Tomasz Figura https://pch24.pl/pandemia-i-wojna-inna-rzeczywistosc-ta-sama-choroba/
(Oprac. GS/PCh24.pl)
To jasne, że chłodne i metodyczne definiowanie naszych interesów w kontekście wojny na Ukrainie nie jest łatwe. Znacznie prościej jest wrzasnąć: „szable w dłoń i na Moskala”. Ale właśnie kalkulacja może przynieść nam więcej pożytku niż najbardziej szczere szaleństwo.
Wieszczony już u zarania pandemii kryzys gospodarczy nadszedł i to z wielką siłą. Trochę uśmiecham się pod nosem, z ironią ale bez schadenfreude, gdy słyszę lub czytam pełne zdziwienia opinie komentariatu zawodowego bądź domorosłego, że rząd bezradny, że nic nie robi, że Glapiński zły, a Morawiecki rozrzutny i za to rozpasanie i nieporadność płacimy teraz frycowe. Zastanawiam się, w jaki sposób nie przeszkadzało to tym samym komentatorom jeszcze parę tygodni temu wzywać do lockdownów, a obecnie gardłować za tępieniem każdego rodzaju biznesu powiązanego z rynkiem rosyjskim. Są przecież i tacy, którym przeszkadza polska firma handlująca w Rosji… sedesami. Albo inni, którzy patrzą z zachwytem jak banda łobuzów blokuje wschodnie przejścia graniczne, żeby przypadkiem jakiś tir nie przejechał i nie zawiózł Rosjanom czy Białorusinom zakupionego przez nich wcześniej towaru.
Żeby była jasność: jestem zdecydowanym zwolennikiem dociskania Rosji kolanem. To agresywne imperium, którego zduszenie może stanowić dla nas cenny, geopolityczny prezent. Ale – podobnie zresztą jak w przypadku pandemii – nie możemy doprowadzić do sytuacji, że ucierpi zdrowy rozsądek i emocje wezmą górę. Wolę, prawdę mówiąc, bezpośrednią i jasno zdefiniowaną politykę Węgier, które nie wysyłają broni Ukrainie, a do konfliktu trzymają dystans, równocześnie asekuracyjnie deklarując, że nie będą czynić przeszkód w przyjmowaniu Ukrainy do NATO niż dwuznaczną orientację Francuzów, mających usta pełne frazesów, a w głowach marzenie o rychłym końcu wojny i ustaleniu z Putinem nowego modus operandi.
Utarło się wśród publicystów, obłąkanych szaleństwem nakładania na oślep sankcji na Rosję, że przecież mamy wojnę, a w czasie wojny trzeba robić sobie wyrzeczenia. Karierę zrobiła nawet anegdotka – wymyślona czy autentyczna, to mniejsza – z czasów II wojny światowej, gdy jakiś deputowany Izby Lordów skarżył się, że za Churchilla ceny benzyny są wyższe niż za Chamberlaina. To, niestety, obrazuje szaleństwo polskiej debaty: sprowadzanie rosnących cen paliwa do banalnych dykteryjek, by obśmiać każdego, kto ów temat podnosił, dowodząc jak bardzo obosieczną bronią mogą być sankcje. Ciekaw jestem, czy ci wszyscy publicyści, oglądający świat z warszawskich redakcji, opłacani całkiem przyzwoicie w największych polskich mediach, tę samą historyjkę przytoczyliby ojcu czy matce kilkuosobowej rodziny na prowincji, gdzie obydwie pensje nie sięgają średniej krajowej, a samochód i jego utrzymanie jest o tyle ważne, że umożliwia dojechanie do pracy i zawiezienie dzieci do szkół. Dylemat obcy dziennikarzom RMF FM czy „Rzeczpospolitej”, jest realnym problemem tysięcy Polaków.
I wreszcie last but not least: trudno, by zubożałe społeczeństwo zbudowało dzisiaj nowoczesną armię, zdolną do obrony kraju. A przecież to stało się dzisiaj głównym celem, co do którego zgodne są wszystkie siły polityczne. Bezmyślne nakładanie na nas ciężarów, których wielu nie będzie potrafiło unieść, nie jest żadnym „wyrzeczeniem” na czas wojny – dodajmy, że to nie my toczymy tę wojnę, wszak gdy czytam teksty niektórych publicystów, mam nieodparte wrażenie, że wojska rosyjskie już wkroczyły do Polski – ale niszczeniem tego, co udało się Polakom zbudować z wielkim trudem przez ostatnich 30 lat. I niszczeniem marzeń o tym, co można dzięki temu zbudować, chociażby armii zdolnej odstraszyć siły znacznie potężniejszego kraju.
