niewieście parać wojennym rzemiosłem! Nie dla białogłowskich dłoni rękojeść miecza. Ot, nici prząść, a tkać, a haftować, dzieci rodzić, miłości Boga i ojczyzny ich uczyć! Toż nasza powinność! Toż nasze przeznaczenie! Toż odpowiedzialność największa! 

– Wiem, wiem ci ja o tym. Lecz pomyśl sobie tylko. Czyż nie mam aby takiego obowiązku? Ojciec prócz mnie, nie miał dziedzica. Któż go pomści? Jaśkowi nie dałam syna, bezpotomnie odszedł z tego świata. Tedy i on niepomszczony. Jedno mnie tylko martwi. 

– Cóż takiego? 

– To, iż jeślibym się zdecydowała w czyn wprowadzić one rojenia, nikt za mną pójść nie zechce. Któryż mężczyzna podda się niewieście? 

Halina umilkła, a Bożena wsparłszy głowę na pięści, siedziała zamyślona. Minęło chwil kilka, zanim ozwała się na nowo: 

– A na to może by i była rada. 

– Jakaż rada? – zaciekawiła się Halina. 

– Słuchajcież, pani. Wy myślicie brać pod rozkazy prawych rycerzy. Otóż jak sama powiadacie, żaden z nich nie zechce słuchać. Ale gdybyście tak…

Tu urwała, jakby nie śmiejąc dokończyć myśli. 

– Co, gdybym? Mówże, kobieto! – zniecierpliwiła się Halina. 

– Kiedy nie śmiem, bo pomysł, choć nie głupi, to chyba niegodziwy. 

– Ależ powiadaj, a ocenę mnie pozostaw! 

– Gnije w lochach zamkowych paru nieprawych rycerzy. Za rozliczne winy tam gniją. Przyobiecaj któremuś wolność w zamian za posłuszeństwo i uczyń z niego przywódcę. Resztę drużyny uformuj ze swych poddanych. Może i z kmieciów? 

– Ba! Obiecywać mogę wiele! Ale po pierwsze obiecać wolność, a dać ją, to dwie różne rzeczy. Po wtóre zasię, wątpię, by nawet owi skazańcy chcieli oddać się pod niewieście rozkazy. 

– Co do pierwszego, to nie wierzę, by wam książę odmówił łaski, jeśli go tylko o to poprosicie. Co do drugiego zaś myślę, że wszystko zależy od waszej wymowy. Przecie spróbować nie zawadzi. 

– Masz rację. Spróbować nie zawadzi. 

Bożena poweselała nieco i znów zaczęła nucić pod nosem. Tym razem jakowąś weselszą piosenkę. Halina natomiast zamyśliła się: „Oto może istotnie warto będzie popróbować?” 

– Najlepiej zrobicie, pani, jeżeli rozmówicie się z którymś z onych skazańców jak najrychlej – ozwała się znów Bożena. – A weźmiecie mnie ze sobą na oną wojnę? – dodała po chwili.

Halina roześmiała się: 

– Przecie mi sama tłumaczyłaś, że nie godzi się niewieście wojować, a teraz się napraszasz? 

– Zawsze wam będzie raźniej ze mną niż samej. I przystojniej. 

* * *

Gdy Halina zeszła po wąskich i stromych kamiennych stopniach w głąb podziemia, kędy za rozmaite przewiny odbywali karę skazańcy, ogarnęło ją przygnębienie i lęk. Owo miejsce przywodziło jej bowiem na myśl niemiłe wspomnienia z dzieciństwa, gdy to wraz z piastunką błąkały się w zawikłaniu mrocznych korytarzy, a śmierć-kostucha zaglądała im w oczy. 

Tym razem jednak nie musiała się lękać. Przodem podążali pachołkowie unoszący w górę smolne pochodnie gorejące krwawym blaskiem i rozświetlające ciemność podziemi.

