Pozostał po nim tylko, rozsmużając się w powietrzu, odór trupi, zapach asafetydy, ziela bagna, gnijącego zielska i siarki, mułu, pleśniejących wodorostów, końskiego potu i starego moczu.

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (18)

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (18)

Nicolás Bialecki conde d’Urgel y d’Osona

Było upalne lipcowe przedpołudnie. Na szczycie potężnego kopca mającego kształt ostrosłupa o trójkątnej podstawie, odwiecznego miejsca kultu najrozmaitszych ludów, które od pradawnych czasów, od samego bodaj Potopu Noego, zamieszkiwały tę ziemię, nazywanego teraz przez miejscowych Salve Regina1, ku czci Błogosławionej Maryi, matki Pana naszego Jezusa Chrystusa tkwił nieruchomo, niczym posąg wyrobiony z bryły czarnego marmuru, jakiś mężczyzna.

Odziany był w dość długi, bo sięgający do kolan czarny jedwabny surdut, czy może rodzaj fraka à la española, zwany casaca, a po naszemu szustokor, przypominający habit à la française, niezwykle bogato ozdobiony srebrnymi i złotymi galonami i kunsztownym haftem. Spod spodu wyzierała chupakamizela ciepłej bladomorelowej barwy, również przepięknie zdobiona srebrem i biała koszula. Krótkie spodnie – calzón ledwo zakrywające kolana były dość obcisłe, ale tak skrojone, aby nie krępować ruchów. Zgrabne łydki uwypuklały białe pończochy, a całości stroju dopełniały skórzane półbuty z klamrami oraz tricornio – trójgraniasty kapelusz, który mężczyzna trzymał w prawej ręce, lewą dłoń opierając o pysznie zdobioną rękojeść szpady znakomitej francuskiej roboty.

Dzień był, jak już się rzekło upalny. Wokół świętego kopca, hen aż po horyzont, rozciągały się łany dojrzewających zbóż. Zdawało się, iż całą naturę ogarnęła jakaś przedziwna martwota. Pola, zioła, trawy, kwiaty trwały w bezruchu. Ptaki zamilkły, a do ludzkich uszu nie dolatywał najlżejszy nawet szmer czy szelest. W tym bezwładnym odrętwieniu lał się tylko żar z nieba…

Zdawało się, że owa drętwota objęła również tajemniczego osobnika w stroju hiszpańskiego szlachcica. Ale ów bezruch był tylko pozorny. Oto bowiem jakiś bezdomny kundel, podkradłszy się na tyle blisko, że znalazł się w zasięgu wzroku mężczyzny, jednym susem dopadł poruszającego się kopczyka luźnej żółtej lessowej ziemi i schwycił w zęby czarne stworzonko o aksamitnym futerku. I wnet się dało słyszeć przejmujące skrzeczenie, przechodzące w chropawy pisk kreta miażdżonego psimi zębami.

Mężczyzna drgnął i wstrząsnął się, jakby mimo tego upału po plecach spłynęła mu stróżka lodowatej wody, a potem ruszył w kierunku miasta.

* * *

Sandomierz powitał go taką samą martwotą i ciszą jak owe pola rozciągające się wokół Salve Reginy.

Dotarłszy do Rynku, przystanął, a łzy zaszkliły mu się w kącikach oczu. Znał bowiem zasobność i piękno miasta z opowieści przekazywanych przez miejscowych z pokolenia na pokolenie i znał jego nędzę z własnych obserwacji, ale i jedne i drugie zblakły podczas zagranicznych wojaży przybysza. Dopiero teraz, stanąwszy u wylotu ulicy Panny Maryi, prowadzącej od Rynku ku Farze, przypomniał sobie wszystko i zarazem uświadomił, jak straszna jest rzeczywistość. Nie było niczego, co z nostalgią wspominano, przekazując przychodzącym na świat nowym pokoleniom i było jeszcze tragiczniej, niż sam zapamiętał z lat, które tu ongi spędził. Przecudne renesansowe kamienice gdzieś poznikały, te zaś, które jakowymś cudem się ostały były odrapane, obite i niejednokrotnie mocno zrujnowane, innych w ogóle nie ujrzał, bo ich miejsce pozajmowały byle jakie chatki, nico może tylko lepsze niż wiejskie chałupy. A i sporo było parceli niezabudowanych w samym nawet Rynku, parceli porosłych łopuchem, bylicą i pokrzywą. Było jeszcze nędzniej niż po jego pierwszym powrocie z Francji.

Pamiętał z opowieści matki nieboszczki – Panie świeć nad jej duszą iż po szwedzkim potopie miasto niezmiernie wolno, niemniej jednak zaczynało podnosić się z ruin. Ale drugi najazd germańskich barbarzyńców, tym razem Niemców, pod wodzą ich herszta, który podstępem przybrał zaszczytny tytuł króla Polski, sprawił, iż Sandomierz popadł już w tak skrajną ruinę, iż nie leżało to w mocy jego mieszkańców, ani w ogóle w ludzkiej mocy, iżby się z niej wydźwignął.

Ogromne kontrybucje wojenne nakładane na miasto w latach 1702-1704, gdy pomieszkiwał tu August II, zrujnowały finansowo nie tylko mieszczan, ale i przedmieszczan. Jakby tego było mało, wojska stacjonujące w Sandomierzu dla zabawy podczas licznych hulanek porozwalały sporą liczbę kamienic.

Tę ich jedną z ulubieńszych rozrywek na chwilę przerwała zaraza, która nawiedziła miasto w roku 1706, dziesiątkując ludność i kosiła wszystkich, nie wybierając – Szwed, Polak, Niemiec, Moskal… i chociaż w tym się pokazała jakaś sprawiedliwość… Kiedy się już zdawało, że nastanie kres klęsk, w roku 1711 to, co zostało z miasta, strawił okrutny pożar.

Mikołaj najwyraźniej nosił w sercu ów wyidealizowany obraz Sandomierza, który wymalowała tęsknota, podczas jego zagranicznych wojaży, a który teraz zestawił z rzeczywistością, zadrżał i poczuł gorzki ucisk w gardle. Hic transit gloria mundi2 – przemknęło mu przez myśl.

Hic transit gloria mundi – powiedział półgłosem sam do siebie.

– Istotnie – posłyszał za plecami jakiś męski głos.

Obejrzał się zaskoczony. Duchowny w stroju jezuity mijając przybysza, potwierdził po łacinie, to jego spostrzeżenie.

To przykre – odpowiedział po polsku.

– Rzeczywiście – przytaknął jezuita i przyjrzał się bacznie rozmówcy. – Pan… pan…

– Pozwólcie, ojcze, że się przedstawię. Jestem don Nicolás conde3 d’Urgel y d’Osona.

– A tak naprawdę? – zapytał kapłan, słysząc czystą polszczyznę rozmówcy.

– A tak naprawdę, to Mikołaj Białecki. Nie poznaje mnie ojciec?

Jezuita przyjrzał się twarzy Mikołaja z bardzo bliska.

– Och! Rzeczywiście! Głos zdał mi się znajomy, ale wzrok już nie ten… zaćma mi oczy zarasta… Mów, mów chłopcze, co tam u ciebie. Nie lękałeś się tu przybyć?

– Lękałem się, stąd to przebranie i stąd to nazwisko.

– Jakże to? Czyżbyś teraz zechciał naśladować jakże licznych w obecnych czasach oszustów i awanturników, z których każdy hrabią być musi?

Może po części, lecz nie do końca. Nazwisko i tytuł przyjąłem po swojej odległej babce, hrabiance d’Urgel y d’Osona, która wyszła za mąż za mojego naddziada, a że jego teść był ostatnim z rodu, przyjąłem ten tytuł i nazwisko może nie całkiem legalnie, ale i też nie do końca nielegalnie. W końcu coś mnie z ostatnim hrabią łączy…

A jeśli ktoś zacznie dociekać?

A któż by się odważył? Wszak jestem zamożny.

– Istotnie, bogactwo zwykle chroni przed nieprzyjemnościami. To, co bogatemu uchodzi bezkarnie, biedaka zawiodłoby na szubienicę.

Nie sposób się z wami, ojcze rektorze nie zgodzić.

