Andrzej Juliusz Sarwa
Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy
legenda sandomierska
CZĘŚĆ IV
Pąsowy liść klonu
Mijały pory roku. Przeszła zima, przeszła wiosna i lato. Nadciągnęła jesień i przebarwiła liście w sadach, okolicznych zagajnikach i lasach. Pyszna purpura mieszała się z żółcią, złotem, brązem, rozmaitymi odcieniami czerwieni.
Dnie, chociaż krótkie, piękne były, bo słoneczne. Ranki wstawały lekko zamglone, ale mgła niknęła w jasnych promieniach i świat cały weselał.
Blisko rok minął od owego dnia, w którym losy Jaśka i Haliny złączyły się w jeden los. Rok szczęśliwy, rok dobry, pachnący miodem i schnącym na pokosach sianem. Smakujący jak morele z sadu ojca Eliasza. Przyprawiający o zawrót głowy niczym stare węgierskie wino, które księżna kazała sprowadzać dla dworu ze swej południowej ojczyzny.
Ale nadszedł dzień, w którym Jasiek znowu musiał ruszyć w pole, aby bronić granicy na wschodzie. Halina została sama w Sandomierzu.
Pani Kinga wyjechała do Sącza, książę do Krakowa. Na zamku zrobiło się cicho i smutno. Zresztą Halina rzadko tam zaglądała. Za to co dnia wychodziła na wzgórze górujące ponad gościńcem wiodącym ku Lublinowi i wpatrywała się w dal, mając nadzieję, iż ujrzy powracającego z wyprawy, wraz z rycerską drużyną, męża.
Gdy zapadał zmierzch, długo nie kładła się spać. Siedziała zapatrzona w ogień tańczący po grubych dębowych polanach ułożonych w kominku wymurowanym z polnych kamieni.
Szkarłatny poblask kładł się chybotliwymi refleksami na bielonych wapnem ścianach izby. Halina, wsparłszy głowę na pięściach, wsłuchiwała się w odgłosy dobiegające z dworu.
Najpierw był to gwar licznych głosów, później kroki spóźnionych przechodniów, wreszcie tylko poszczekiwanie psów i ciche skrzypienie okiennic kołysanych podmuchami chłodnego wiatru.
Tak mijał dzień za dniem. Tak mijała noc za nocą. Tęsknota Haliny rosła, a o Jaśku wciąż nie było żadnej wieści. Namawiali ją krewni, by na czas jakiś opuściła Sandomierz, by udała się do któregoś z nich w gościnę. Księżna Kinga przez posłańca zapraszała ją do siebie, do Sącza. Ale Halina nie chciała. Pragnęła bowiem, aby Jasiek zastał ją po powrocie w domu.
* * *
Noc była ciemna. Chociaż na aksamitnym granacie nieba iskrzyły się roje gwiazd, to jednak księżyc nie był widoczny i swoim blaskiem srebrzystosinym nie oświetlał pogrążonej we śnie ziemi.
W mieście panowała cisza, z rzadka tylko przerywana poszczekiwaniem psów lub odgłosem kroków ludzkich, które rozlegały się nieprzyzwoicie głośno, zwielokrotnione echem odbitym od murów domostw.
Naraz dał się słyszeć jeszcze jeden odgłos – skrzypienie nienaoliwionych zawias u drzwi. Trudno było odgadnąć, z którego to domu wybiera się ktoś na przechadzkę, czy może raczej wyszedł przymuszony koniecznością, o tak późnej porze, bowiem strona uliczki, z której dźwięk ów dobiegał, spowita była głębokim mrokiem. Lecz gdyby dobrze natężyć przywykły już do ciemności wzrok, można by dostrzec sylwetkę kobiety, dźwigającej na rękach jakiś pakunek i przemykającej chyłkiem jak najbliżej murów zabudowań. Zachowanie tej tajemniczej istoty pozwalało przypuszczać, iż za wszelką cenę stara się ukryć przed ludzkim wzrokiem.
Po przejściu kilkudziesięciu kroków, najwyraźniej zmęczona dźwiganiem swego ciężkiego brzemienia, kobieta zatrzymała się i wsparła plecami o narożnik domu. Lecz nie odpoczywała długo. Po kilku chwilach ruszyła w dalszą drogę. Wszystko wskazywało na to, iż chce jak najszybciej opuścić miasto. I tak też się stało.
Mimo iż coraz częściej przystawała, a przerwy w marszu były coraz dłuższe, uparcie szła przed siebie. Dopiero gdy sylwetka miasta odcinająca się głęboką czernią na tle granatowego nieba całkowicie zniknęła jej z oczu, usiadła obok przydrożnego drzewa i oparła się o chropawy pień. Tobół zaś złożyła na kolanach, przyciskając ramionami do piersi, niczym jakiś drogocenny skarb i odetchnęła głęboko z ogromnym uczuciem ulgi.
I owo uczucie ulgi, jakiego doznała wędrowczyni, było zrozumiałe. Miasto bowiem, a właściwie miasteczko, które opuściła nocą, sprawiające wrażenie otulonego ciemną opończą snu, w istocie było martwe. Domy wzniesione na poły z sosnowych bierwion, a na poły z wapiennego kamienia, ziały martwymi otworami powyłamywanych okien, porozbijanych drzwi.
Tatarzy, którzy rankiem poprzedniego dnia przemknęli niczym burza gradowa przez wąskie uliczki mieściny, mordując jednych mieszkańców, innych biorąc w jasyr, tylko dlatego nie puścili domostw z dymem, bo nie chcieli tracić na to czasu. Spieszyli po bogatsze łupy do większych osiedli.
Za głównym oddziałem ciągnęły jeszcze grupki maruderów złożone w mniejszości z Tatarów, w przeważającej mierze zaś z Rusinów i Jadźwingów, nie mniej jednak okrutnych i chciwych niż regularne wojsko. Oni to, przybywszy przed wieczorem do miasteczka, myszkowali po domach, łupiąc wszystko, co przedstawiało najmniejszą choćby wartość, a zostało przeoczone przez wojowników.
Gdy zupełna ciemność spowiła ziemię, maruderzy pijani piwem i miodem znalezionym w piwniczkach i składach, pokładli się spać w opustoszałych domostwach, nie bacząc nawet na sąsiedztwo nieboszczyków. Czasem tylko na wąskich uliczkach rozlegały się kroki jakiegoś zapóźnionego grabieżcy.
Jeśli można mówić, iż dla kogoś los był łaskawy, to chyba nocna wędrowczyni winna się uważać za jego ulubienicę. Gdy bowiem członkowie głównego oddziału wpadali po kolei do domów, rabując, mordując, biorąc w pęta, ona wraz z synkiem, którego niosła teraz niczym tobół, owiniętego w spory płat materii, ocalała. Strach schwytał jej serce w swoje szpony i tak potężnie je ścisnął, iż zemdlała, padając na ciało dziecka. Tatarzy przeszli, biorąc ją za martwą, a gdy odzyskała zmysły, w miasteczku nie było już nikogo prócz psów i umarłych.
