Pamiętaj, władzo: Nie jesteś jedyną!
Posyłamy dzieci do szkoły, „bo tak trzeba”, płacimy składki na ZUS, bo władza nie daje nam wyboru, zawieramy fikcyjne „śluby” w urzędzie stanu cywilnego, a potem tłumaczymy się urzędnikowi, dlaczego chcemy postawić krok w tę czy inną stronę. Czy to jest normalne? I czy katolicka nauka społeczna aprobuje porządek świata, w którym władza rodzicielska jest zepchnięta na margines?
Zadaniem władzy nie jest ograniczanie ludzkiej wolności, lecz prowadzenie zbiorowości do wspólnego celu – uczy św. Tomasz z Akwinu. Poza ogólnymi założeniami – że władza ma uzupełniać brak samowystarczalności rodziny i lokalnej wspólnoty (głównie w kwestiach ładu wewnętrznego i obronności) i że ma prowadzić obywateli do cnoty (czego świadomość miał już Arystoteles) – Akwinata wyróżnia trzy punkty: po pierwsze, władza ma ustanowić warunki dobrego życia dla wspólnoty, po drugie, zachowywać te warunki, a po trzecie – ciągle je polepszać. Jednak bynajmniej nie oznacza to, że władza ma w związku z tym kierować każdym aspektem życia narodowego!
Jak podkreśla wielki znawca myśli Doktora Anielskiego, o. Jacek Woroniecki, władza państwowa pochodzi od władzy rodzicielskiej. W kontekście władzy rodzicielskiej i narodowej samorządności najważniejsza wydaje się pierwsza z wymienionych wyżej charakterystyk: władza ma wyręczać ludzi w tym, czego sami nie potrafią sobie zapewnić. Aż ciśnie się na usta łopatologicznie zdroworozsądkowe stwierdzenie: że w takim razie władza nie jest powołana do tego, by zajmować się kwestiami, które społeczeństwo potrafi rozwiązać samodzielnie.
Gdy spojrzymy z tej perspektywy na życie społeczne, to nagle otwierają nam się oczy i okazuje się, że – wbrew temu, co się nam podświadomie wpaja od urodzenia – to naszym zadaniem, a nie zadaniem władzy, jest zorganizowanie sobie edukacji, opieki zdrowotnej, łańcucha lokalnych dostaw żywnościowych i szeregu innych spraw, obecnie zagarniętych przez państwo i zdominowanych przez biurokrację.
System edukacji zakorzenia w nas przekonanie, że „musimy” spełnić „obowiązek szkolny”. Przejęcie edukacji przez państwo rozbija integralność ludzkiej wspólnoty, która zaczyna się od domu i rozszerza na dalszą rodzinę, sąsiedztwo oraz grupy zorganizowane w celach edukacyjnych czy później zawodowych. Szkoła nie jest już dziś przedłużeniem domu, gdyż rodzice nie sprawują realnej władzy nad modelem kształtowania swych dzieci, a placówka edukacyjna nie stanowi odzwierciedlenia przekonań, którym hołduje się w domu (religijnych, moralnych, obywatelskich). Posłanie dziecka do szkoły oznacza „wydanie” go w tryby systemu, który jest skonstruowany nie w sposób organiczny (odpowiadający zaprojektowanej przez Stwórcę naturze ludzkiej wspólnoty), lecz w sposób sztuczny – przy biurkach ministrów i urzędników, którzy szczególnie dzisiaj nie posiadają kompetencji, by w ogóle się tym zajmować.
Weźmy inny przykład, w którym wmówiono nam rzekome prerogatywy państwa, a jest nim małżeństwo. Związek małżeński jest zawierany w porządku społecznym, a nie politycznym, ponieważ konstytuuje podstawową komórkę społeczną. Małżeństwo powstaje niezależnie od państwa i nie potrzebuje władzy, by było zawarte. Potwierdzenie takiego związku kobiety i mężczyzny od zawsze odbywa się w przestrzeni sakralnej (przed Bogiem, w obliczu kapłana i wspólnoty), natomiast rola państwa jest jedynie wtórna, pomocnicza i polega na zabezpieczeniu praw płynących z małżeństwa, nie zaś na „udzieleniu” ślubu, gdyż takiej mocy żaden urzędnik nie posiada.