– Poznałeś mnie! – księdza Franciszka Kowalickiego najwyraźniej to ucieszyło.

No jakże by nie? Wszak całkiem niedawno widziałem ojca po raz ostatni, a ileż to lat spędziliśmy pod jednym dachem… i ile ojcu zawdzięczam. No i wzrok mam dobry i dobrą też pamięć.

No tak… tyle że rektorem już nie jestem. Byłem nim do 1723 roku. To trudne stanowisko, odpowiedzialne, a mnie zdrowie przestaje już służyć. Lecz dosyć pogwarek. Co zamiarujesz? Udajesz się dokądś?

Owszem. Obszedłem miasto dokoła polnymi drogami i ścieżynami, chcąc się nasycić urodą i zapachami tego, co memu sercu tak bliskie, co mi przypomina dzieciństwo, matkę. Nawet na szczyt Salve Reginy się wspiąłem. A teraz chcę odwiedzić rodzinne przedmieście, potem zajdę na cmentarz, a pod wieczór do mojej Alma mater.

– Dobrze. Uprzedzę ojców. Tymczasem bywaj! – Kowalicki się uśmiechnął i poszedł w swoją stronę.

* * *

Mikołaj zajrzał po kolei do tych kilku chatek, które niczym jaskółcze gniazda przylepione były do ścian parowu zbiegającego chyżo aż ku płaszczyźnie, z której rozchodziły się drogi prowadzące ku Krakowowi, Zawichostowi i Lublinowi, a także i do Lwowa.

Nie ominął żadnej z chałup. Zajrzał do każdej i w każdej zostawił po jednej złotej monecie. Z trudem tamował łzy…

I żaden z mieszkańców go nie rozpoznał… za to uznali, iż to jakiś anioł ich nawiedził, wydobywając z niewyobrażalnej wprost nędzy, z której niejednemu najczarniejsze myśli przychodziły do głowy, nieraz nawet myśli o stryku i mocnym konarze… bo tak jak dotąd żyć się nie dawało… a przecie żyli i żyć musieli.

* * *

Stał milczący, z suchymi oczami, zaciśniętymi ustami, pobladły na twarzy nad grobami swoich najbliższych. Słońce skłaniało się już ku zachodowi, jaskółki śmigały po bezchmurnym niebie tak wysoko, że ledwie wyjątkowo bystre oko mogło je wypatrzeć. Mikołaj mimo woli pomyślał: „Jutro będzie pogodny dzień”.

Raz jeszcze pochylił się nad grobami, nabrał pełną garść ziemi z mogiły żony i córeczek i zawinąwszy ją w batystową chustkę, skrył na sercu.

Na koniec westchnął ciężko i ruszył w stronę cmentarnej bramy… Oczy nadal miał suche…

* * *

Źle, źle się dzieje panie Mikołaju – jeden z jezuitów, którzy byli wtajemniczeni w spisek, mający na celu uratowanie mu gardła, smutno kiwał głową. – Idą jeszcze gorsze czasy niż były dotychczas.

– Jeszcze gorsze? To mogą być jeszcze gorsze? – ze smutkiem ozwał się Białecki.

– A i owszem, mogą, hrabio.

– Może jednak ojcze darujcie sobie ów przybrany dla bezpieczeństwa tytuł.

– I po cóż? W jakimś sensie ci się należy, a dla szlachetności serca wart go jesteś.

– Szlachetności serca? O czym ojciec opowiada?

– Ja? Całe miasto o niczym innym nie mówi. Ta twoja, hrabio, ofiara na rzecz ubogich, dawnych twoich sąsiadów. Chociaż co prawda cię nie poznali, ale wzięli za anioła. Co może i lepiej.

– Gdym jako dziecko znalazł się w potrzebie, nikt mi nie odmówił wsparcia. Później, kiedy tu powróciłem jako zamożny człowiek z piękną żoną, różnie już bywało, ale też się i nie dziwię. Mnie się – nie wiedzieć czemu udało – im nie. Zawiść to może i zła cecha, niemniej tak bardzo ludzka. Niezbyt wiele im dałem, ale chociaż przez jakiś czas brzuchy mieć będą pełne, może jakiś najpilniejszy przyodziewek dzieciom sprawią… przecie Niemcy ich ze wszystkiego ograbili…

– Szlachetne to bardzo, hrabio, ale zbyt głośno się o tobie zrobiło, o tajemniczym cudzoziemcu, zatem bezpieczniej będzie, jeśli się stąd czym prędzej oddalisz. I nie tylko z Sandomierza, ale i z Polski.

– Sameś przyjechał? – zapytał rektor.

– Nie, z panną do towarzystwa, z lokajem i stangretem.

– Panną?! Do towarzystwa?! A cóż to za obyczaje?! Nie chcesz chyba rzec, iż kochankę trzymasz?! Takeśmy cię wychowywali?!

– Na pozór tak to wygląda, ale jest inaczej – i tu opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło w Paryżu. I o konsjerżce i o pannie Florine i o świątobliwym diakonie… a nawet i o jego dziwacznej radzie…

– Mój synu, ozwał się na to ksiądz Kowalicki. Nawet jeśli z tym dziewczęciem nie żyjesz w grzechu, to sam osądź, jakże to z boku wygląda? No jak? I kto w to uwierzy?

Mikołaj milczał, bo nie wiedział, co mógłby na to odpowiedzieć. Kowalicki miał absolutną rację.

Zapadła cisza, która ciągnęła się przez znaczny kęs czasu, aż wreszcie Białecki, a właściwie teraz już hrabia d’Urgel y d’Osona, unikając wzroku duchownych, zapytał:

To, co mi wypada czynić? Odprawić dziewczynę? Jeśli odprawię, to zginie.

Wszak stać cię na wiano. Wydaj ją za mąż.

– Ba! Tak z dnia na dzień? To raz, a dwa, pieniądze mi się nie lęgną, choć żyję oszczędnie, to przecie ich ubywa, a nie przybywa.

– Sprzedaj dom, któryś zbudował w Sandomierzu i co za niego weźmiesz, przeznacz na jej wiano. Zechce, to się za kogoś wyda, nie zechce, to może pójść do klasztoru.

– Może to i myśl dobra. Chciałem się tego domu pozbyć jak najrychlej, bo ja tu nie wrócę, a pieniądze za niego i tak zamiarowałem na jakiś zbożny cel przeznaczyć. To mogą być i na wiano… Tyle że on opuszczony stoi i niszczeje.

– Nie do końca, Bartuszowie mają go w pieczy.

– Skoro tak, to na wartości nie stracił. Ale cud to jakiś, iż Sasi nie puścili go z dymem po tym… po tym… nieszczęściu…

Właśnie – podchwycił rektor – tym bardziej że nigdy się z nikim i niczym nie liczyli. W samym mieście, intra muros4, ze trzydzieści posesji – Tyszyńskiej, Złowodzkiego, Zielińskiego, Chrzanowskiego, Kaczkowskiego, Zaboklickiej, Pełczyńskiego i inszych złupili i do ruiny przywiedli. A i ani żydom, ani duchowieństwu nie odpuścili. Samiśmy my, jezuici, znaczne straty ponieśli, a i duchaków obdarli i dominikanów i mansjonarzy i benedyktynki… A co extra muros5 wyczyniali?! Ileż to rodzin do skrajnej, głodowej nędzy doprowadzili?! W samym Nadbrzeziu trzydzieści domów ci sascy bandyci ze szczętem, aż do fundamentów rozebrali6, jakby im to jakąś szczególną przyjemność sprawić miało. A co po inszych przedmieściach? A co po folwarkach miejskich wyczyniali? O wsiach okolicznych już nie wspomnę. Boże zachowaj!

Macie ojcze racje, tylko kto zechce legalnie odkupić ode mnie dom? Musiałbym się ujawnić…

– A to jest wykluczone!

– Właśnie. Więc choć jest to pomysł dobry, to – delikatnie rzekłszy – niełatwy do realizacji.

– Chyba żebyś go sprzedał pośrednikowi.

– Czyli komu?

– A choćby nam, zakonowi.

– I cóż owo zmieni?

– Wiele. Dokument kupna-sprzedaży możemy antydatować, a pieniądze dostaniesz do ręki.

– Potrzebny wam, ojcowie ten dom?