Nie mniej szczęścia miała wieczorem, gdy maruderzy przeszukiwali sadyby. Drżała ze strachu schowana na ciasnym stryszku nad sienią domu, iż oto zbliża się już kres życia jej i dziecka. I tym razem udało się jej ocaleć.
Postanowiła wszakże nie ryzykować dłużej i skoro tylko zapadła noc, wymknęła się z miasteczka.
Teraz siedziała na skraju gościńca, odpoczywając i zastanawiając się, co ma dalej uczynić, w którą udać się stronę w poszukiwaniu ratunku i pomocy. Oto z dnia na dzień ostała się sama na świecie. Sama z dzieckiem. Reszta rodziny zginęła od tatarskich mieczów.
Kobieta, odpocząwszy nieco po długiej i wyczerpującej nocnej wędrówce, skierowała wzrok, w którym dało się zauważyć niepokój, w stronę skrytego za widnokręgiem miasteczka. Widać było, iż jest nieludzko zmęczona i że teraz najbardziej przydałby się jej odpoczynek w ciepłej i wygodnej pościeli. Poranny chłód, który mógł nieco zelżeć dopiero wówczas, gdy słońce wypłynie wysoko na firmament, również dawał się jej we znaki, bo drżała na całym ciele, otulając się dużą wełnianą chustą.
Chłopczyk najwyraźniej także zmarzł, bo wstrząsały nim dreszcze. Otworzył rozespane oczy, wykrzywił buzię w podkówkę i zaczął płakać.
– Cicho, mój malutki. Cicho – szeptała kobieta, przytulając dziecko mocniej do siebie.
Chłopiec, najwyraźniej już zupełnie rozbudzony, rozejrzał się ciekawie dokoła i zapytał:
– Gdzie ja jestem, mamo? A czemu nie ma z nami tatki?
Na te słowa kobieta poczęła płakać i rzekła:
– Nie masz już ojca, malutki. Nie masz go już, nie żyje.
– Ale ja nie chcę, żeby on nie żył! Ja chcę do tatki!
Kobieta, widząc, że taka rozmowa do niczego nie prowadzi, podniosła się z ziemi, wzięła malca za rękę i ruszyła w dalszą drogę. Porzuciła wszakże ubity trakt i skierowawszy się ku zachodowi, weszła w leśny gąszcz, gdzie zwarte poszycie utrudniało marsz. Giętkie witki krzewów chwytały za ubranie, biły po twarzy, a pędy jeżyn oplątywały nogi.
Przedzieranie się przez bezdroża, w dodatku z małym dzieckiem u boku, nie było rzeczą łatwą. Wkrótce na stopach wędrowczyni utworzyły się bolesne pęcherze, a na ramionach i twarzy liczne ranki i zadrapania.
Chłopczyk od czasu do czasu usiłował zatrzymać matkę, ale ta, nie przerywając marszu, bez słowa brała go na ręce i z uporem graniczącym z determinacją podążała ciągle naprzód i naprzód.
Za wszelką cenę chciała jak najdalej odejść od gościńca, obawiała się bowiem, że i tu mogliby wpaść w ręce tatarskich wojowników lub ciągnących za nimi maruderów.
Na szczęście dzień był wyjątkowo piękny i ciepły jak na jesienną porę. Słońce przeświecało przez gałęzie drzew, przedzierało się pozłocistymi smugami przez rzadkie korony sosen i kładło jasnymi plamami na zrudziałym mchu i siwawym dywanie porostów.
W miarę, jak upływał czas, obydwojgu – dziecku i kobiecie, począł doskwierać głód. Zaspokoili go, posilając się czarnym chlebem, który ona rwała rękoma z wielkiego bochenka, jedynego prowiantu, jaki udało się jej znaleźć i zabrać na drogę.
Pragnienie zaspokoili, pijąc wodę z płytkiego leśnego bajorka, pełnego zeschłych liści i patyków.
Około południa dotarli do dość szerokiej przesieki, która prowadziła dokładnie na zachód, a więc zgodnie z kierunkiem ich marszu. Kobieta była już nazbyt zmęczona, aby nie skorzystać z owej wygodniejszej drogi. Zresztą myślała, że na odgłos końskich kopyt zawsze zdąży umknąć w leśny gąszcz.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy wyszedłszy spoza zakrętu, ujrzała przerażający widok. Oto na ziemi piętrzyły się tułuby końskie i ciała pobitych polskich rycerzy.
Przezwyciężając w sobie lęk i odrazę, podeszła do pobojowiska, mając nadzieję, iż może któryś z leżących daje jeszcze oznaki życia. Nie dawał jednak żaden. Usiadła opodal i ukrywszy twarz w dłoniach, zapłakała cicho. Chłopczyk przykucnął obok niej i tuląc się do matczynych kolan, również cicho pochlipywał.
Ale oto naraz kobiecie zdało się, iż do jej uszu dobiegł jęk. Zamarła w oczekiwaniu i po pewnym czasie, tym razem całkiem wyraźnie zgoła usłyszała, jak jeden z leżących jęczy. Podeszła doń. Wyglądał na jakiegoś możnego pana. Ubrany był dostatnio, lecz odzież splamiona była krwią wypływającą z licznych ran.
Przyklęknąwszy obok, połą koszuli, którą oddarła jakiemuś spoczywającemu w pobliżu martwemu rycerzowi, jęła obcierać rany jęczącego. Ów otworzył z trudem oczy i wpatrując się w twarz pochylonej nad nim kobiety, wyrzekł urywanym szeptem:
– Ktoś… ty?…
– Zwą mnie Bożena, panie.
– Co tu… robisz?…
– Uciekam z synkiem przed Tatarami, panie.
– Niech cię Bóg… ma w swej… opiece… Ja… już nie… obronię…
Osłabł od wysiłku, jaki włożył w wypowiedzenie tych kilku słów, i zamilkł, ciężko dysząc.
Bożena pochylała się nad leżącym, pilnie nasłuchując, czy też nie powie czegoś jeszcze. Po jakimś czasie ranny ozwał się znowu:
– Jestem Jan Pilawa… sandomierski wojewoda… To moi… rycerze… Wszyscy… pobici… Jezu! Wszyscy. Ogarnęli nas Tatarzy… nie daliśmy rady…
– Powiedzcie, panie, czy mogę wam jakoś pomóc? – pytała Bożena.
– Już nie… Umieram… Ale wyświadcz mi przysługę…
– Jeśli będę mogła.
– Będziesz… jeśli uda ci się przeżyć. Idź do Sandomierza… do mojej żony, do Haliny… opowiedz jej, co nas tu spotkało…
Znów umilkł. Odpoczywał, nabierając sił, by móc powiedzieć coś więcej.
– A gdy już staniesz w Sandomierzu… gdy zobaczysz Halinę, mów jej, jak ciężko mi… było… umierać z dala od niej… Jak ciężko…
Wojewoda patrzył na rozpostarte ponad nim korony drzew, które płonęły szkarłatem, purpurą i złotem, mieniąc się pysznością barw w promieniach zachodzącego słońca. Śród buków, dębów i brzóz wystrzelał w niebo wysmukłym pniem, u którego stóp spoczywał na ściółce z liści Jan Pilawa, potężny klon.