Od pandemii do wojny
Dlatego z wielką trwogą obserwuję, jak wiele osób płynnie przeszło z trybu „więcej lockdownów” na tryb „więcej sankcji”. Zadziwia mnie nieustannie, że nie wyciągnięto żadnych wniosków z pandemicznego szaleństwa. Tysiące ludzi umierało poza systemem opieki zdrowotnej, ogromne pieniądze pompowano w kolejne tarcze antykryzysowe, a głupota niektórych nakazów (vide: maseczki w przestrzeni otwartej) raziła brakiem jakichkolwiek podstaw naukowych. A jednak wielu w to brnęło. Dzisiaj nikt nawet nie zająknie się o wyciąganiu konsekwencji, gdy NIK publikuje dane o horrendalnych dodatkach covidowych dla lekarzy, bo wszyscy skupiają się już na tym, by udusić Rosję sankcjami, choćby miał nas zalać potop. Żeby „udusić ruskiego”, warto podpalić polską gospodarkę, pozbawiać ludzi mieszkań, wpędzić wiele rodzin w skrajne ubóstwo. A wreszcie: wstrząsnąć polskim państwem, bo przecież naiwność chyba każe sądzić, że kraj słaby i rozbity będzie w stanie bronić się przed agresorem.
Przyznam, że podobnie jak w przypadku pandemii, nie dostrzegam żadnego spójnego planu w antyrosyjskiej polityce rządu. Niemcy chociażby, przy całym moim krytycyzmie dla ich stosunku do putinowskiej władzy, są świadomi tego, że nie mogą nałożyć embarga na wszystko, co rosyjskie, bo ich gospodarka się po prostu rozsypie. Dlatego konsekwentnie, choć stopniowo, ograniczają teraz swoją zależność od rosyjskiej ropy, ale gdyby słuchali części polskich publicystów rozgrzanych do czerwoności gniewem na każdego, kto wysyła choćby jednego tira za wschodnią granicę, najpewniej mieliby już dzisiaj kompletną polityczną rozwałkę. Przecież, gdy Moskwa zakręciła nam kurek z gazem, Twitter wręcz eksplodował z radości i niezdrowej napinki: ten obniżał ogrzewanie o 2 stopnia, tamten ogłaszał, że damy sobie radę bez gazu. W konsekwencji gaz od „ruskich” bierzemy, tyle że przez Niemcy. To o tyle „przyjemniejsze”, że biorąc ów gaz, możemy przynajmniej przeklinać pod nosem szwaba, który boi się zrobić kilku wyrzeczeń, by załatwić Putina. A że pieniądze rublach płynął do kieszeni Putina także z naszej kabzy? Trudno, my temu niewinni. Przynajmniej spać można spokojnie.
W Polsce zatem bez zmian: niech pali i niech się wali. Byle ruscy wreszcie padli. Niemal nikt nie pyta o koszty tej polityki, podobnie jak to było w przypadku antypandemicznych obostrzeń. A przecież dramatycznie wysoka inflacja, to właśnie skutek tarcz antykryzysowych, wprowadzanych w czasie lockdownów. Pamiętacie jeszcze państwo tamten nastrój? Pamiętacie, jak wielu napalonych komentorów wzywało rząd do wprowadzania kolejnych restrykcji, bo przecież zdrowie najważniejsze? Gdy ktoś wtedy zająknął się o pieniądzach i gospodarce, natychmiast odpowiadał mu przeraźliwy wrzask, że oto jest zimnym draniem, krwawym kapitalistą i że w chrześcijańskiej Polsce to się tak nie godzi. A czy godzi się, by rodziny traciły jedną pensję rocznie, przeżeraną przez inflację? Czy godzi się pozbawiać ludzi mieszkań, ciepła w domach czy energii elektrycznej, która staje się przecież coraz droższa? Czy znów mamy wrócić do czasów – wcale nie tak dawnych – gdy głód doskwierał dziesiątkom tysięcy dzieci? Zajrzyjmy do raportu z badań firmy MillwardBrown z 2007 roku. 120 tysięcy dzieci przychodziło głodnych do szkoły, a 70 tysięcy jadło tylko jeden posiłek dziennie. To oficjalne dane, które przez ostatnie lata ulegały zmianie, udało się wszak zmniejszyć skalę nędzy w Polsce. Nic jednak nie jest dane raz na zawsze, a prawa ekonomii są brutalne: nie można mieć ciastka i zjeść ciastka.