– Prawdę rzekłszy, panie hrabio, by się przydał, ale i na pośrednictwie coś tam by można zyskać. Grosz jakiś. A teraz każdy się przyda.

– Więc niech tak będzie. Wybawiacie mnie z kłopotu. No i… jeszcze jedno…

– Nie trap się, depozyt już przygotowany, w każdej chwili możesz go odebrać. Gdy cię tylko ojciec Kowalicki spotkał i doniósł, iżeś Sandomierz nawiedził, zaraz żeśmy co twoje narychtowali. Problem jest tylko taki: złoto mało nie waży, więc któż go poniesie, na dodatek niepostrzeżenie, do stancji, kędyś stanął.

– To może zróbmy tak. Ja napiszę bilecik do panny Florine, a ona wyprawi tu do nas stangreta. W karocy mam sprytnie urządzone i znakomicie zamaskowane skrytki, to się tam złoto ukryje, a skoro świt zabierzemy demoiselle i lokaja i wyjedziemy z Sandomierza.

– Niechże tak będzie. Dobra to myśl – przytaknęli jezuici. – Chociaż… chociaż może jednak nie do końca dobra. Może lepiej by było, gdyby i panna i sługi się tu zjawili? Takie jeżdżenie karocą w te i we wte, i to jeszcze nad ranem, będzie dość mocno podejrzane.

– A to czemu?

Kogoś wścibskiego może to zainteresować, to raz, a dwa, czy stangret to twój zaufany?

– Raczej nie. Ot, najęty sługa i to wszystko.

– A tajemnice skrytek na złoto mu powierzyłeś?

– Uchowaj Boże! Nie!

– No to jak chcesz to złoto w nich umieścić, aby tego stangret nie widział?

Mikołaj się zasępił i milczał, bo nie wiedział co na to rzec. Żaden mądry pomysł nie przychodził mu do głowy.

W końcu Kowalicki zabrał głos:

– Jeśli panna Florine i służący tu przybędą, to gdy już się ułożą na spoczynek, wonczas sami, nocą, ukryjemy złoto. Nikt prócz ciebie i nas nie będzie o tym wiedział, to i pokusy nie będzie. Co ty na to?

– Może i racja.

Mikołaj podarł bilecik, który już miał wręczyć jednemu z ojców, iżby go zaniósł pannie Florine i przygotował inny.

A dopisz, hrabio, niech się pospieszy, bo wkrótce będziemy wieczerzać i miło by nam było przy naszym stole ją ugościć.

Więc Mikołaj dopisał, co mu zasugerowano.

Demoiselle Florine de Louvigny

Gdy Mikołaj wyruszył śladami lat minionych, Florine zostawszy sama, oddała się marzeniom. A imaginowała sobie, że Mikołaj ją w końcu zauważy, że zwróci ku niej serce, a ona z radością odda mu rękę i będą żyli długo i szczęśliwie…

Bo młoda Francuska zapłonęła swoją pierwszą dziewczęcą romantyczną miłością do tego poważnego i zawsze smutnego polskiego pana już w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzała go na oczy. I ta jej miłość miast stygnąć, by z czasem wygasnąć, trwała… choć łzy wyciskała jej z oczu, łzy niespełnionych marzeń, to przecie wciąż trwała

Tak było i owego dnia. Rojenia o nieziszczalnym i smutek i bolesny skurcz gardła i słona łza, co zaszkliła się w kąciku oka…

Serce Florine tęsknie wyrywało się ku Mikołajowi, chociaż nadziei nie miało żadnej… nadziei na ziszczenie się na poły słodkich, na poły bolesnych rojeń…

Słońce powoluśku zsuwało się z wysokości zenitu ku zachodowi i widno było jeszcze, chociaż już przedwieczorne zorze pokrwawiły obłoki. Za oknem łagodny wietrzyk delikatnie poruszał pokryte szorstkimi liśćmi sztywne gałązki starego wiązu rosnącego tuż przed domem zajezdnym.

I oto naraz posłyszała delikatne pukanie do drzwi.

Wstała zza stołu, ujęła za klamkę i wyjrzała przez szparę. W ciasnej sionce wypatrzyła duchownego. Elementy jego stroju – płaszcz zarzucony na barki i pas, którym obwiązywał sutannę, którego końce zwieszały się na prawą stronę, mówiły, że to jezuita. Zdziwiło ją to, ale nie przestraszyło, a gdy jeszcze zagadał do niej po francusku, zaprosiła go do środka.

Ksiądz podał jej liścik skreślony przez Mikołaja:

– To od pana hrabiego.

Dziękuje monsieur abbé – wskazała krzesło, a sama zagłębiła się w lekturze.

Kiedy skończyła czytać, powiedziała:

– Dobrze, zaraz się spakujemy i pojedziemy do Akademii.

Znakomicie, demoiselle. To ja poczekam na was, żeby wskazać drogę.

Zrządzenie Boskie?

Wieczerza nie była wystawna, ale bardzo smaczna. Służba została nakarmiona w oddzielnym pomieszczeniu, Mikołaj zaś i Florine w refektarzu, ale przy oddzielnym stole, w towarzystwie rektora i ojców wtajemniczonych w delikatne sprawy pana Białeckiego.

Do kolacji podano niezgorsze wino pochodzące z resztek niegdyś nader przyzwoitej i niemałej winnicy ojców, teraz umierającej przez wojny i brak doświadczonych winogrodników, których albo wybiła zaraza, albo pouciekali przed niemieckimi zbójami.

Nie był to trunek nazbyt szlachetny, niemogący się równać z dostałym węgrzynem, ale swój, sandomierski, który ojcowie otaczali sentymentem, bo przywodził im na myśl czasy dawnej świetności, teraz chyba już bezpowrotnie utraconej…

Mikołaj wypił zaledwie jeden kieliszek, Florine poszła w jego ślady, inni ojcowie takoż, z wyjątkiem ojca Murczyńskiego, który sobie owego winka nie pożałował.

Siedział teraz dość swobodnie, podpierając brodę pięścią i przypatrywał się gościom.

– Oj, jakaż z was piękna para! Niczym z obrazka.

Mikołaj się żachnął:

Co też ojciec wygaduje?!

Florine natomiast się spłoniła, oblewając rumieńcem aż po samo czoło.

Rektor syknął i dyskretnie trącił ojca Murczyńskiego nogą pod stołem, ale ten, podchmieliwszy sobie z lekka, absolutnie na to nie zwrócił uwagi i perorował dalej:

– Kęs czasu już pod jednym dachem mieszkacie, panna nie odchodzi, pan o ożenku ani pomyśli.

– No właśnie – Mikołaj burknął niezbyt grzecznie. – I cóż ojcu do tego?

– Ja się tam nie chcę wtrącać, ale nic dobrego z tego nie będzie. Panna, gdyby była zwykłą służką, to nikt by na owo uwagi nie zwracał, ale jest – tak Bogiem a prawdą – nie wiadomo kim. Zerknij waszmość na to z boku, tak bez emocji, bez uprzedzenia.

Mikołaj się nie odzywał, Florine nie rozumiała, o czym mowa, bo jezuita z francuskiego przeszedł na polski, więc siedziała cichuśko, mocno spłoszona. Jedno tylko umiała ocenić, iż Mikołaj jest coraz bardziej poirytowany.

Tymczasem Murczyński, mimo że rektor kopał go po goleni już prawie z całej siły, ciągnął dalej:

– Otóż patrząc na to z boku, każdy średnio rozgarnięty człowiek uzna, że to dziewczątko jest twoją utrzymanką. No i poniekąd jest, tyle że to – jak zapewniasz – związek non consumatum7, ale kto o tym wie? I przede wszystkim kto w to uwierzy? Gdybyś, waszmość, był królem, to z czasem komuś byś ją wmusił na małżonkę, ale królem nie jesteś. Towar używany, tak sobie ewentualny amator wdzięków panny Florine pomyśli, to co najwyżej na kochankę. I to raczej z tych tańszych i niewymagających zbytnio. A czas płynie… kiedyś pojawią się u niej zmarszczki… to i co jej zostanie? Żebracza miseczka?

– Przecie nie myślę jej odprawiać – burknął Mikołaj.