Ranny uśmiechnął się sam do siebie uśmiechem pełnym smutku. Ujął w palce jeden jego liść, a potem powiedział:
– Daj to Halinie… ode mnie… i powiedz, że bardzo ją kocham.
Były to ostatnie słowa, jakie wypowiedział. Odszedł ze świata z uśmiechem na ustach, niosąc na drugą stronę życia skryty pod powiekami obraz żony.
Bożena siedziała przy zwłokach wojewody i płakała, obracając bezmyślnie w palcach podany jej przez umierającego pąsowy liść klonu.
– Mamo, zimno mi.
Jej mały synek, jej Leszek, drżąc od chłodu, tulił się do matczynego ciała. Zmierzchało. Była najwyższa pora, aby poszukać w miarę bezpiecznego schronu na noc. Poczęła tedy bacznie rozglądać się za jakimś wykrotem, który wymoszczony liśćmi mógłby posłużyć im za legowisko.
Nie musieli jednak spać pod gołym niebem, oto bowiem zupełnie niespodzianie wyrosła przed nimi licha chatynka smolarza. Przez poszycie strzechy sączył się dym, a w maleńkim okienku widać było blask płonącego we wnętrzu ogniska. Dolatujący do niej wraz z dymem smakowity zapach krupniku sprawił, że głód silniej niż do tej pory jął szarpać jelita.
Podszedłszy do koślawych drzwi, załomotała w nie otwartymi dłońmi.
Przez czas jakowyś z wnętrza chatynki nie dobiegał żaden odgłos i dopiero gdy upłynął spory jego kęs, dało się słyszeć szuranie nóg i spoza koślawych drzwi doleciał starczy, męski głos:
– A któż tam o tak późnej porze?
– Otwórzcie, otwórzcie, proszę! Uciekam z dzieckiem przed tatarską nawałnicą! – zawołała Bożena.
Ale starzec nie był widać nazbyt skory do wpuszczenia nieznajomych po zmroku. Może nie dowierzał temu, co słyszał, wietrząc jakiś podstęp, a może taką już miał naturę, że nie lubił obcych. Dopiero gdy kobieta jęła ponownie uderzać dłońmi w deski drzwi, uchylił je odrobinę i ostrożnie wyjrzał na dwór przez powstałą szparę.
Zlustrowawszy dokładnie stojących u progu i przekonawszy się naocznie, iż to rzeczywiście tylko kobieta z dzieckiem, otwarł drzwi na całą szerokość i gestem zaprosił wędrowców do środka.
Bożena, znalazłszy się wewnątrz, z ciekawością rozejrzała się dookoła. Była tam tylko jedna, niewielka izdebka, na której środku płonęło małe ognisko otoczone wianuszkiem krągłych, polnych kamieni.
Dym z ogniska częściowo unosił się do góry i przesączał przez słomiane poszycie dachu. Rozpełzał się też po całej izbie, szczypiąc w oczy i drapiąc w gardle.
Okno, a właściwie liche okienko, stanowiła koślawa rama obciągnięta błonami ze świńskich pęcherzy, przez które za dnia wpadało pewnie nieco światła.
Ściany izdebki i klepisko podłogi wylepione były dokładnie wygładzoną warstwą tłustej, czerwonawej gliny zmieszanej z plewami i sieczką. W jednym z kątów widać było obszerne legowisko, grubo wymoszczone suszonym leśnym mchem, a z wierzchu nakryte miękko wyprawioną baranią skórą, która pewnie zastępowała starcowi pierzynę.
Bożena stała niezdecydowana wpodle drzwi. Staruch stał naprzeciw niej i przyglądał się bacznie, wwiercając w kobietę swoje małe, załzawione oczka, których powieki poczerwieniałe były i opuchnięte od dymu ustawicznie wypełniającego izbę.
Leszek począł szarpać matkę za rękę, domagając się wieczerzy. Gospodarz, słysząc to, kazał im siadać przy stole sporządzonym z rozpołowionych pni drzewnych, wspartych na krzyżakach z nieokorowanych sosnowych żerdzi. Obok stołu znajdowała się równie toporna ława. Na niej to teraz usiadła Bożena z synkiem.
Staruch krzątał się koło ognia. Wpośród niego, na dość wysokim, płaskim kamieniu stał gliniany sagan, cały pokryty sadzą. Spod uchylonej pokrywki wydobywał się smakowity zapach tłustego krupniku.
Staruch wprawnymi rękoma, nie zważając na to, iż może się poparzyć, wyciągnął garnek z ognia i postawił go na skraju stołu. Później, nie wiedzieć skąd, wydobył głęboką michę ulepioną z czarnej glinki, o bokach zdobionych pięknym tłoczonym ornamentem. Nalał do niej, po same wręby, gęstego krupniku, a wyłowiwszy z gara spory kawał sarniego mięsa, położył je wprost na stole, obok naczynia z rzadką kaszą.
Bożena patrzyła na to najpierw z obrzydzeniem, ale głód dał się jej solidnie we znaki, toteż przełamawszy wstręt, sięgnęła po wystruganą z miękkiego lipowego drewna łyżkę, którą podawał gospodarz, i zanurzywszy ją w gęstej, dymiącej zupie, poczęła karmić Leszka.
Gdy ów się nasycił, posiliła się sama. Zjadłszy krupnik, nie bacząc już na brud i niechlujstwo gospodarza, wzięła sarninę i z lubością zatopiła zęby w smakowitym mięsiwie.
Staruch przez cały czas siedział naprzeciw niej i milczał. Skończywszy wieczerzę, postanowiła dowiedzieć się o nim czegoś, toteż zapytała:
– Czy jesteście, ojcze, smolarzem?
– A co, wyglądam na takiego? – odpowiedział pytaniem.
– Zobaczyłam samotną chatynkę w lesie, pomyślałam, że pewnie smolarz w niej mieszka.
– Smolarze zwykle mieszkają gromadnie, w osadach.
– To cóż tu robicie? – zaciekawiła się Bożena.
– A czy ja ciebie pytam, czemu z dzieckiem łazisz nocą po puszczy?
– Przecie wam już mówiłam. Uciekliśmy przed Tatarami. A co do was, ojcze, to przecie dobrze wiedzieć, kto okazał nam życzliwość i serce. Ale skoro nie chcecie mi odpowiedzieć, cóż, wasza wola.
Staruch przez czas jakiś milczał, aby wreszcie się odezwać:
– Tak, wiem. Nie kłamiesz. Uciekacie przed Tatarami. Tu w pobliżu była bitwa. Narżnęli naszych rycerzy. Widziałem. Nikt z życiem nie uszedł. Trzeba będzie jutro ich pogrzebać. Nie godzi się, żeby leśny zwierz pozjadał trupy.