Wyobraźmy sobie na chwilę normalną rzeczywistość. Wyrośliśmy w domu, w którym decydujący głos mieli rodzice. Dyscyplina jest dla nas czymś naturalnym, a o pseudo-pedagogicznych teoriach o „bezstresowym wychowaniu” słyszeliśmy, ale nikt nam ich systemowo nie narzucał. Wzięliśmy ślub w kościele, a państwo szanuje nasze prawa na podstawie aktu małżeństwa wydanego na parafii. Uczymy dzieci od urodzenia – wszak całe życie jest nauką – a gdy zaczynają więcej „kumać”, organizujemy się w lokalnej wspólnocie, posyłając je do prywatnej szkoły, bądź prowadząc tok edukacji trochę domowej, a trochę opartej o rozmaite zajęcia i dzielenie się obowiązkami z sąsiadami. Po zakupy jeździmy do lokalnych dostawców, którzy handlują bez przeszkód, nie nękani przez sanepid i innych urzędników. Jesteśmy solidarni i gotowi pospieszyć sąsiadowi, a nawet przechodniowi, z pomocą – władza nie ogranicza nam bowiem prawa do noszenia i używania broni, dzięki czemu mamy świadomość, że sami zapewniamy sobie podstawowe bezpieczeństwo i odstraszamy drobną przestępczość. Każdy nasz dzień upływa w poczuciu zatopienia w lokalnej wspólnocie, w której kierujemy się utartymi od pokoleń obyczajami, a w naszym życiu jest bardzo mało sytuacji, w których czujemy, że ręka władzy sięga do naszego świata. Od władzy wymagamy zaś, iż będzie usuwała przeszkody do obyczajnego i dostatniego życia, karząc tych, którzy łamią prawo, bądź gwałcą moralność publiczną, zabezpieczając wolność handlu i stowarzyszania się – przecież po to ta władza została nam nami ustanowiona. Zakładamy samorządy – terytorialne, szkolne – łączymy się w cechy i korporacje, wybieramy swoich przedstawicieli, którzy dbają o nasze interesy u decydentów politycznych…
Jeżeli spojrzymy na wspólnotę narodową jak na przekrój, to widzimy na górze wąską linię władzy politycznej, na samym dole podstawową komórkę, jaką jest rodzina, natomiast pomiędzy znajdujemy szeroką sferę, w której mogą czasem występować pewne mechanizmy interwencji państwowej, natomiast co do zasady ta najszersza sfera jest domeną naszej własnej samorządności, naszego samostanowienia i egzekwowania praw, jakie otrzymujemy z natury jako członkowie wspólnoty i jako rodzice. Co istotne, te sfery są rozdzielone, a nasza sfera narodowa cieszy się określonym zakresem autonomii.
Jakże inaczej wygląda to dzisiaj! Władza jest praktycznie wszechobecna, rozpływa się po tym przekroju społecznym niczym trucizna, tak że na końcu nie rozróżniamy już tego, co jest nasze, a co należy do dyspozycji rządu. Mentalnościowo zlewamy się z krajobrazem tej wszechobecnej władzy do tego stopnia, że każdą instytucję państwową (a istnieją głównie instytucje państwowe) zaczynamy traktować jak przedłużenie władzy politycznej. Czy będzie to szkoła czy tzw. „służba” zdrowia, od razu przyjmujemy, że nasze prawa są ograniczone, dlatego że ktoś inny, ktoś „z góry”, rozdaje tu karty. W skrajnych przypadkach ta mentalność rozciąga się następnie na sferę wolnego rynku i w końcu nawet w sklepie czy w lokalu zaczynamy myśleć, że każdy z kim się stykamy ma nad nami jakąś władzę…
W takim układzie uwierzymy we wszystko. Że demokratyczna władza może nam reglamentować dostęp do broni (choć jest to wymysł komunistów); że „i tak nic nie możemy”; że policja może zatrzymać nas na drodze i jakby nigdy nic kazać dmuchać nam w alkomat, choć nie popełniliśmy żadnego przestępstwa; że musimy zwracać się o „pozwolenie”, by zbudować dom – lub choćby szambo – na własnej działce.
Tymczasem w normalnym świecie to właśnie rodzic ma świadomość, że władza spływająca od Boga na ludzi przechodzi przez jego ręce, a władza polityczna – ustanowiona dla dobra wszystkich – ma liczyć się ze zdaniem rodziców i nie ma prawa narzucać im niczego, co nie byłoby zgodne z obyczajem narodowym i przyjętą od pokoleń moralnością publiczną. To nie jest idealizm (choć w dzisiejszych warunkach może tak wyglądać), to po prostu odwieczny porządek świata, zapisany w ludzkiej naturze, który można pogwałcić, ale nie da się go zlikwidować.
Pamiętajmy o tym wszystkim, gdy będziemy głosować. Nawet jeżeli nie przełoży się to na doraźne korzyści, gdyż nie ma partii, która byłaby w stanie realnie zapewnić poszanowanie normalnych zasad, to jednak zyskujemy coś bardziej fundamentalnego: ustawiamy nasze myślenie w zgodzie z Boskim porządkiem i mamy świadomość, w jak bardzo zdegradowanym i upolitycznionym świecie żyjemy. Tylko tyle – i aż tyle, bo bez tego nie będziemy w stanie nawet zacząć walki o odzyskanie władzy nad tymi sferami codziennego życia, do których politycy nie powinni zbyt często zaglądać.
Filip Obara