– Na razie, waszmość panie, na razie. Jednakowoż rozmaicie się może w życiu przydarzyć. A w ogóle co masz przeciwko niej? Szpetna? Nie! Wręcz przeciwnie – śliczna. Głupia? – nie zdaje mi się, bo byś ją już dawno przegnał. Wierna? To po oczach widać, nieomal taką psią wiernością. No i przede wszystkim zakochana w panu, panie Mikołaju. Bez pamięci!

– Tego to już ojciec wiedzieć nie może.

– I ba! A czemuż to niby nie mogę? Starczy poobserwować chwilę, iżby dostrzec te miłosne powłóczyste spojrzenia, te rumieńce, wykwitające na jej policzkach, gdy waszmość do niej zagadujesz.

– Niechże mi ojciec da pokój.

Ale Murczyński najwyraźniej dopiero unosił się zapałem w przekonywaniu Mikołaja do ożenku z Florine. Aż wreszcie pan Białecki, na odczepne, powiedział.

Zatem dobrze, ożenię się z nią, ale pod dwoma warunkami.

– Jakimiż to, panie Mikołaju? Jakimi?

Primo, że mnie panna zechce, bo przymuszać jej nie mam zamiaru, secundo, iż ojciec udzieli nam ślubu dziś jeszcze, nim ratuszowy zegar północ wybije.

– Hm… byłoby to do zrobienia, gdyby waszmość odstąpił od tego drugiego warunku.

– A czemuż to? Albowiem zegar północy nie wybije, ponieważ Niemcy ukradli jego mechanizm. Nie wystarczy waszmości nasz zegar?

Mikołaj nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

– A to filut z ojca! Zgoda, niechże będzie wasz zegar! No a co dalej?

– A dalej zapowiedzi.

Jakimż cudem? Czyżby wszystkie hurtem, tu w refektarzu? – zażartował pan Białecki.

To znaczy, że dyspensujemy od zapowiedzi.

– Kto? Ojciec?

– Ależ! – żachnął się jezuita. – Traf chciał albo-li też zrządzenie Boskie, iż właśnie przez ulicę, w jednym domków kanonickich, mamy tu dzisiaj przewielebnego archidiakona i oficjała sandomierskiego, księdza Mikołaja Złotnickiego. A to mój druh serdeczny.

– To przez sympatię do ojca prawo kościelne nagnie? – prychnął Mikołaj, a cała sytuacja coraz bardziej zaczynała go bawić.

Natomiast pozostali jezuici zachowywali powagę i milczenie, bo cóż innego im w tej sytuacji pozostawało.

– Niech więc ojciec działa!

– Najpierw waszmość pan, panie Mikołaju!

– Niech będzie.

Przez chwilę zbierał się w sobie, aż w końcu nabrawszy odwagi, zwrócił się do Florine po francusku:

Demoiselle…

– Tak?

Demoiselle… czy… zechciałabyś mnie za męża?

– Nie rozumiem… – z trudem wykrztusiła z siebie te słowa. – Pan raczy żartować?

– Ależ nie, bynajmniej. Pytam z pełną powagą, z pełną odpowiedzialnością za słowo.

Słysząc to, dziewczątko omal nie zemdlało z przejęcia.

– Jeśli pan nie żartuje, monsieur, to tak. Tak! Chcę zostać pańską żoną!

No! Toś się bratku złapał we własne sidła! W zasadzie moglibyśmy na tym poprzestać, boś się publicznie oświadczył, więc, jako szlachcic, winieneś teraz pannę poślubić. Przecie verbum nobile8 zobowiązuje.

Ojcze?! – krzyknął poirytowany Białecki.

– Nie trap się, waszmość. I jam też szlachcic, więc słowa dotrzymam. Poczekajcież tu na mnie, za niedługo wrócę.

Dość gwałtownie podniósł się zza stołu, głośno odsuwając krzesło i ruszył ku drzwiom.

* * *

Nie minęły i dwa pacierze, a do refektarza, którego żaden z ojców, ciekaw co też dalej będzie, nie opuścił, a przełożony na to im zezwolił, wkroczyli – przodem ksiądz Murczyński a tuż za nim ksiądz archidiakon i oficjał sandomierski doktor obojga prawa Mikołaj Złotnicki9.

Gdy to ujrzał rektor, rzekł:

Darujcie ojcowie, ale dalej rzecz cała musi się już odbyć w dyskrecji i skinąwszy na przybyłych kapłanów oraz na Mikołaja i Florine poprowadził ich do swojej izby klasztornej.

– A zatem, macie oboje wolną i nieprzymuszoną wolę wejść w związek małżeński? – zapytał archidiakon po polsku, bo nie znał francuskiego.

Rektor przetłumaczył.

Panna potwierdziła, nie zawahawszy się ni przez sekundę, bo oto w jakiś czarodziejski sposób, z nagła i całkiem niespodzianie, ziszczało się jej najskrytsze marzenie. Mikołaj jednak, zanim przytaknął, przez pewien czas milczał.

Jakiż to powód, że prosicie o dyspensę od zapowiedzi?

Nie bardzo wiedzieli co na to odrzec. Z kłopotu wybawił ich ksiądz Murczyński:

– Pozwól wielebny archidiakonie, że może ja rzecz całą wyłuszczę. Bo i sprawę znam i prawo też znam.

– Niech ojciec mówi.

Więc tak. Pan Mikołaj i panna Florine zamieszkują wspólnie, pod jednym dachem już od trzech lat. Panna nie jest jego służącą, a utrzymanką, z tym że jak oświadczył, a ja mu wierzę, nie żyją w grzechu, lecz cnotliwie. Niemniej jednak pozory wskazują na coś przeciwnego i wskutek tego panna ucierpiała na swej czci niewieściej. Niezasłużenie, ale jednak. Zatem chodzi o dobro duchowe narzeczonych i o to by nie było zgorszenia.

Nie jest to powód, dla którego dyspensuje się od zapowiedzi. Gdyby w oczach świata uchodzi za poślubionych sobie małżonków, to i owszem, lecz tu ów przypadek nie zachodzi. Mogą się pobrać w normalnym trybie.

– Otóż, księże archidiakonie, nie mogą.

– A czemuż to?

– Ponieważ – tak po ludzku sądząc – jakby na to nie patrzeć, istnieje przecie niebezpieczeństwo, iż zaczną żyć w konkubinacie… ja… z trudem ich przekonałem, by się pożeniliOstatecznie narzeczony się zgodził, lecz uparł się, iż muszą pobrać się tutaj, w Sandomierzu w rodzinnej parafii narzeczonego i to już, jak najrychlej, bo inaczej się wycofa z całego przedsięwzięcia.

– To też nie powód. Na dodatek szantaż. Ślub można odłożyć w czasie.

Pozwolę sobie nie zgodzić się z księdzem archidiakonem, bo już niebezpieczeństwo życia w konkubinacie może być wystarczającym powodem. A jest jeszcze i powód drugi… ujawnienie nazwiska narzeczonego byłoby dla niego tak niebezpieczne, iż mógłby przez to nawet i życie postradać. Dlatego ta prośba o dyspensę od zapowiedzi. I cały ów pośpiech.

Rzeczywiście, to są już dostateczne powody. Ale jaką mam gwarancje, iż oboje są bezżenni?

Pana Mikołaja Białeckiego znam osobiście i wiem, że jest wdowcem, i słowem za niego ręczę, co zaś do panny… – tu się Murczyński zaciął i nie wiedział co dalej rzec.

Ale Florine wybawiła go z kłopotu.

Monsieur le Archidiacre, posiadam metrykę chrztu, którą na wszelki wypadek wzięłam od swojego proboszcza, bo udając się w tak daleką drogę, chciałam mieć niepodważalny i wiarygodny dokument, gdybym przed kimś, z jakiegoś powodu, musiała dowodzić, kim jestem…

Mikołaj przetłumaczył.

Bardzo rozsądnie postąpiłaś. Pokaż dziecko tę metrykę.

* * *

O dziesiątej wieczorem niewielka gromadka ludzi weszła do mrocznego kościoła św. Piotra stojącego na placu przed gmachem Akademii. Przodem szedł brat laiczek, przyświecając ogarkiem, który trzymał wysoko uniesiony w górę.