Znów zamilkł, ale tym razem na krócej. Pochyliwszy głowę nisko nad stołem, ciągnął dalej:
– Pytasz o mnie. Cóż, żadna to tajemnica. Skryłem się tutaj, w leśnej głuszy, bo życie między ludźmi mi zbrzydło. Nie lubili mnie, a ja ich. Są tacy na świecie, którym doskonale się wiedzie. Mają wszystko, o czymkolwiek zamarzą – kobiety, dostatki, dostojeństwa. A ja cóż, nieudaczny widać jestem. Ot co. Toteż gdym się przekonał, iż próżno wierzgam przeciw losowi, że moje życie musi być bolesne i smutne od początku aż po kres, postanowiłem ukryć się tutaj.
– I nie lękacie się samotnie przemieszkiwać w lesie?
– A niby czego? Mam tu wielu znajomych, więcej niż ich miałem – o ile w ogóle miałem – śród ludzi. Znają mnie jelenie, wilki, niedźwiedzie. Wiedzą, że po próżnicy na one nie zapoluję, a tylko wówczas, gdy będę musiał głód zaspokoić. Toteż żyjemy sobie obok, jedni drugim nie wadząc. Mnie wiele nie trzeba. W puszczy jadła dosyć. Mam mięso, miód, mam owoce, orzechy, grzybów w bród. A chleb i krupy dostaję w zamian za skóry od okolicznych wieśniaków.
– A cóż będzie, gdy starość i zgrzybiałość was zmogą tak, iż nie będziecie mogli sami zdobyć pożywienia? – pytała dalej Bożena.
– To i cóż? Umrę, jak dziki zwierz umiera, gdy wzrok mu się zepsuje, pazury stępią, a kły wykruszą. Czym gorsza takowa śmierć od śmierci – jak to mówicie – godnej? Od śmierci w białej pościeli, na lnianym prześcieradle, w otoczeniu krewieństwa i przyjaciół?
– Przecie chyba łatwiej umierać, wiedząc, iż są obok nas ci, którzy kochają, niż przekraczać granicę żywota w pustce i osamotnieniu?
– Może i masz rację. Ale ja nie mam nikogo i nigdy nikogo nie miałem. No, może kiedyś tam i miałem, ale mnie zdradzono…
Urwał w pół zdania, jakby bał się, iż powie nazbyt wiele.
Bożena, widząc, że taka rozmowa sprawia staruszkowi przykrość, nie wypytywała go już więcej. Tymczasem Leszek, wsparłszy główkę na rękach spał, wpół leżąc na stole.
Gospodarz, popatrzywszy na niego, ozwał się tymi słowy:
– Kładźcie się oboje na posłaniu. Może ono nie książęce, ale przecie miękkie, wygodne i ciepłe. A skóra lepiej ogrzeje niż puchowa pierzyna.
– A wy? Gdzie wy będziecie spali, ojcze? – zaniepokoiła się Bożena.
– At, nie trap się o to. Przez jedną noc mogę się lada jak przedrzemać. Zresztą winienem czuwać, bacząc czy Tatarzy nie pokażą się tu aby znowu.
Bożena zajęta jedzeniem, a później rozmową ze starcem zapomniała o Tatarach, o tym, iż może im jeszcze grozić niebezpieczeństwo ze strony owych bezlitosnych wojowników. Teraz zaniepokoiła się.
– A co będzie, jeśli wrócą?
– Nie lękaj się, moje dziecko. I Tatarzy mi niestraszni.
Wyrzekłszy te słowa, starzec zbliżył się do posłania, rozgrzebał mech i odsłonił nieco deski maskującej wejście do podziemnego loszku:
– Jeśli zagrozi nam cokolwiek, możemy tędy uciec w głąb puszczy. Podziemny chodnik wiedzie na uroczysko śród bagien, gdzie nas nikt nie dopadnie, jeśli nie zna drogi pośród grzęzawiska.
Bożena z podziwem spoglądała na starca.
– Jakeście się, ojcze, przekopali przez mokradła?
– Przez mokradła nie było potrzeby. Wylot chodnika znajduje się na ich granicy. Dalej idzie się po powierzchni ziemi, ale bezpieczną ścieżkę znam tylko ja. Jak widzisz, możesz spać spokojnie. Jesteście tu bezpieczni. A teraz kładźcie się, kładźcie. Dziecko widać, bardzo umęczone. Jutro czeka nas ciężka praca.
– Jakaż to praca? – zdziwiła się kobieta.
– Przecie chyba mi pomożesz pogrześć tych pobitych? We dwójkę i szybciej, i lżej, i… raźniej.
– Pomogę. Pewnie, że pomogę.
Wzięła Leszka na ręce i rozebrawszy go do snu, ułożyła na miękkuchnym mchu posłania. Później zaś sama legła obok i przykryła się po samą szyję ciepłą skórą. Zamknęła oczy. Sen przyszedł natychmiast. Zdało się jej, iż spada z ogromną prędkością w jakąś czarną czeluść bez dna, i poczuła lęk. Próbowała tedy rozewrzeć powieki, ale nie mogła. A potem straciła świadomość i zasnęła. Zmęczenie sprawiło, iż przez całą noc nie nawiedził jej żaden majak, żadne przywidzenie.
* * *
Bożena poczuła, że ktoś ją delikatnie szarpie za ramię. Chciała nadal spać i była zła, iż jej nie pozwalają. Myślała, że leży we własnym łóżku, we własnym domu i że to mąż mówi:
– Wstawaj! No wstawaj przecie! Już dzień. Słońce dawno wzeszło! Czas brać się do roboty!
Wszakże brzmienie tego głosu było jakieś inne, obce. Nie przypominało mężowskiego. Z wysiłkiem uniosła ociężałe powieki i popatrzyła na tego, który mówił.
Ze zdziwieniem spostrzegła, iż znajduje się w obcym miejscu, a nad jej wezgłowiem pochyla się jakiś niechlujny staruch. Natychmiast opuścił ją sen. Usiadła gwałtownie na barłogu i przetarła pięściami oczy. Nareszcie przypomniała sobie wszystko, co ją spotkało w ciągu ostatnich dni i ostatniej nocy, i ogarnął ją niewymowny smutek.
Staruch, widząc, iż się na dobre obudziła, odsunął się od posłania i usiadłszy przy stole, ciągnął:
– Czas najwyższy się posilić, a potem pójdziemy pogrześć pobitych rycerzy.
Bożena wstała i obmywszy się w pełnym wody kuble z brzozowej kory, stojącym wpodle drzwi, chciała budzić dziecko.
– Niech jeszcze pośpi – powstrzymał ją staruch. – Wystarczy, gdy wstanie, kiedy my się już posilimy.
Na drewnianym talerzu podsunął Bożenie kawał zimnej pieczeni zajęczej i spory ułomek czarnego chleba.
Jedli w milczeniu, nie patrząc nawet na siebie. Skoro zaspokoili głód, a mięso i chleb zapili zimną wodą z pobliskiego źródełka, kobieta obudziła synka i ubrawszy go, nakarmiła.
W izbie panował półmrok, toteż Bożena myślała, iż jest o wiele wcześniej, niż mówi starzec. Ale gdy ów rozwarł na oścież drzwi i przez ostrokątny otwór rozlał się po glinianej podłodze pozłocisty blask słoneczny, pojęła, że przespała całe przedpołudnie.