Rychło też stanęli u mocnych drzwi zbitych z dębowych bali, a gęsto okutych żelaznymi ćwiekami. Gdy rozwarły się z przeraźliwym skrzypieniem zardzewiałych wrzeciądzy, ujrzała w głębi niewielkiej sklepionej komnatki, do której nie przenikał ani promyk dziennego światła, wiązkę słomy i leżącego na niej skazańca. 

Był to rosły, chociaż bardzo chudy mężczyzna, przypominający swoim wyglądem straszydło jakieś, a nie zwyczajnego człowieka. Włosy i brodę miał niezmiernie długie, splątane ze sobą, a odziany był w brudne łachmany, porozrywane w wielu miejscach. Przez dziury w odzieniu wyzierało gołe ciało. 

Loch był nadzwyczaj zimny i wilgotny. Więzień chyba jednak przywykł już do tych przerażających warunków, bo nie widać było, aby cierpiał z onego powodu.

Oswoiwszy się nieco z blaskiem pochodni i dostrzegłszy przybyłą wraz ze strażnikami Halinę, podniósł się na nogi i ze zdziwieniem ogromnym przyglądał się jej. 

– Kim jesteście, pani? I czegóż tu szukacie? – zapytał po krótkiej chwili milczenia, podczas której kobieta lustrowała go bacznie. 

– Jestem Halina, wdowa po świętej pamięci Janie herbu Pilawa, wojewodzie sandomierskim. 

– Ja zaś – tu więzień skłonił się grzecznie – jestem Kresław, herbu Półkozię, niewinnie skazany na loch, w którym Bóg jeden wie, jak długo już gniję, bom zatracił rachubę czasu. 

– Nie tylko jeden Pan Bóg wie o tym, ale i ja także – wtrącił któryś ze stróżów więziennych. – Ledwo minęło cztery lata, jak cię tu, panie, zamknięto. I dziękuj Najwyższemu, iż żyjesz. 

Na te słowa Kresław błysnął białymi zębami, wpół rozwarłszy w grymasie wściekłości wargi. Zaklął szpetnie, nie bacząc na obecność niewiasty, a później krzyknął: 

– Bodaj by mnie wówczas ścięto, a nie skazywano na powolne konanie w tym grobie, gdzie jedynymi towarzyszami są szczury i… wspomnienia. 

– I za cóż cię, panie Kresławie, uwięziono? – zapytała Halina. 

– At, za nic! Rozpłatałem łeb jednemu ruskiemu kupczykowi, bom go przyłapał na oszustwie. Ale jego towarzysze narobili gwałtu, do księcia poszli ze skargą, pomawiając mnie o rozbój. Książę zaś nie bawił się w ceregiele, tylko kazał mnie ściąć, ale pani Gryfina wybłagała, by darował mi życie. I od tamtąd gniję tu, bez nadziei na śmierć i bez nadziei na życie. 

– Rozbój to ciężkie przewinienie… – ozwała się Halina. 

Kresław nie pozwolił jej dokończyć. Uderzył się z całej mocy ściśniętą pięścią w udo i ryknął pełną piersią: 

– Jakiż tam rozbój?! No, jaki?! Ubiłem Rusina, to prawda, alem przecie jego towaru nie tknął. A że reszta przerażona umknęła, porzuciwszy ładowne wozy u mnie na dziedzińcu, to czy moja w tym wina? Gdybyż miał to być rozbój, wszystkich ich bym wydusił, ciała cichaczem pogrzebał, wozy spalił, a towary dobrze schował. Alem przecie tego nie uczynił. Jeśli mi, pani, nie wierzysz, spytaj ludzi, jak było. Gdy książęcy przyszli mnie brać, anim się opierał, anim się lękał. A one wozy kupieckie stały nienaruszone tam, kędy je hołota ruska zostawiła. Osądź tedy sama, jakiż to niby ze mnie rozbójnik? 

– Jeślić to prawda, co mówisz, owo istotnie niewinnie cierpisz w tym podziemiu i może warto byłoby… 

– Co byłoby warto?! – oczy Kresława zabłysły pełne nadziei. 

– Wyrwać cię z lochu. Wszelako pod pewnym warunkiem – ozwała się Halina. 