Laiczek wszedł do kaplicy świętych Mikołaja i Stanisława i od owego ogarka zapalił dwie świece na ołtarzu.

Ojciec Murczyński założył komżę i stułę, które wziął z jednego z konfesjonałów i stanąwszy przed ołtarzem, skinął na młodych, by się zbliżyli.

– Może ja was, księże, zastąpię? – półgłosem ozwał się archidiakon. – Podchmieliliście sobie… nie godzi się…

– Racja, niechże będzie, co by potem nikt nie wyciągnął tego faktu, zamiarując legalność i ważność onego świętego związku małżeńskiego podważyć.

Zdjął więc stułę i komżę, przekazując je Złotnickiemu.

* * *

Drogie dziecko, w klasztorze nawet małżonkowie nie mogą spać w jednym łożu i w jednej izbie.

– Jakże to? – zapytała zawiedziona Florine.

– Ano tak to – zbył ją rektor, jednocześnie otwierając przed panią Białecką drzwi do komnatki. Do Mikołaja zaś porozumiewawczo mrugnął.

Odeszli na stronę.

– Posłuchaj. Jeśli cię Murczyński wpędził w kłopot, to zawsze będę mógł zaświadczyć, iż małżeństwo nie zostało skonsumowane. Przynajmniej tej nocy, a co zrobisz potem, to już twoja sprawa. To jedno, a po drugie, musiałbyś się dziewczynie tłumaczyć, czemu nie udajesz się z nią do łoża.

– No właśnie. Czemuż to?

– Już zapomniałeś? Przecie teraz najlepszy czas upchać złoto do schowków w karocy.

– Rzeczywiście!

Zrujnowane gniazdo hrabiów

d’Urgel y d’Osona

Ponury listopadowy poranek mżył drobnym deszczem. A właściwie to trudno byłoby ten wodny pył, miotany podmuchami zimnego wiatru, deszczem nazwać. Stromą, oślizgłą od wilgoci ścieżką ku szczytowi wzniesienia, zwieńczonego rozwalinami zamku, spomiędzy których wznosiły się ku niebu potrzaskane i skruszone przez czas resztki wieży, która wyraźnie najdłużej zachowała się nienaruszona, mozolnie wspinała się czwórka wędrowców.

Przodem szło potężnie zbudowane chłopisko w liberii stangreta, za nim trzydziestoparoletni mężczyzna odziany w bogaty strój hiszpańskiego szlachcica wysokiego rodu oraz piękna młodziutka brunetka o harmonijnych rysach twarzy i nadzwyczaj proporcjonalnej budowie ciała, wskazujących na przynależność do rodu o krwi błękitnej, podtrzymywana przez pannę służebną, iżby nie straciła równowagi i broń Boże się nie przewróciła.

Musieli iść na piechotę, bo w te rejony nie dało się dotrzeć powozem. Była tu kiedyś co prawda bardzo przyzwoita brukowana droga, która poprzednim właścicielom zamczyska umożliwiała wszelką komunikację – i pieszą, i konną i na wozach, ale poszła w ruinę i rozsypkę. Może latem, przy suszy i ładnej pogodzie, jakiś doświadczony woźnica zaryzykowałby dotarcie do zamku solidną i stabilną bryką, ale nie w taki dzień i nie przy takiej aurze.

Wlekli się tedy noga za nogą, bacząc, aby sobie tych nóg na nierównościach nie poskręcać.

Kiedy wreszcie dotarli na szczyt, z nieskrywanym rozczarowaniem stwierdzili, że owa pielgrzymka ku gniazdu przodków szlachcica, a był nim nie kto inny tylko don Nicolás Bialecki conde d’Urgel y d’Osona, daremną była i całkiem zbyteczną.

Hrabia złościł się sam na siebie, iż nie posłuchał alkada10 pobliskiego miasteczka i uparł się, by obejrzeć swój zamek. Zamek… wielkie słowo… Jedyne co z owego zamku się ostało jako tako nieruszone, to były piwnice.

Teraz jednak było zbyt późno, aby wracać na dół, bo listopadowy zmierzch rozsnuwał się już nad ziemią. Należało zatem rozpatrzeć się w owych lochach, w których może jakaś z podziemnych komnat byłaby zdatna do przenocowania.

I tak też uczynili.

Służba wymościła legowiska z płaszczy, a następnie z rozsianych u wchodu do podziemi ułomków zbutwiałego drewna, pochodzących z pozawalanych pował zamkowych, roznieciła ognień, który dawał więcej swądu niż ognia. Niemniej i tak zaraz się zrobiło i weselej i cieplej.

A gdy się jeszcze przybysze posilili wiktuałami, które ze sobą przynieśli, to się wszystkim humor poprawił.

Mimo iż od ślubu aż do dzisiejszego dnia pan Mikołaj ani razu nie spał z żoną, która w związku z tym była nią raczej z nazwy tylko, tym razem, ze względu na chłód i szczupłość miejsca sam zległ obok niej, w ubraniu. Ale ponieważ służba spała o dwa kroki dalej, nie obawiał się żadnych miłosnych prowokacji ze strony pięknej Florine, ani też, że może ulec ich pokusie.

Miał świadomość, że sprawia dziewczynie ogromną przykrość, lecz nie mógł się przełamać, by spełnić wreszcie powinność małżeńską. Po pierwsze, wciąż pamiętał najdroższą Pauline i córeczki, a po drugie jakoś tego ślubu zawartego w Sandomierzu u Świętego Piotra wieczorową porą, nie traktował do końca poważnie, jakby nawet nie uważając go za ważnie zawarty. Wszak wszystko wzięło się z niezbyt stosownych żarcików, które na koniec przemieniły się w tragikomiczną farsę. I on tak to widział, lecz Florine na pewno całkiem inaczej.

Prawdę powiedziawszy, miałby powód do podważenia legalności zawarcia tego związku, lecz nie miałby serca, żeby dziewczynę przepędzić. I tak to trwało.

„No nic, pomyślał Mikołaj, w końcu będę musiał coś postanowić. Nie może taka nienormalna sytuacja trwać w nieskończoność”. Po czym zamknął oczy i zapadł w ciężki sen.

* * *

Ranek, w przeciwieństwie do minionego wieczora, był pogodny, słoneczny, bezwietrzny, zatem w miarę ciepły.

Państwo Białeccy w asyście służby rozpatrzyli się po okolicy, stwierdzając, iż może tu i pięknie, ale nic ponadto, a dobrze się tu wiedzie co najwyżej dzikim kozom.

– Wracamy – powiedział Mikołaj.

– Do Paryża? – zapytała Florine z nadzieja w głosie, obawiała się bowiem, że będą mieszkać w podziemiach aż do wiosny.

– Można by i do Paryża, a można by i nie śpieszyć się do powrotu… Nie zechciałabyś, pani, zobaczyć Hiszpanii? Spędzilibyśmy tam zimę, a wiosną wrócilibyśmy do Francji.

– Jak pan sobie życzy, drogi mężu – odparła na to Florine, ale i ucieszyła się, bo była z natury ciekawa świata.

Zatem ruszajmy!

Mikołaj wydobył mapę.

– Proponuję więc, byśmy ruszyli na Saragossę, z Saragossy do Madrytu, z Madrytu przez Avilę do Salamanki, następnie przez Meridę do Kordoby i wreszcie z Kordoby do Malagi. Napić się wina, które smakuje mi najbardziej z wszystkich win, jakich dotychczas próbowałem.

Hiszpania niesamowita

Im dłużej pan Mikołaj i Florine przebywali blisko siebie – jednakowoż w miarę, nie za blisko – tym on się coraz bardziej uspokajał, a bolesne wspomnienia, chociaż już nigdy nie miały opuścić jego serca, to jednak blakły nieco i nie powodowały tak nieznośnego bólu. Ona natomiast cierpliwie czekała, aż w ich związku nastąpi odmiana, nastanie normalność, bo teraz jej nie było. I nie traciła na owo nadziei.

Chociaż przyszła już późna jesień, to pogoda dopisywała. Nie było co prawda przesadnie ciepło, ale lepsze było to niż nieznośne upały, jakie zdarzały się tu latem.