Porwała się teraz co prędzej na nogi i ogarnąwszy nieco izbę, sprzątnąwszy ze stołu po śniadaniu, ozwała się:
– Trzeba było mnie budzić wcześniej. Bardzo już późno.
– Żal mi cię było, dziecko – powiedział starzec. – Tyle złego spotkało cię ostatnimi czasy i takaś przyszła umęczona, że chciałem, iżbyś dobrze wypoczęła.
Wyszedłszy z chatynki, wędrowali tą samą drogą, którą Bożena wczorajszego wieczora już szła. Rychło dotarli do przesieki, kędy leżały zwłoki pobitych. Stanęli nad nimi w milczeniu, a później starzec dał znak, aby zabrać się do roboty.
Wyszukali głęboki wykrot i tam wlekli za nogi ciała rycerzy, zrzucając je do zagłębienia. Na ostatku, na samym wierzchu ułożyli wojewodę i jęli na ową mogiłę nagarniać piach i ściółkę leśną, usypując w końcu nad poległymi spory kopczyk, znacząc go krzyżem sporządzonym z dwu uschłych i obłamanych gałązek chojaków.
Gdy uporali się z pracą, na dworze jęło zmierzchać, toteż czym prędzej powrócili do chatki staruszka i posiliwszy się naprędce przygotowaną wieczerzą, poszli spać.
* * *
Następnego ranka nie trzeba już było budzić Bożeny. Skoro bowiem tylko szarawy poblask rozpoczynającego się dnia przeniknął przez wpół ślepe okienko chatynki, natychmiast otworzyła oczy.
Starzec czuwał. Rozgarniał siwy popiół ogniska, wydobywając do wierzchu żar, na którym ułożył przygarść chrustu, a na niej kilka polan z jakiegoś twardego drewna – dębu, grabu czy buka.
Krzątając się wokół śniadania, pomrukiwał coś pod nosem, ni to modlitwę poranną, ni jakowąś przyśpiewkę. Na koniec zwrócił się do Bożeny i zapytał:
– I cóż masz zamiar teraz czynić, moje dziecko?
– Pójdziemy dziś dalej. Długa droga przed nami. Nie mamy się gdzie podziać w tej okolicy. Dnie coraz krótsze i zima się zbliża wielkimi krokami. Samiśmy się ostali na świecie. Resztę naszych ubili Tatarzy.
– To dokąd się udajecie?
– Do Sandomierza.
– Do Sandomierza? – zdziwił się gospodarz. – Taki szmat drogi! A macie tam kogo?
– Nikogo nie mamy. Ale ów wojewoda, któregośmy wczoraj pogrzebali, prosił, bym dała znać jego żonie o losie, jaki go tutaj wraz z rycerstwem spotkał.
– Liczysz tedy, że się nad tobą i twoim dzieckiem wojewodzina ulituje, że was przygarnie i zaopatrzy?
– A tak, liczę na nią.
– Obyś się tylko nie przeliczyła! Będzie mieć można pani swoje zmartwienia. Cóż ją ty obejdziesz?
– Słyszałam, że pani to dobra, litościwa. Sama w dzieciństwie od Tatarów ucierpiała, którzy jej ojca i stryja ubili.
– A jakże się owa wojewodzina zowie?
– Halina. A po mężu Pilawina.
– At, nie pytam jak po mężu, ale z panieńska. Wiesz jak?
– Wiem, ojcze. Krępianka się zowie. Córka Piotra z Krępy.
– Ach! Znam tę historię! Masz rację, wiele w życiu przeszła, to i może nad tobą się użali.
Podczas gdy tak ze sobą gawędzili, dały się słyszeć na dworze kroki jakowegoś człowieka. Trzasnęła gałązka złamana jego stopą, a później zaskrzypiały przeraźliwie otwierane przezeń drzwi chatynki.
Starzec porwał się z niepokojem na nogi.
– Kto tam? – zawołał z przestrachem.
– Nie lękajcie się! Swój idzie! Nic wam ode mnie nie grozi.
Do izby wsunął się mężczyzna dość młody jeszcze i jakoś dziwacznie przyodziany, dzierżąc w ręku lutnię.
– Witajcie! – zawołał od progu. – Dajcie odpocząć podróżnemu! Noc spędziłem w lesie, toteż zziębnięty jestem do szpiku kości, a i głodny niczym wilk.
Staruch wzruszył ramionami.
– Skoroś wlazł nie proszony, to już zostań.
Przybyły zbliżył się do ognia i z lubością chłonął jego ciepło. Z wdzięcznością ujął podany mu przez Bożenę drewniany talerz, na którym leżał kawał mięsiwa i cienka skibka chleba. Przysiadł na brzegu ławy, a wziąwszy talerz między kolana, jadł łapczywie.
Skoro już posilił się, obtarł usta wierzchem dłoni, rozejrzał bacznie dookoła, a potem rzeki:
– Wybaczcie, nie mam czym zapłacić za strawę, ale jeśli was to nie urazi, to chociaż trochę się odwdzięczę za wasze dobre serca. Odwdzięczę się tak, jak potrafię, tak jak w mojej mocy.
– To znaczy jak? – zapytała Bożena.
– Pewnie się domyślacie, żem wędrownym śpiewakiem. Mogę wam tedy zaśpiewać najpiękniej, jak tylko umiem.
Staruch znów wzruszył ramionami i burknął pod nosem:
– Nikt od ciebie nie oczekiwał zapłaty.
Ale Bożena zawołała:
– Och tak! Zaśpiewajcie!
– A jakąż sobie pieśń życzycie? Wesołą, czy smutną? Nabożną, czy miłosną?
– Smutni mi. Smutno, bo spotkało mnie wiele nieszczęść. Zaśpiewaj tedy smutną pieśń. I niech będzie miłosna.
– Wędrowiec odchrząknął i uderzywszy palcami w struny, począł śpiewać niskim, aksamitnym głosem:
Pszczoły zbierają z wrzosowego kwiatu nektar.
Jedwabne pajęczyny plecie,
I na wiatr rzuca srebrne babie lato.
Jesień się złoci, czerwieni i niesie,
Po drzew konarach, po lichych badylach.
Łąka umiera i umiera słońce,
Szczęście umknęło, jak umyka chwila,
Miłość wystygła, bo wystygło serce.
Czemu wciąż czekasz, że cię we świat porwę,
W miłosnym szale, w ślepym zamroczeniu?
Między gwiazdami leże ci wymoszczę,
Będę całował w radosnym zdumieniu
Pierwszego razu i pierwszej miłości?
Niech cię porywa, kto już raz cię porwał,
Niech cię hołubi, kto już przyhołubił,
Niech się unosi, z kimś ty się uniosła,
Niech się w miłosnym uniesieniu gubi…
Skończył śpiewać. Czas jakiś przebiegał jeszcze palcami po strunach, wydobywając dźwięki ciche i melodyjne.
Staruch i Bożena siedzieli zasłuchani, a na ich twarzach malował się smutek. Kobieta westchnęła głęboko i rzekła:
– Pięknie to zaśpiewałeś, wędrowcze, ale jest to bardzo smutna pieśń. Czuję, jak łzy mi napływają do oczu. Może więc lepiej nie śpiewaj już więcej. Powiedz nam raczej, jak cię zwą i dokąd się udajesz ze swoją lutnią?