– Mów, pani, mów! 

Opowiedziała mu tedy pokrótce swe dzieje, opowiedziała też o planie, jaki wylągł się w jej głowie, aby zebrawszy drużynę zbrojnych, osiąść z nią na pograniczu i tam ścierać drobne oddziały tatarskie i ruskie, zapuszczające się na polską stronę dla łupów i by łowić niewolników. 

– A jakaż moja w tym rola? – zapytał Kresław. 

– Ty oną drużynę zbierzesz, ludzi wyćwiczysz i powiedziesz do walki. 

– Tedy szykujesz mnie, pani, na swojego wojewodę? 

– Nie, raczej na swoją prawą rękę, bo przewodzić zbrojnym będę sama – powiedziała Halina. 

Usłyszawszy te słowa, więzień zaniósł się śmiechem serdecznym. Śmiał się długo i głośno, a gdy się już nieco uspokoił, rzekł: 

– No! O czymś podobnym nie słyszałem, jak żyję? Niewiasta-rycerz! Tego nawet w baśniach nie znajdziesz! 

– Jeśli tylko tyle masz mi do powiedzenia, Kresławie – zimno ozwała się Halina – tedy żegnaj. 

Dała znak pachołkom, ażeby zawarli drzwi, i przestąpiwszy próg, wyszła na korytarz.

– Nie! – krzyknął więzień. – Nie! Zaczekaj, pani! Nie odchodź! Dobrze! Zgadzam się na wszystko! Tylko wydobądź mnie z tego grobowca. Zabierz na słońce, na powietrze! Zaaabierz mnieee!

Halina powoli odwróciła się do krzyczącego i powiedziała: 

– A zatem dobrze. Wyjdziesz z lochu, ale przecie nie od razu. Uzbrój się w odrobinę cierpliwości. Pierwej muszę pomówić z księciem, przekonać go, iż zasługujesz na łaskę i na uwolnienie, a to przecież musi potrwać. 

– Lecz wrócisz po mnie? Wrócisz?! 

– Wrócę, boś mi potrzebny… A poza tym, uwierzyłam także, iżeś niewinny, że to tylko los okrutny zawziął się na ciebie i wpędził w oną nędzę, którą teraz cierpisz. Zaufaj mi tedy i czekaj… czekaj.

Drzwi więzienia zatrzasnęły się, a pachołkowie zaryglowali je mocno, po czym wysunąwszy się do przodu i uniósłszy wysoko pochodnie, skierowali ku wyjściu. 

Halina podążała za nimi zamyślona. Oto znalazła człowieka gotowego za cenę wolności pomóc zrealizować jej plany. Ale czy zdoła go wydobyć z mroków podziemia, czy zdoła przekonać księcia, iż nie uczyni błędu, jeśli odda go światu? 

Zastanawiała się także, czy ów jej nie zawiedzie i nie odwoła obietnicy uczynionej w lochu. Gotowa jednak była zaryzykować. Gotowa byłaby zresztą i na więcej, niż tylko na to, co miała zamiar teraz uczynić, czyli błagać księcia Leszka Czarnego, następcę Bolka, Wstydliwym zwanego, na sandomierskim tronie, o łaskę dla więzionego rycerza Kresława.

Gdy weszła do swojej izby, znajdująca się tam Bożena spojrzała na nią pytająco. Halina potakująco skinęła głową i rzekła: 

– Zgodził się. I jak mi się widzi, nie kłamie, że niewinnie jest więziony.

– Tedy proś za nim księcia, pani – ozwała się Bożena – a nie tylko ziszczą się twoje pragnienia, ale jeszcze spełnisz dobry uczynek. 

Naraz z dworu dobiegł ich uszu jakiś gwar. Słychać było głosy wielu ludzi, śmiech, stąpanie licznych końskich kopyt. Halina krzyknęła, przyzywając pannę służebną, a gdy ta weszła do izby, rzekła do niej: 

– A wyjrzyj na dwór i zobacz, co tam się dzieje. 