Saragossa zrobiła na Białeckich miłe wrażenie. Szarobłękitny nurt rzeki Ebro, w którym odbijały się promienie jesiennego słońca, budząc w wodzie złociste refleksy, wspaniała bazylika Nuestra Señora del Pilar, niemniej wspaniała katedra La Seon, czyli Świętego Salwatora, Aljaferia, czy wreszcie tajemniczy most Puente de Piedra, a właściwie bezdenna przepaść w jego pobliżu – zwana Studnią San Lázaro11 to wszystko robiło wrażenie i pobudzało wyobraźnię.

Małżonków jedno tylko, jak dotąd, wyjątkowo mocno łączyło – ciekawość rzeczy nadzwyczajnych, toteż, gdy trafili na ubogiego studenta, który zaczepiony przez pana Mikołaja pytaniem, który teraz się cieszył, że kiedyś markiz przymusił go do nauki hiszpańskiego, czy mógłby pokazać im miasto i uraczyć jakimiś niezwykłymi opowieściami o nim, nie omieszkał skorzystać z okazji zarobienia kilku monet i skwapliwie się zgodził.

Och! Panie hrabio, pani hrabino – przybrał dramatyczną pozę, gdy stali na moście – spójrzcie w dół, na tę rzekę spokojnie toczącą swój nurt ku morzu, o tam – wskazał dłonią miejsce pomiędzy pierwszym a drugim filarem. O, tam, w dnie Ebro, znajduje się niezgłębiona przepaść nazywana Studnią San Lázaro. Och! Ileż jest o niej niebywałych i mrożących krew w żyłach opowieści! Na przykład ta, mówiąca o nieszczęśliwej miłości dwojga młodych kochanków, którzy nie mając nadziei na to, by się pobrać, a żyć bez siebie nie umieli, zespoleni gorącym uczuciem, przepełnieni goryczą zawodu, doprawioną rozpaczą, trzymając się za ręce, skoczyli w przepaść, z której już nigdy nie wypłynęli na wierzch… Czy Bóg im wybaczył?… Kto wie?… Powiadają, iż przepaść ową zamieszkują monstra niebywałe, które pochłaniają trupy samobójców… ale nie tylko… gdy oto przed wiekami ojcowie lazaryści w tamtym klasztorze – tu wskazał dłonią starożytny budynek – urządzili leprozorium i kiedy kolejny nieszczęśnik umierał na trąd, to jego zwłoki również wrzucano w tę otchłań. I tylko jeden, jedyny raz, jak pamięć ludzka sięga, czeluść oddała zwłoki, ale bynajmniej nie trędowatego.

– Czemuż to? I czyje? – zapytał pan Białecki.

– Czemu? Iżby zbrodnia popełniona w mroku ujrzała światło dnia. Było to srodze pokaleczone ciałko męczennika, siedmioletniego chłopczyny, ministranta z La Seo, imieniem Dominguito de Val12, którego żydzi w makabrycznym rytualnym mordzie, mającym miejsce 31 sierpnia 1250 roku ukrzyżowali, przybijając go do gwoździami do ściany, przekłuli bok, a na koniec odcięli głowę, dłonie, stopy, korpus poćwiartowali i szczątki wrzucili w Otchłań San Lázaro. Tym razem wszelako, Studnia owe szczątki wyrzuciła z siebie na brzeg Ebro i rzecz cała się wydała…

Panią Białecką wstrząsnął dreszcz.

– A nie znasz, chłopcze, jakichś zdumiewających, ale mniej makabrycznych opowieści związanych z tym miastem?

– I owszem. Choćby i ta, którą państwu chce opowiedzieć... ale może udajmy się do bazyliki Nuestra Senora del Pilar? To zaledwie parę kroków. Nim jednak dojdziemy do tej świątyni, to aby czasu nie mitrężyć, pozwolicie dostojni państwo, że uraczę ich jeszcze jedną historią, zanim opowiem tę wcześniej przyobiecaną?

– Niech będzie, posłuchamy – zgodziła się pani Białecka.

– A zatem… W katedrze La Seo w roku 1458 miejscowi marrani13 bestialsko zamordowali ojca Pedro Arbués de Épila, inkwizytora. I nie myślcie dostojni państwo, iż był on łasy na owo stanowisko, broń Boże! A z tego, co wiadomo, gdy król Ferdynand II, ze wskazania Wielkiego Inkwizytora Hiszpanii Tomása de Torquemady, nakazał mu, wespół z ojcem Pedro Gasparem Juglarem14 tropienie żydów fałszywie i nieszczerze nawróconych na katolicyzm, dla zysków tylko i zaszczytów, mocno się przed tym wzdragał. Ci zaś marrani, rekrutujący się spośród znamienitych i bogatych rodów, obawiając się utraty przywilejów, majątków, a nawet i życia, zawiązali na inkwizytorów spisek. Pierwszy z nich, Juglar, zmarł – jak się domyślano – otruty, ale niczego nikomu nie udowodniono, ojciec Pedro zaś będąc ostrożniejszy i roztropniejszy, nie jadał byle gdzie i z byle kim, pod habit natomiast przywdziewał kolczugę, a na głowie nosił stalową misiurkę. Zabójcy, wiedząc o tym, nie mieli odwagi zaatakować go na ulicy, dopadli go więc w ośmiu, gdy na klęczkach modlił się w katedrze i po wielokroć ugodzili w jedyne odsłonięte wrażliwie miejsce, to jest w szyję. Skonał po dwóch dniach.

Wcale ta nowa opowieść nie jest przyjemniejsza od poprzednich, ale skoroś ją, chłopcze zaczął, to i dokończ. Musiał być ów inkwizytor jakimś wyjątkowo krwiożerczym człekiem, jeśli dopuszczono się na nim tak niebywałego mordu i w takim miejscu na domiar! Wieleż to miał wyroków na sumieniu?

– Trzy. Dwa skazujące żyjących i jeden osobę zmarłą.

– Słucham? Ile? Trzy? A tak po prawdzie to zaledwie dwa? Przedziwne, zdumiewające!

– Tak, tym bardziej przecie – przytaknął student – że u nas w Aragonii, żydom wolno było legalnie wyznawać swoją religię aż do roku 1492, a więc od tego mordu licząc ponad trzydzieści lat jeszcze! A ścigano wyłącznie fałszywie nawróconych dla jakowegoś profitu, dla jakowychś korzyści.

– I to już koniec tej historii?

– W zasadzie koniec. Oczywiście, jak nietrudno się domyślić, zbrodnia owa pociągnęła za sobą nieprzyjemne konsekwencje... Ale oto i bazylika.

Spojrzeli na okazałą świątynię umurowaną na poły z kamienia, a na poły z dość cienkiej, ale za to wyjątkowo długiej cegły aragońskiej o bladej czerwonawobrązowej barwie z lekko szarym odcieniem. Dach bazyliki po części pokryty był zielonymi, żółtymi, niebieskimi i białymi dachówkami azulejo15, a po części zwykłą dachówką i blachą bodaj ołowianą. Z zewnątrz był to gmach na wpół gotycki, na wpół mudéjar16.

Weszli. Wnętrze, którego ściany zdobiły stiuki i sztukaterie, sprawiało zarazem dostojne, jak i radosne wrażenie, albowiem jego wystrój był w przeważającej mierze barokowy, chociaż nie brakowało w nim także i elementów innych stylów.

Podróżnicy obeszli trójnawową świątynię nader dokładnie, zaglądając do kaplic, podziwiając detale, aż nareszcie student delikatnie pociągnął Mikołaja za rękaw i szepnął:

– Pójdźmyż teraz zobaczyć najcenniejszy skarb kościoła.

Posłusznie udali się za nim.

– Oto Matka Najświętsza na Kolumnie.

Pokrótce opowiedział im dzieje łaskami słynącej figury, a na koniec rzekł:

– A teraz posłuchajcie dostojni państwo o największym cudzie, jaki za sprawą Matki Bożej z Pilar kiedykolwiek się wydarzył. To cud większy od wszelkich innych cudów, jakie gdziekolwiek i kiedykolwiek wydarzyły się na całym świecie.

Dobrze, dobrze. Mów – ponaglił go Mikołaj.