– Na imię mi Paweł, a idę na dwór książęcy do Sandomierza. Zmitrężyłem trzy dni, bo w okolicy hulali Tatarzy, przed którymi, diabelskimi synami, musiałem kryć się w lesie. Ale teraz, skoro powrócili na ruską stronę, mogę już bezpiecznie udać się w dalszą drogę.
– A wiesz aby na pewno, że Tatarów tutaj nie ma? – spytała Bożena.
– Wiem. Gdybym nie wiedział, nie ryzykowałbym dalszej podróży.
– No, to teraz możecie wędrować już razem – ozwał się na to starzec. – I raźniej tak, i bezpieczniej.
– Jak to razem? – zaciekawił się śpiewak.
– No, bo ona z małym także idzie do Sandomierza.
– Więc nie mieszkasz w tej chałupinie? – zapytał zdziwiony Paweł.
– Ano nie. Jestem gościem, tak samo, jak ty.
– A po cóż idziesz do Sandomierza? Czyżby także na dwór księcia Bolka?
– Nie. Niosę wiadomość dla pani wojewodziny sandomierskiej od jej męża.
– Wiadomość? A gdzieżeś wojewodę spotkała?
– Tu, opodal. Jak konał. Pogrzebaliśmy go wczoraj, wraz z kilkunastoma rycerzami z drużyny, w leśnym wykrocie.
– Jezus, Maryja! – śpiewak złapał się za głowę. – To Pilawa nie żyje! A skoro nie żyje, znów Tatarzyn się rozpanoszy bezkarnie nad granicą.
– Lepiej powiedz – spytała Bożena – czy zgodzisz się, byśmy dalej powędrowali wraz z tobą?
– Cóż, niech będzie. Chociaż nie chcę ukrywać, iż samemu szybciej by mi się wędrowało. Taki dzieciak to wielka zawada. Ale niech już będzie.
– Tedy jeśli mamy iść, to chodźmy. Podniosła się spoza stołu i wziąwszy dziecko za rękę, stanęła wyczekująco.
* * *
Wczesnym rankiem świat cały spowity był gęstym obłokiem mgły, powietrze przesycone wilgocią tak bardzo, iż gdy się wyszło na dwór, rychło włosy i ubranie wilgotniały mocno, jakby skropione deszczem.
Ale około południa ów gęsty tuman uszedł precz, czmychając przed pozłocistym blaskiem słonecznym, tylko gdzieniegdzie, nad samą Wisłą i we wnętrzach wąwozów, smużyły się jeszcze siwawe kłaki mgielne, strzępiastymi pasemkami pełznąc ku górze po zboczach.
Halina tego dnia, tak jak to zwykle czyniła – stanąwszy na szczycie wzniesienia, z którego widać było drogę wiodącą ku Zawichostowi i Lublinowi, wypatrywała na niej rycerskiego oddziału.
Słońce przyświecało dość mocno i chociaż był już początek listopada, gdyby nie prawie nagie gałęzie drzew i krzewów, można by mniemać, iż to nie jesień, lecz pełnia lata.
Powietrze było martwe, nieporuszane najlżejszym nawet podmuchem wietrzyku. Halina stała zapatrzona w dal, wystawiając twarz na pieszczotę ciepłych promieni słonecznych.
Spoza zakrętu wąwozu wyłoniły się trzy postacie ludzkie – kobieta, mężczyzna i dziecko, które podążały ku miastu. Obserwowała je z ciekawością, w miarę jak przybliżali się do niej. Gdy przyszli całkiem blisko, tak blisko, iż mogła rozpoznać rysy ich twarzy, wędrowcy przystanęli i mężczyzna, ukłoniwszy się wpierw nisko, wręcz czołobitnie, zapytał:
– Szlachetna pani, a daleko jeszcze do sandomierskiego grodu?
– Już całkiem blisko – odrzekła Halina. – Za tamtym wzgórzem, kędy budują miasto.
Przybysze, podziękowawszy, ruszyli w dalszą drogę, ale wojewodzina kierowana ciekawością, czegóż to oni mogą szukać w grodzie, zawołała:
– Ej! Dobrzy ludzie! A po cóż idziecie do grodu?
Tym razem odpowiedziała kobieta:
– Niosę tam wieści.
– A jakież to? – pytała dalej Halina.
– Nie mogę wam, pani, powiedzieć.
– To przynajmniej rzeknij, komu je niesiesz.
W czasie tej rozmowy wędrowcy zbliżyli się znacznie, a nawet zdążyli wdrapać na szczyt wzgórza, więc wojewodzina podeszła do nich.
– Komu je niesiesz? – ponowiła pytanie.
– Cóż, to chyba mogę wam powiedzieć – odparła kobieta. – Samej wojewodzinie sandomierskiej.
Pilawina nie wiedzieć czemu poczuła jakiś dziwny niepokój i nieprzyjemne mrowienie w krzyżu.
– Ja jestem wojewodzina sandomierska. Mów przeto, co masz do powiedzenia.
Kobieta obrzuciła ją pełnym zdumienia wzrokiem, jakby nie dowierzając temu, co usłyszała, wszelako bogactwo ubioru uspokoiło ją całkowicie i w końcu rzekła:
– Wybaczcie, pani. Nie jestem tutejsza, to was nie znam. Wiele dni wędrujemy z bardzo daleka, znad ruskiej granicy…
– Mówże wreszcie co najważniejsze – zniecierpliwiła się Halina.
– No, przecie mówię. Parę niedziel temu najechali nas Tatarzy. W mojej osadzie wybili wszystkich. Tylkom ja z dzieckiem cudem uratowała życie. Uciekłam stamtąd. Następnego dnia w leśnej przesiece znalazłam moc naszych rycerzy ubitych przez Tatarów. Jeden z nich dychał jeszcze. Był to sandomierski wojewoda, wasz, pani, małżonek…
– Jezus, Maryja!… – Halina chwyciła się za głowę. – Jezus, Maryja! I co z nim, co?
– Wybaczcie, pani, że was zasmucę… Rychło skonał…
Halina osunęła się na ziemię. Przez chwilę siedziała milcząca, a potem objąwszy kolana rękoma i zwiesiwszy na piersi głowę, jęła w głos szlochać.
Bożena przyklęknęła obok niej i objąwszy płaczącą ramieniem, mówiła:
– Nie trzeba. Nie płaczcie. No, nie płaczcie. Już mu to nie pomoże.
Lecz Halina miast się uspokoić zaniosła się jeszcze większym szlochem:
– Jednegom go tylko miała na świecie! Jednego! A teraz-em znów sama! Jezu! Jeśliś go zabrał, to i mnie weź do siebie!
Bożena zdjęta żałością zawtórowała Halinie i długo obie siedziały tam w gęstej, pożółkłej trawie, wypłakując całą żałość, jaka wypełniała im serca.
Przeszło sporo czasu, zanim obie kobiety się uspokoiły na tyle, iż mogły znowu ze sobą porozmawiać.