– To nie wiecie, pani? – zdziwiła się dziewka. – Toż książę ściągnął do Sandomierza z całym dworem! Oj, wesołoż teraz będzie na zamku, wesoło! 

– Los wam idzie na rękę. Miast wy do księcia, książę przybył do was – uśmiechnęła się Bożena. 

– Dobry to znak – zgodziła się Halina. – Jutro, skoro książę odpocznie nieco, pójdę prosić za Kresławem.

* * *

Zima upłynęła na formowaniu drużyny. Chociaż wszyscy, którzy byli uwiadomieni o planach Haliny, dowodzili, iż owo, co zamierza, niczym innym nie jest tylko czystym szaleństwem, ona nie przejmowała się takimi opiniami i plan swój realizowała z uporem. 

Nic dziwnego tedy, że gdy lody na Wiśle ruszyły, a śnieg topiąc się, spływał rozlicznymi strumykami po zboczach sandomierskich wzgórz, żłobiąc w miękkim lessie wyrwy i rozpadliny, drużyna pięćdziesięciu zbrojnych pozostających pod rozkazami Haliny była już sformowana. 

Kresław po opuszczeniu lochu przez kilka niedziel nie mógł przyjść do siebie. Zesłabł bardzo przez lata uwięzienia. Pierś mu odwykła od szerokiego oddechu wolnego przestworu, oczy od słonecznego blasku, mięśnie od wysiłku, a wnętrzności od posilniejszego jadła. 

Gdy po raz pierwszy rzucił się na kawał pieczystego, rwąc je zębami, połykając wielkie kęsy i pomrukując przy tym z rozkoszą, niby jakowyś zwierz dziki, żołądek nie strzymał onych dobroci i uczta skończyła się dla Kresława boleściami tak silnymi, że nawet napar z dziurawca i piołunu ich nie uśmierzył.

W końcu przecież odzyskał dawną formę, a wówczas z wielką energią zabrał się za wprawianie do wojennego rzemiosła rąk nienawykłych do miecza. 

Większość drużyny składała się z młodzików, którzy nocami śnili o przygodach, nie wiedząc, że i wojna woli raczej dobrych rzemieślników niźli bohaterów, chociaż przecie tymi ostatnimi nie pogardza.

Wyposażenie w broń i konie całej onej gromadki kosztowało krocie i przyniosło znaczny uszczerbek majątkowi Haliny. Wywołało to gniew i oburzenie nie tylko Pilawów, ale i jej krewniaków, Nałęczów.

Jednym bowiem i drugim szło o to, by majątek ów, jeśli się już nie miał powiększyć, to by przynajmniej nie topniał. A prócz tego i jedni, i drudzy źli byli na wdowę po wojewodzie za to, iż wstyd familii przynosiła, imając się zajęcia nieprzystającego zgoła niewieście. 

Próbowano nie raz i nie dwa razy wybić jej z głowy owe pomysły niewczesne, ale do upartej nie docierało nic – ni prośby, ni groźby. A gdy zawiodła też żyjąca we franciszkańskim klasztorze w Sączu księżna Kinga, wdowa po Bolesławie Wstydliwym, odmawiając interwencji w onej sprawie, zrezygnowano, starając się zgoła nie myśleć o Halinie, narażającej na szwank dobre imię dwu rodów.

Gdy w końcu maj rozdzwonił się słowikami, rozwonił kwieciem, zazielenił trawą i ukrasił pękami rozmaitych ziół, ruszono ku wschodniej granicy. 

Halina i Kresław, jako dowodzący, jechali na czele zbrojnych, którzy zwartą gromadą podążali gościńcem wijącym się śród pól, gubiącym się w głębi cienistych parowów, wspinającym na zbocza wzgórz, a ciągnącym het, daleko, aż po horyzont, gdzie niknął w błękitnosinej mgiełce.

Szeroko niósł się śmiech zbrojnych, rżenie ich koni o lśniącej sierści, chrzęst srebrzystych kolczug, podzwanianie ostróg i słowa piosenek wyśpiewywanych pełną piersią, a powracających echem. 