– Było to tak. Niejaki Miguel Pellicer, urodzony w roku 1617, rolnik, mieszkaniec Calandy, w poszukiwaniu zarobku, licząc sobie wieku lat dziewiętnaście, udał się do Castellón do domu wuja swego imieniem Jaime Blasco, brata matki swojej. Tam zasię doznał niezwykle groźnego wypadku, w którego wyniku tak nieszczęśliwie poranił prawą nogę i połamał w niej kości, iż nieodzownym się stało – wedle wiedzy chirurgów – nogi tej odjęcie.

Początkowo, nader krótko, przebywał w szpitalu w Walencji. Potem poprosił o przewiezienie go do Saragossy, a gdy tylko tutaj przybył, wyraził życzenie, iżby mógł się pomodlić przed cudowną figurą Matki naszego Pana, zapewne mając nadzieję na cudowne wyleczenie. Ale cud się nie dokonał.

Ze świątyni przewieziono go tedy do szpitala Matki Bożej Łaskawej. I tutaj w strzaskaną kończynę, wdała się zgorzel, a więc nie było już dla niej żadnego ratunku, a dla samego Miguela życie zawisło na włosku. Dlatego to więc w październiku 1637 roku amputowali znakomici mistrzowie w swoim fachu, chirurdzy Juan de Estanga i Diego Millaruela, w asystencji dwóch jeszcze innych mistrzów tego fachu.

Odjętą nogę pogrzebano na miejscowym cmentarzu szpitalnym, a asystował przy tym jeden z chirurgów obecnych przy amputacji, niejaki Juan Lorenzo Garcia. Po zaleczeniu się rany młody człowiek nie wrócił do domu, lecz pozostał w Saragossie, gdzie imał się różnych zajęć, ale głównie utrzymywał się z żebractwa. Ostatecznie jednak w marcu 1640 roku zdecydował się powrócić do Calandy.

I tu stało się coś niebywałego. Wieczorową porą 29 marca tegoż 1640 roku w obecności rodziny i sąsiadów biedny kaleka odpiął drewnianą kulę i położywszy ją obok posłania, sam zległ na nim. Obecni z zaciekawieniem oglądali sinoczerwony poodgniatany kikut, a nawet go dotykali.

Gdy sąsiedzi się rozeszli, Miguel zapadł w sen, w którym nawiedził go majak. Oto zdało mu się, iż Madonna z Pilar namaszcza mu kikut olejem z lampy płonącej przed jej wizerunkiem. A potem? Potem najpierw rodzice, a i on sam zauważali, iż przed ponad dwoma laty amputowana noga znów przynależy do ciała! Nie ma już kikuta, lecz kompletna kończyna, na dodatek ta sama, którą mu odto, bo są na niej nawet blizny, które zostały po wypadku!

Jak nietrudno się domyślić Kościół nie od razu bynajmniej uznał to wydarzenie za cudowne, lecz zarządził śledztwo i proces przed sądem duchownym. Ciągnął się on aż do 27 kwietnia 1641, kiedy po uznaniu za wiarygodne zeznań aż dwudziestu czterech świadków, w tym wszystkich chirurgów biorących udział w zabiegu ostatecznie ogłoszono werdykt, uznający zdarzenie owo za rzeczywisty cud.

I to już wszystko, co miałem do opowiedzenia – rzekł student-przewodnik i zamilkł.

Mikołaj milczał i stojąc w absolutnym bezruchu niby ogarnięty martwotą, wpatrywał się w postać Matki Najświętszej. Przez głowę przelatywały mu setki myśli, ale jedna z nich była najbardziej natrętna. „Trzeba odprawić Florine… trzeba odprawić Florine… jak najprędzej trzeba odprawić Florine…”. Wpatrzył się w twarz posągu i zdało mu się, iż usta Maryi skrzywiły się leciuchno, z wyraźną dezaprobatą, lecz Mikołaj uznał, iż to tylko gra świateł i cieni. Westchnął ciężko, przeżegnał nabożnie i oparłszy o jedną z kolumn, nadal trwał w bezruchu.

Florine natomiast upadła na kolana, wsparła się o balustradę oddzielającą ołtarz od nawy, skryła twarz w dłoniach i w bezgłośnej modlitwie poruszała wargami…

* * *

Smolista czerń nocy nierozświetlonej ni księżycową bladą poświatą, ni jedną gwiazdką nawet zalegała sypialnię Florine.

Nie wiedziała, dlaczego się przebudziła. W pomieszczeniu panowała głucha cisza. Lecz oto naraz skądś ode drzwi jakaś sylwetka odrobinę jaśniejsza od lepkiego mroku jęła rosnąć, przybierając męskie kształty.

Florine – nie mając pojęcia w jaki sposób, bo czerń nocy ni odrobinę się nie rozproszyła, doskonale wyraźnie, jakby w pełnym świetle, ujrzała jakoweś obce indywiduum. Z ubioru sądząc, był to arystokrata odziany w czarny i skromny, lecz wytworny szustokor, z wywiniętymi białymi mankietami, takimiż obramieniami jego brzegów i białym muślinowym fularem wystającym sponad stójki pod szyją i luźno opadającym na piersi. Jedyny, ale za to niebagatelny, luksus stanowiły wysadzane wyjątkowej czystości i piękności brylantami spinki z białego złota, a i jeszcze i z tego samego metalu wyrobione sprzączki u pantofli uszytych z delikatnej giemzy, w odcieniu lśniącego i polerowanego smoliścieczarnego hebanu. Bladobursztynowej barwy nicią, również z białego złota usnutą, miał przyozdobiony kunsztownym haftem przód szustokoru, jak również kamizelę, którą nosił pod nim.

Obcisłe jedwabne spodnie sięgały ledwie do kolan, a zgrabne i wspaniale umięśnione łydki okrywały również jedwabne białe pończochy.

Florine chciała go zapytać, kim jest, lecz głos ugrzązł jej w gardle. Wpół siedziała, a wpół leżała w bezruchu wsparta na łokciu. Lękała się… nie źle powiedziane… była straszliwie, nieludzko wręcz przerażona, będąc pewną, iż nieznajomy uczyni jej krzywdę… może nawet zabije?

Lecz on, podszedłszy do łoża, najpierw przyłożył palec do warg, nakazując milczenie, a następnie ściągnąwszy z leżącej przykrycie, położył na jej brzuchu dłoń ciężką i zimną niczym granit obrośnięty igiełkami lodu.

Trwało to zaledwie chwilę, a potem… potem zniknął… rozpłynął się w ciemności… pozostał po nim tylko, rozsmużając się w powietrzu, odór trupi, zapach asafetydy, ziela bagna, gnijącego zielska i siarki, mułu, pleśniejących wodorostów, końskiego potu i starego moczu.

I dopiero teraz Florine odzyskawszy głos, zaczęła krzyczeć tak strasznie, tak przeraźliwie, iż Mikołaj, porwawszy się na nogi, nie bacząc na konwenanse, w samej nocnej koszuli, ale ze szpadą w dłoni, wbiegł do sypialni żony.

Tuż za nim pojawiła się służebna i drżącymi rękami skrzesawszy ognia, zapaliła świece.

Pomieszczenie było puste. Pan Białecki odetchnął z ulgą.

– No już dobrze… cichutko… uspokój się… to tylko zły sen, majak jakiś straszliwy – i zapominając się do końca, nie bacząc na to, co sobie postanowił w Saragossie, że tę małżonkę-nie-małżonkę odprawi, przysiadłszy na łożu, przygarnął ją do siebie i, głaszcząc po włosach, uspokajał.

Florine przywarła do niego z całej mocy i energicznie potrząsając głową, przeczyła tej jego diagnozie.

– Nie… nie… to nie był senny koszmar… to nie majak… on tu był!

– Kto? – chrapliwym, nieswoim głosem zapytał hrabia, jakby przeczuwając, o kim zaraz usłyszy.

– Mężczyzna. Arystokrata.

– Potrafisz go opisać?

– Tak…

Mikołaj, wysłuchawszy opisu, skrył twarz w dłoniach i począł dygotać, jakby wstrząsany febrą.

Florine objęła go ramionami i przytuliła do siebie. Tym razem to ona jego gładziła po włosach…

Przyciągnęła go jeszcze bardziej, jednocześnie odsuwając się na przeciwległy skraj łoża, robiąc miejsce dla Mikołaja, który jakby do reszty się zapomniawszy, legł obok żony.