Wówczas Bożena opowiedziała o ostatnich chwilach Pilawy najdokładniej, jak tylko potrafiła, starając się powtórzyć wiernie wszystko, co wojewoda wyrzekł przed śmiercią.
– A na koniec pan wojewoda powiedział: „A gdy staniesz w Sandomierzu, gdy zobaczysz Halinę, mów jej, jak ciężko mi było umierać z dala od niej. Jak ciężko”. A potem jeszcze: „Daj to Halinie ode mnie i powiedz, że bardzo ją kocham” – i podał mi ów listek.
Halina wzięła z jej rąk pąsowy liść klonu, ostatnią rzecz, jakiej za życia dotykał jej Jasiek, i zapatrzywszy się weń pustym wzrokiem, siedziała jeszcze długo pośród traw, w tym samym miejscu, gdzie usłyszała z ust Jaśka pierwsze miłosne wyznanie.
Bożena, Paweł i dziecko odeszli na bok, nie bardzo wiedząc, co mają ze sobą począć. Śpiewak co prawda mógł już pójść w swoją stronę, lecz nie chciał opuszczać tak nagle kobiety, z którą jakby nie było – zżył się w czasie wspólnej wędrówki.
Bożena poczuła teraz lęk gniotący jej piersi. Lęk o przyszłość swoją i dziecka. Oto przywędrowała w te strony z tak daleka, niosąc ważną, choć smutną wieść.
Idąc tutaj, liczyła na wdzięczność i opiekę ze strony wojewodziny, a oto teraz, gdy wypełniła już swoje zadanie, owa siedzi pogrążona w bólu, nie podziękowawszy jej nawet za trudy.
Lecz niepotrzebnie się bała. Krótko trwało owo bolesne zadumanie. Wspomniała Halina słowa, które wiele lat temu rzekł do niej, do małej dziewczynki, ojciec: „Nie płacz. Pamiętaj, żeś rycerska córka”.
Otarła tedy łzy, podniosła się na nogi i spokojnym głosem rzekła do przybyszów:
– Pójdźcie ze mną do grodu. Należy się wam posiłek i odpoczynek. Posiedzicie u mnie, zażyjecie wywczasu, nabierzecie sił, a potem zobaczę, co dalej z wami uczynić. To jedno jest pewne, że bez opieki was nie pozostawię.
Usłyszawszy Bożena te słowa, przypadła do nóg wojewodziny i objąwszy je, mówiła ze szlochem ulgi:
– Nie wiem, jak mam wam dziękować. Dobra pani, dobra pani… Weźcie mnie do siebie. Będę wam służyła, dopokąd sił starczy!
Halina uśmiechnęła się smutno:
– Zobaczę, zobaczę. Ale nie trap się o przyszłość. Skorom przyrzekła, iż się wami zaopiekuję, to i słowa dotrzymam.
– Mną nie musisz, pani – wtrącił się śpiewak.
– A to czemu? – zdziwiła się Halina.
– Bierzesz nas pewnikiem za małżeństwo, ale my dla siebie ludzie obcy. Ot, w drodze się spotkaliśmy i wędrowali razem, bo to i raźniej i bezpieczniej. Gdybyś jednak i mnie chciała pomóc, to… Nie śmiem mówić…
– No śmiało. Proś przecie. Jeśli w mojej mocy, to ci nie odmówię – zachęcała Halina.
– Jeślibyś zechciała pomóc mi dostać się na książęcy dwór… Miałbym kąt do końca życia… Dobrze znam swoje rzemiosło..
– Ach, tyle mogę przecie i liczę, iż mi książę nie odmówi, chociaż on się grajkami i śpiewakami nie otacza, ale raczej żyje jako mnich. Mniemam wszakże, że przez pamięć mojego męża nie odmówi. Ale chodźmy już wreszcie – dorzuciła na koniec.
* * *
Halinę obudził plusk deszczu na dworze. Odziała się, jak mogła najszybciej, i czym prędzej wybiegła przed dom. Z zatroskaniem spoglądała na niebo zasnute sinoszarymi chmurami i na strugi dżdżu gęsto zlewające ziemię.
Pogoda była obrzydliwa i najmniej sposobna do podróży, w którą akurat tego dnia Halina się wybierała. Nie bacząc jednak na deszcz i dojmujący chłód wdzierający się w głąb ciała, mrożący krew w żyłach i szpik w kościach, wróciwszy do domu, jęła ponaglać służbę, aby szykowała się do drogi.
Rychło stanęły zaprzężone wozy i kilku pachołków przysiadło na nich. Halinie zasię miała towarzyszyć jedna tylko kobieta – Bożena, pełniąca ponadto rolę przewodniczki.
Udawano się pod ruską granicę po zwłoki wojewody Pilawy i wraz z nim pochowanych rycerzy, aby ich przewieźć do Sandomierza i tutaj sprawić godny pochówek w poświęconej ziemi, z całym ceremoniałem należnym tym, którzy za swoją ziemię rodzinną i za swój lud krwi nie szczędzili, ni życia.
Wozy przetoczyły się przez miasto dość szybko. Błoto pryskało spod drewnianych kół okrytych żelaznymi obręczami i spod końskich kopyt.
Gdy wyjechano na lubelski trakt, musiano jednak zwolnić, bo żółtobrunatna maź rozmiękłego lessu lgnęła do kół, a miejscami było tak głębokie grzęzawisko, iż wozy zapadały się w nie, aż po osie i rosłe konie ledwo je wyciągały na twardszy grunt.
Kto nie widział błota z żółtej lessowej glinki powstałego, ten nie widział błota w ogóle, bowiem owo, które się tworzy z każdej innej ziemi, można co najwyżej nazwać lichą namiastką tamtego.
Kto inny może dałby za wygraną i poczekał, aż deszcz ustanie, wiatr owieje i osuszy drogi, albo utwardzą je przymrozki na tyle, iż staną się przejezdne i dopiero ruszał w tak długą podróż. Wszakże nie Halina. W jej naturze leżało działanie natychmiastowe, o ile tylko było ono konieczne, a trudy i znój jej nie przestraszały.
Uparcie tedy kontynuowała podróż, coraz bardziej oddalając się od Sandomierza. Około południa deszcz ustał i chociaż niebo nadal zasnuwały gęste chmury, nieprzepuszczające ani słonecznego promyka, to jednak widoczność stała się znacznie lepsza. Miasto wszelako zakrył już horyzont, a wokół podróżujących rozciągały się pola, poprzeplatane caliznami nieornej ziemi, porosłej gęstą, pożółkłą trawą, w której sterczały uschłe badyle ziół.
Gdzieniegdzie widać było zagajnik bądź niewielki lasek, którego drzewa wyciągały nagie, czarniawe palce gałęzi ku mrocznemu niebu, jakby w błagalnym geście, z prośbą o ożywczy blask słoneczny.
Gościniec wił się z tyłu i z przodu, z trudem, lecz uparcie podążających przed siebie wozów, gubiąc się w zakrętach pomiędzy trawiastymi wzgórzami pięknej sandomierskiej ziemi…
* * *
Wiele dni przeminęło, zanim wozy, które wyjechały po ciała pobitych rycerzy, wróciły do Sandomierza.