Szable w dłoń?
Owszem za inflację, która z łatwością może wpędzić nas w biedę, odpowiada w dużej mierze szef NBP, Adam Glapiński. To on finansował dług zaciągany na potęgę przez rząd. Sytuacja na rynku robi się zatem absurdalna: zalane pieniądzem banki nie podnoszą oprocentowania depozytów, ale za to chętnie ściągają wyższe raty kredytów. Rząd uwija się jak w ukropie, by temu zaradzić, ale kto potrafi łączyć pewne fakty, ten wie, że to nie jest kwestia „nieprzewidzianych wydarzeń”, lecz krótkowzroczności. Gdyby rok temu Glapiński powiedział weto finansowaniu rozdętych wydatków rządowych i podniósł – choćby i sygnalnie – stopy procentowe, być może sytuacja byłaby dzisiaj nieco bardziej spokojna. A przecież doskonale wiemy, że to „granica bólu” Morawickiego uratowała nas przed kolejnymi obostrzeniami w pandemii: premier najwidoczniej zdał sobie sprawę, iż kolejne tarcze wpędzą polską gospodarkę w takie kłopoty, że udławi się i rozleci. Wyobraźmy sobie, że rząd nałożyłby kolejny lockdown, którego w pewnym momencie domagała się jakaś połowa Polski. Mielibyśmy dzisiaj inflacje nie na poziomie 12 ale 20 procent. A to byłby już przedsionek katastrofy.
Niestety, towarzyszy nam emocjonalne rozedrganie, a ci, którzy biorą udział w tym szaleństwie stosują argumenty kompletnie nieprzystające do rzeczywistości. Co ciekawe, każdy przy tym powołuje się na zdrowy rozsądek i realizm polityczny. Katolicki publicysta ogłasza, że zwycięstwo Emmanuela Macrona jest korzystne dla Polski, bo Le Pen jest spolegliwa wobec Rosji, ale przecież Macron nie zrobił niczego, by zatrzymać tę wojnę. Zawsze świetnie dogadywał się z Putinem i wprost przyznaje dzisiaj, że Rosja stanowi ważny element architektury europejskiego bezpieczeństwa. Co więcej, o ile śmierć niewinnych ludzi na Ukrainie jest tragedią, o tyle zastanawia, dlaczego za taką tragedię wielu nie uznaje zbrodni aborcji, którą wspomniany Macron wręcz promuje, naciskając by stała się unijnym standardem. W tym kontekście udzielanie poparcia Macronowi skupia jak w soczewce obsesję znacznej części polskich elit na punkcie wszystkiego, co rosyjskie.
W żadnym wypadku nie uważam, że powinniśmy porzucić politykę walki z Rosjanami na terenie Ukrainy. Pobicie wrogiego nam mocarstwa na terenie innego kraju jest dla nas ze wszech miar korzystne. Ale musimy pamiętać także o tym, że Rosja nie zagraża nam w takim stopniu, jak państwom spoza Sojuszu Północnoatlantyckiego. Mamy pole manewru i czas, by kalkulować działania. Zanim zaczniemy pożerać własne ciało, postępując niczym wściekła choroba autoimmunologiczna, zastanówmy się, czy możemy osiągnąć cel środkami, które pozwolą nam obronić także bezpieczeństwo ekonomiczne Polaków. Nie chodzi tu o egoizm, ale o to, by nie pozbawiać milionów ludzi owoców ich pracy. To kwestia wręcz fundamentalna. Zdaje sobie sprawię, że nie jest to postulat tak popularny, jak okrzyk „szable w dłoń i bij Moskala”. Ale może nam przysporzyć nieco więcej pożytku niż krótkowzroczne, choćby i najbardziej szczere, dzikie szaleństwo.
Tomasz Figura