Kopyta końskie to wzniecały obłoki kurzu na wysuszonym spiekotą gościńcu, to wzbijały bryzgi wody, jeśli trzeba było przekraczać nurt rzeczek i strumieni, płytkimi łożyskami zmierzających do matki wszelkich wód, do Wisły. 

Gwar i śmiech milkły jednak gdy nad głowami zbrojnych zwierało się sklepienie uplecione z konarów drzew leśnych, a stukot końskich kopyt zamierał, grzęznąc w grubych pokładach zrudziałej, miękkiej ściółki.

Bożena, która nie rezygnowała z pierwotnego zamiaru, towarzyszyła Halinie w tej drodze. Najpierw ciężko jej było. Nienawykła do siodła cierpiała bardzo, ale w miarę upływu czasu przyzwyczajała się do trudów podróży, a nawet zaczynało się jej to wszystko podobać. 

Nareszcie przybyli w rodzinne strony Bożeny z zamiarem, iż najlepiej uczynią, jeśli wzniosą w puszczy strażnicę i poczną czatować na wroga, aby, gdy ów zapuści się na polską stronę, atakować go znienacka i ścierać drobniejsze oddziałki grabieżców.

Trzeba było tylko wyszukać jakieś miejsce, zarówno dobrze skryte przed ludzkim okiem, jak i obronne. Wszelako nie było to ani łatwe, ani proste i kto wie, ile czasu by zmitrężono na poszukiwaniu onego miejsca, gdyby Bożenie nie zaświtał w głowie pomysł, aby skorzystać z pomocy tego człeka, który samotnie przemieszkiwał w puszczy, a przed kilkunastu laty udzielił bezbronnej schronu, gdy z dzieckiem uchodziła przed Tatarami.

Jeśli żyw był jeszcze, oczywiście. 

Ponieważ pomysł ów wydał się zarówno Halinie, jak i Kresławowi najszczęśliwszy, tedy nie ociągając się, ruszono na poszukiwanie skromnej chatynki. 

* * *

Zmierzchało, gdy wreszcie drużyna dotarła na miejsce. 

Koślawe drzwi chałupy zamknięte były na głucho, wokoło panowała cisza i nie uświadczyłbyś śladów człowieka. Wszakże były to pozory tylko, bowiem zgrzybiały, z grzbietem przygiętym do ziemi starzec, spłoszony odgłosem licznych końskich kopyt ukrył się był bacząc, kogo to los prowadzi do jego ustronia. 

Gdy przekonał się, iż to swoi, nie zaś Tatarzy, Ruś czy Jadźwierz, wylazł ze swego schowu. 

– Czegóż tu szukacie?! – zapytał z gniewem w głosie Kresława, biorąc go zapewne za dowódcę. 

A ów odrzekł:

– Nie mnie pytaj o to, lecz ową niewiastę w męskie szaty odzianą – tu wskazał na Halinę. – Ona władzę sprawuje nad nami. 

– Blekotu się objadłeś, że bredzisz od rzeczy? Widzianoż to?! Niewiasta przewodzi zbrojnym! 

Halina, ścisnąwszy boki konia kolanami, wysunęła się do przodu. 

– Witaj, starcze! – ozwała się. – Nie objadł się blekotu. Prawdę mówi. Ja dowodzę tymi ludźmi.

– Boskiego gniewu się nie bojąc! – krzyknął staruch i splunął z obrzydzeniem pod nogi rumaka Haliny.

– Uważaj, dziadu – ozwał się Kresław – na kogo plujesz! Uważaj, jeśli ci życie miłe! 

– Straszysz? Też mi rycerz, co na bezbronnego rękę chce podnosić! A w ogóle, to czego tu szukacie? Czy mała ona puszcza? Innych ścieżek, innych miejsc w niej nie ma? Nie po tom uszedł przed światem, by lazł on za mną aż tutaj!

Halina zeskoczyła zwinnie na ziemię. 

– Nie sądź mnie źle, starcze. Zrozumiesz moje zamiary i nie potępisz ich, jeśli usłyszysz dzieje nieszczęśliwej niewiasty. 