Służebna, patrząc na tę scenę z nieopisanym zdumieniem, zdmuchnęła świece i wyszedłszy na palcach na korytarz, delikatnie zamknęła za sobą drzwi…

* * *

Nie, nie najdroższy, proszę… – Florine błagalnym wzrokiem wpatrywała się w twarz Mikołaja, który zawstydzony tym, co stało się w nocy, a może bardziej dlatego, że sam sobie nie potrafił, nie wiedział jak, poradzić, umykał jej wzroku.

– Dlaczego?

– Lękam się. Straszliwie się lękam…

– Sądzisz, że jeśli natychmiast stąd wyjedziemy, to uciekniemy przed kimś, czy może przed czymś, co może przenikać do naszych sypialń? Czy to powód, by czmychać z Madrytu, nie zerknąwszy nawet na miasto?

– Wiem, że masz racje, ale każda następna chwila tu spędzona przyprawia mnie o drżenie. Proszę… – złożyła ręce w błagalnym, nieomal modlitewnym geście.

Pan Białecki po tym, jak już naprawdę stała się jego żoną, nie potrafił odmówić.

– Niechże i tak będzie.

Rzuciła mu się na szyję, a on siedział sztywny, zakłopotany, speszony…

* * *

Dalsza podróż przez Hiszpanię nie cieszyła już małżonków. Mikołaj nawet rozważał, czy nie zawrócić do Francji, lecz przeprawa przez Pireneje zimową porą była zbyt niebezpieczna, by taką podróż ryzykować.

Dlatego pojechali dalej.

Ávilę zwiedzili pobieżnie, chociaż było to miasto bogate tak historią, jak i zabytkami. Odwiedzili Klasztor de la Encarnación17, świętej Teresy od Jezusa, posłuchali o jej niezwykłym życiu, lecz bez zainteresowania. Zdecydowanie większe wrażenie zrobiła na nich Bazylika San Vicente, ale tak naprawdę, to co utkwiło małżonkom w pamięci to była opowieść o niezwykłej miłości, która jednocześnie wyciskała łzy i budziła dreszcz grozy, którą posłyszeli z ust jednego z mnichów, w klasztorze, którego to klasztoru rzecz owa się tyczyła.

A było to tak:

W Ávili, w pałacu Núñez Vela mieszkała urocza Lucinda, córka możnego pana, która wyróżniała się niezwykłym pięknem i ciała i duszy.

Jak nietrudno się domyślić, miała licznych adoratorów, bo przecie wszystko ku niej pociągało – i uroda i charakter i zamożność ojca też… Jednak na żadnego z owych adoratorów nie raczyła zwrócić swej uwagi. Do czasu wszelako.

Oto bowiem spostrzegła, iż podczas spacerów po mieście ustawicznie jej towarzyszy, w pewnym oddaleniu oczywiście, pewien zachwycający młodzieniec. A był on tak przystojny, iż serce na jego widok za każdym razem, a to tajało, a to biło mocniej i aż podchodziło do gardła. Z czasem, gdy kawaler owo zauważył, odważył się podkradać w pobliże balkonu sypialni dziewczęcia, z którego rozciągał się wspaniały widok na Valle de Amblés18.

Po jakimś czasie panna zauważyła tajemniczego młodzieńca, stającego, gdy tylko słońce zachodziło, najbliżej jak się tylko dało naprzeciwko owego balkonu. Powodowana ciekawością zaczęła z nim prowadzić nocami długie rozmowy i chociaż nigdy nie zbliżyli się do siebie nawet na wyciągnięcie reki, zakochali się w sobie bez pamięci.

Tajemniczy młody człowiek okazał się wysoko urodzonym szlachcicem nazwiskiem Enrique Blazquez Dávila, lecz dla ojca dziewczęcia nie był dobrą partią. Oskarżył go tedy o spisek przeciwko zwierzchniej władzy i chłopak, aby ratować głowę, musiał salwować się ucieczką.

Zdążył jednak przed wyjazdem z miasta pożegnać się z ukochaną, przysięgając jej miłość już nie tylko dozgonną, ale i poza grób nawet.

Czas płynął. Lucinda każdego dnia wypatrywała kochanka, lecz Enrique nie wracał… Aż któregoś poranka, gdy ptaki po ogrodach kląskały upojnie, znaleziono ją, opierającą się o balustradę balkonu, ale już martwą, bo żyć bez swojej miłości ani nie umiała, ni też nie chciała… I pochowano ją w krypcie klasztornego kościoła…

Nadszedł jednak dzień, kiedy Enrique mogąc już bezpiecznie powrócić do miasta, pierwsze kroki skierował pod balkon kochanki. Na próżno jednak jej wypatrywał… aż wreszcie jakiś przechodzień powiedział mu, co się stało.

Młodzieniec z rozpaczy oszalał i zapragnąwszy zobaczyć kochankę po raz ostatni, nocą zakradł się do klasztornego kościoła, gdzie spoczywały jej szczątki i próbował otworzyć jej grób. Lecz jakaś przedziwna siła sprawiła, iż jego dłonie przyrosły do wieka sarkofagu… Przez długi czas się mocował z zimnym niczym ciało trupa granitowym wiekiem, aby uwolnić ręce, a gdy mu się to na koniec udało, przerażony wybiegł ze świątyni. Znalazłszy się na zewnątrz, uświadomił sobie, iż owa nieziemska moc uniemożliwiła mu zbezczeszczenie grobu, a i także przerażający obraz zwłok w rozkładzie, który zapewne towarzyszyłby mu już do końca życia.

Rankiem jednak powrócił do klasztoru i poprosił o przyjęcie go do grona mnichów. I spędził tam resztę swych dni, żyjąc w bliskości swej umiłowanej zmarłej…

Florine wzdrygnęła się i chwyciła męża za ramię.

– Dość, dość już tego. Nicolás, proszę, ruszajmy zaraz w drogę. I nie zatrzymujmy się już nigdzie, nigdzie. Ta Hiszpania mnie przeraża. Choć z drugiej strony to dzięki temu, żeśmy tu przybyli jesteśmy nareszcie razem… ale już dość, dość…

– Niechże będzie.

I nie zwlekając, ruszyli zaraz przez Toledo do Malagi, nie zwiedzając już niczego po drodze, by jak najśpieszniej dotrzeć do portu, wsiąść na statek i ruszyć do Marsylii…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Salve Regina, czyli Witaj Królowo to pierwsze słowa pieśni poświęconej Najświętszej Maryi Pannie.

2Tak przemija chwała świata. (łac.).

3Conde – hrabia (hiszp.).

4Wewnątrz murów [miasta]. (łac).

5Poza murami [miasta]. (łac.).

6Za: Malchior Buliński, Monografija miasta Sandomierza, Warszawa 1879, s. 137.

7Nie skonsumowany. (łac.).

8Słowo szlachcica. (łac.).

9Piastował te funkcje w latach 1715-1725.

10Alkad, z hiszp. alcade – odpowiednik burmistrza.

11Bazylika Najświętszej Maryi Panny na Słupie, katedra La Seon, czyli Świętego Salwatora, Aljaferia, most Puente de Piedra, czyli Most Kamienny i Studnia San Lázaro, czyli św. Łazarza – znakomite i najbardziej znane zabytki Saragossy.

121243-1250 – święty Kościoła katolickiego do Soboru Watykańskiego II. Kult został trwale wygaszony w roku 1965 po zastąpieniu Mszy trydenckiej przez Novus Ordo Missae.

13Żydzi nawróceni na katolicyzm.

14Król Ferdynand II Katolicki (1452-1516), Tomasz Torquemada, O.P. (1420-1498), Pedro Gaspar Juglar, O.P. (1441-1485).

15Cienkie płytki ceramiczne, glazurowane, w różnych barwach, czasem gładkie albo przyozdabiane rozmaitymi elementami dekoracyjnymi.

16Styl architektoniczny charakterystyczny dla Półwyspu Iberyjskiego, będący połączeniem stylów muzułmańskiego, romańskiego i gotyckiego, a w schyłkowym okresie także i renesansowego.

17Klasztor Wcielenia Syna Bożego.

18Dolina Amblés – około 12,5 km na południowy zachód od pałacu.