Powrotna droga była o wiele lżejsza, jako że pogoda znacznie się poprawiła. Ustały deszcze, a przymrozki utwardziły grunt rozmiękłych gościńców. Jedynie w samo południe ziemia rozmazywała się na tyle, iż podróż stawała się uciążliwa. Lecz gdy tylko słońce kryło się poza horyzontem, a mrok wypełzał ze swoich schowów, ogarniając całą ziemię, błoto tężało, kałuże pokrywały się cienkimi tafelkami lodu, kruszącymi się z trzaskiem pod naporem kół i pod uderzeniami kopyt końskich.
Chociaż wozy były cięższe, bo obładowane, powrotna droga trwała krócej, niż jazda w tamtą stronę. Toteż w obręb Sandomierza wjechano znacznie wcześniej, aniżeli początkowo liczono. Z tej też chyba przyczyny niewiele ludzi wyszło na spotkanie owego smutnego orszaku. A właściwie byli to sami przypadkowi przechodnie. Wiadomość jednak o przywiezieniu ciał rozeszła się po mieście i rychło wzdłuż ulicy, którą je wieziono, ustawiły się tłumy.
Halina zaraz po powrocie do Sandomierza rozesłała gońców, by powiadomili księcia i co ważniejszych dostojników kościelnych i świeckich o mającym się odbyć pogrzebie pobitych przez Tatarów rycerzy.
Chociaż pora – jako się rzekło wcześniej – nie była nazbyt sposobna do podróży, śpieszono, aby co rychlej mógł odbyć się ów smutny obrzęd, a to z lęku, iż ciała ulegną zbyt daleko posuniętemu rozkładowi.
Z różnych stron księstwa, a i z rozmaitych stron Polski także, nazjeżdżało się wielu dostojnych mężów, spośród których Halina kilku znała. Byli tam między innymi kasztelanowie zawichojski i radomski, opaci cysterscy z Wąchocka i Koprzywnicy, opat benedyktynów ze Świętego Krzyża i biskup płocki. Nie zabrakło oczywiście, czego nie trudno się domyślić, dostojników z Krakowa i Sandomierza.
Na ostatku nadjechał książę Bolko z księżną Kingą, w asyście pana arcybiskupa gnieźnieńskiego, który podówczas przypadkiem bawił na zamku wawelskim, a dowiedziawszy się o nieszczęściu, zapragnął wziąć udział w ceremonii pogrzebowej. Prócz niego stawili się także panowie – wojewoda i biskup krakowscy.
Gdy zebrali się już wszyscy, których oczekiwano, zaraz na drugi dzień przystąpiono do odprawiania smutnego obrzędu. Pogrzeb prowadziło trzech biskupów i wraz z nimi prepozyt sandomierski.
Wszyscy przyodziani byli w czarne kapy bogato szyte srebrem i perłami, a głowy biskupów krom tego zdobiły białe infuły, również przyozdobione drogocennym haftem.
Nabożeństwo odprawiano w kościele Świętego Jana, do którego ze względu na szczupłość pomieszczenia nie wnoszono owego mnóstwa trumien, lecz ustawiono je w rzędach przed wielkimi drzwiami.
Halina klęczała podczas całego nabożeństwa sprawowanego za spokój dusz poległych rycerzy. Nie płakała, była spokojna. Piękny baryton arcybiskupa gnieźnieńskiego, śpiewającego Mszę, cudowny chorał dominikańskich zakonników, dymy kadzideł, migotliwy blask płomyków setek świec, wszystko to wprawiło Halinę w jakiś dziwny nastrój, tak iż nie wiedziała, czy owo, co widzi, jawą jest, czy może raczej snem, który rychło się prześni. Jak przez mgłę docierał do niej płacz innych wdów, matek i sierot po zabitych.
Dopiero gdy duchowieństwo wyszło z kościoła na dwór, otrzeźwiała nieco. Na cmentarzu przykościelnym widać było pokopane głębokie doły. Ciągnęły się one w dwu rzędach, gotowe przyjąć ciała bohaterów.
Jedna tylko mogiła wykopana była gdzie indziej, w pewnym oddaleniu od reszty, tuż pod okapem kościelnego dachu. W niej to miał znaleźć wieczne odpocznienie Jan Pilawa, wojewoda sandomierski, wielki pan, prawy rycerz i dobry człowiek. Halina sama owo miejsce wybrała, pragnąc, by woda spływająca z okapu świątyni mogła wsiąkać w głąb grobu i tym samym uświęcać spoczywające w nim prochy.
Stała teraz nad ową jamą patrząc, jak opuszczają w jej wnętrze prostą trumnę. Później dał się słyszeć głuchy łoskot, który czyniły bryły żółtej ziemi padające na wieko. Nabrała i ona przygarść tego rodzajnego lessu i opuściła go w głąb wykopu.
Wiedziała, iż oto wszystko się skończyło, że ten rozdział jej żywota zamknął się już bezpowrotnie. Jednocześnie wszakże miała pewność, iż śmierć Pilawy i jego rycerskiej drużyny nie była próżna i bezsensowna, że musi przynieść plon, dobry plon. Że oni sami są niczym ziarno, które kiełkuje, wzrasta i rodzi kłosy liczące wiele nowych ziaren.
Wiedziała, iż te dzieci, te wyrostki, stojące wokoło, nie będą kiedyś szczędzić własnego życia, jeśli zajdzie takowa potrzeba, bo obraz owej ceremonii pogrzebowej zapadnie im głęboko w serca. Wiedziała, iż te dziewczynki, te podlotki, nie powiedzą nigdy swoim synom – gdy już będą ich miały: „Wróg u granic, bieda w ojczyźnie – uchodźcie do cudzych krajów, ratujcie życie”, ale raczej ich pobłogosławią, wyprawiając na bój, jeśli trzeba im będzie go stoczyć. Pobłogosławią im, wiedząc, iż być może na śmierć ich sposobią.
Żałobnicy rozeszli się powoli. Halina została sama. Uklękła u wezgłowia mogiły, nie bacząc, iż brudzi suknię i półszepcąc, półszlochając, mówiła:
– Ach, Jaśku! Jaśku najmilszy! Czemuż nam nie było dane zażyć szczęścia wspólnych długich lat, tak jak bywa dane innym ludziom? Gdybyśmy chociaż mieli dzieci, lżej by mi było teraz. A tak – nic mi nie zostało, tylko ów pąsowy klonowy listek i wspomnienia dni, gdyśmy byli razem.
Okna zamkowe jarzyły się światłem. Aż na cmentarz dolatywał odgłos pogrzebowej uczty, którą wyprawiano wbrew woli księżny Kingi, dowodzącej, iż to pogański obyczaj, a zatem Bogu niemiły i nieprzynoszący pożytku umarłym.
Halina ucałowała ziemię na mogile i podniósłszy się na nogi, skierowała się ku grodowi, aby wypełnić obowiązek do końca, aby wziąć udział w stypie.
KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html
———–
Andrzej Sarwa