– Poznaję cię przecie – odpowiedział starzec. – Ty jesteś córka Piotra z Krępy, a wdowa po Janie Pilawie. Byłaś tu przed laty po zwłoki męża i rycerzy z jego drużyny. Nie zmieniłaś się wcale. 

– Pozazdrościć ci wybornej pamięci, ojcze. Po siedemnastu latach poznałeś twarz zmienioną przez czas i przez troski. Nie zaprosisz mnie do swej chaty? – odparła na to Halina. 

– A cóż innego mogę uczynić? – zapytał staruch. – Skoro już zjawiliście się tutaj, to i wejdźcie.

Skłonił się przed nią i rozwarłszy szeroko drzwi, gestem zaprosił do wnętrza. 

Za Haliną podążyli Bożena i Kresław. Reszta drużyny jęła przygotowywać się do spędzenia nocy pod gołym niebem, moszcząc sobie wygodne legowiska z gałązek jedliny, mchu i liści paproci. 

Na polance rozpalono ogromne ognisko i zabrano się do pieczenia jednej z dwu saren ubitych po drodze.

Tymczasem starzec rozniecił ogień w chacie. Rozdmuchał żar otulony warstewką szarobiałego popiołu i nakarmił go kilkoma smolnymi polanami i przygarścią chrustu. 

Krwawozłoty poblask zatańczył na ścianach. Przybysze usiedli na topornych ławach, za równie topornym stołem, odpoczywając po całym dniu konnej jazdy, w oczekiwaniu na wieczerzę. Z dworu dolatywał miły dla nozdrzy zapach płonącego igliwia i piekącego się mięsa. 

– Już drugi raz cię widzę, ojcze – ozwała się Halina – a nadal nie wiem, jakie nosisz imię. 

Starzec wzruszył ramionami i nic nie odrzekł. 

– Jeśli chcesz milczeć – twoja wola. Wszelako ty wiesz, kim my jesteśmy, lecz my nie wiemy, kto nas gości. 

Starzec skrzywił się szpetnie. 

– Skoro tacy jesteście ciekawi… Ongi, przed laty, tak dawno, że żadnego z was nie było jeszcze na świecie, nazywano mnie Krystynem. 

– Krystyn – ozwał się Kresław. – Ładne imię, ale niezbyt wiele nam ono powiada. Nie jeden przecie Krystyn na świecie.

Starzec znów wzruszył ramionami. 

– A cóż byś jeszcze chciał wiedzieć? 

– Wszystko. Skąd jesteś, czemu mieszkasz sam w lesie… 

– Widzę, iżeś bardzo ciekawy. 

– A owszem, bo Krystyn to rycerskie imię. Skąd ono u smolarza, czy innego licha – chłopa, bartnika… czort wie zresztą, kim jesteś.

– Nie grzeszysz grzecznością – odpowiedział zagadnięty. – I cóż cię obchodzę ja, biedny, stary człowiek.

Ale odpowiedź owa nie zadowoliła nie tylko Kresława, lecz i obu niewiast. Tajemniczość postaci samotnika i uporczywe wzbranianie się przed opowiedzeniem czegoś o sobie rozpaliły tylko ciekawość ich wszystkich. 

Halina wespół z Bożeną jęła nalegać na starca, dołączając swoje prośby do pytań Kresława: 

– Nie odmawiajcie, ojcze! 

– Opowiedzcie o sobie! 

– Kim jesteście?! 

– Czemu tu żyjecie samotnie? 

Krystyn ukrył twarz w dłoniach i siedział czas jakiś milczący. A potem podniósł głowę i ogarnąwszy spojrzeniem swych gości, ozwał się w te słowa: 

– A więc dobrze. Nie mam czego taić. Skoro koniecznie chcecie poznać moje dzieje, niech i tak będzie. Smutne są one i nie wiem, czy nie zepsuję wam humorów. Ale skoroście się napierali, nie chcąc uszanować mojego milczenia, tedy słuchajcie.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa