Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (24)
Próba mnicha. Ten przeklęty Gaufridi. Nastała wówczas moda na „kabałę chrześcijańską”
Ojciec Jean-Baptiste Gaufridi1, mnich benedyktyński z opactwa Saint-Victor w Marsylii, a zarazem proboszcz w marsylskiej dzielnicy Accoules, żarłocznie wpatrywał się w czternaście lat liczącą Madeleine de Demandolx de la Palud2, którą nie tak dawno przygotował do przyjęcia pierwszej Komunii świętej i sam jej zresztą udzielił. Jej niewinna, uduchowiona twarzyczka bardzo go podniecała. I ta kibić, gibka i wcięta…
Dziewczynka, jak na swój wiek, wyglądała dość poważnie i śmiało można ją było wziąć za nieco starszą, ale to, ile lat sobie liczyła, było akurat dla ojca Luisa sprawą nawet nie drugo – ale wręcz trzeciorzędną….
* * *
Louis Jean-Baptiste Gaufridi, prostak, ale bystry, syn pasterza, lecz także i szczęściarz, bo miał wuja księdza, a ten, dostrzegłszy w chłopaku potencjał, postanowił nim pokierować, mógł dziękować losowi, iż ów – czy to wuj, czy to los – wyrwał go z krzaczastych wygonów, na których pasał kozy. I gdyby nie ów wuj, to pasałby je tam aż do śmierci.
Wuj zainstalował go u siebie na plebanii, poduczył czytać, pisać, łaciny, kręcić się koło ołtarza, co by się lepiej zapoznał, przyglądając się im z bliska, kościelnym nabożeństwom i inszym obrzędom. Dał mu też dostęp do swojej skromnej, bo skromnej, niemniej liczącej nieco woluminów, biblioteki…
I tu Gaufridi dokonał odkrycia, które zmieniło całe jego życie. Znalazł bowiem pomiędzy innymi księgami przekłady z hebrajskiego na łacinę autorstwa niejakiego Guillaume’a Postela3, Zohar, Sefer Yetzirah i Sefer ha-Bahir, fundamentalnych dzieł żydowskiej kabały i zaczął się w nich rozczytywać. Skąd się tam wzięły? Ano stąd, że nastała wówczas moda na „kabałę chrześcijańską”, ta jednak z powietrza wziąć się nie mogła, dlatego trzeba było wyjść od żydowskiej. Ot, i cała tajemnica.
Kiedy w roku 1590 Gaufridi podjął studia teologiczne w Arles, przygotowując się do święceń kapłańskich, nie oddawał się wyłącznie nauce i modlitwom, ale wręcz pochłaniał z wypiekami na twarzy pozostałe dzieła Postela i innych kabalistów, do których – mimo iż były potępiane przez władze kościelne – to jednak, z trudem, bo z trudem, jednakowoż zyskał dostęp. A tym bardziej je chłonął i żył nimi, bo były zakazane, a to, co zakazane, wzbudza przecie dreszczyk emocji. Przy okazji otarł się też o starodawną gnozę i czysty okultyzm.
Zresztą o Postelu głośno było w Europie, a szczególnie o głoszonych przez niego naukach, które rozpowszechniał po spotkaniu słynnej mniszki padewskiej, z którą się poznał w Wenecji, gdy tam zawiadywała zaopatrzeniem kuchni szpitala San Giovanni e Paolo, zwanej matką Johanną, ale bardziej znanej pod przydomkiem Zuana, słynącej z dobroczynności i zakładającej hospicja dla najuboższych, co bez wątpienia było nader chwalebne.
Ale… Zuana uważała się też za mistyczkę, doświadczającą niebiańskich wizji, a i Postel za takąż ją uznał. I od owej pory, jeśli tylko Postel nie udawał się w którąś ze swych licznych podróży, byli już razem. On – jako kierownik duchowy natchnionej niewiasty, ona – jako dar dla ludzkości zesłany przez Boga, ba! jako wcielenie samego Bóstwa… a przynajmniej tak się Guillaume’owi wydawało. Cel, jaki przyświecał ich wspólnemu działaniu, cel, który ukazano jej w owych nieziemskich wizjach, był taki, iżby doprowadzić do zjednoczenia wszystkich religii, jakie tylko są na świecie w jedną, którą każda istota ludzka mogłaby i chciałaby przyjąć za własną.
Mistrz Postel, zauroczony ową, niemłodą przecie kobietą, poświęcił jej nawet dwa dzieła: Les Très Merveilleuses Victoire des Femmes du Nouveau Monde, czyli Najwspanialsze zwycięstwo niewiasty Nowego Świata i La Vergine Venetiana, czyli Dziewica wenecka. I bynajmniej nie o Nowy Świat, nie o Nową Hiszpanię, odkrytą przez Kolumba za Oceanem chodziło, ale o Nowy Świat w znaczeniu Novus Ordo Mundi – Nowy Porządek Świata, a może nawet Novus Ordo Seclorum – Nowy Porządek Wieków…
W końcu, jako badacz i wyznawca kabały, dla niepoznaki nazwanej chrześcijańską, uznał Zuanę za nową Ewę, za pramatkę owego, mającego rychło nadejść, Nowego Porządku Świata, co wcale nie kolidowało z naukami Zoharu, z którego można było wykoncypować, że prócz męskiego, ma zaistnieć też coś na kształt Mesjasza Niewieściego, Bóstwo bowiem raz jeszcze winno się wcielić, lecz tym razem w kobietę.
Ów zaś pogląd, jakby ideowo pokrewny kabalistyce Izaaka Lurii, przez Postela został doprecyzowany i w duchu chrześcijańskim przemieniony. Ogłosił on bowiem, iż grzech Ewy nie został odkupiony przez Chrystusa, i że może on być odkupiony dopiero przez wcielenie się Bóstwa w Mesjasza-Kobietę, która stanie się Sophią-Mądrością i Anima Mundi-Duszą Świata, a może wręcz, jak byśmy mogli się domyślać, wcielonym Duchem Świętym? No i dopiero wówczas skalany świat miałby szansę nareszcie powrócić do stanu idealnego.
Nie będzie trudno zgadnąć, kogo za tę Sophię i Duszę Świata nasz chrześcijański kabalista uznał. Oczywiście! Zuanę!
Gdzieś chyba wszakże popełnił pomyłkę, bo i on umarł i Zuana umarła, a na starym świecie wszystko trwało tak, jak trwało, a może wręcz było coraz gorzej…
Dało to do myślenia Gaufridiemu. Z całą ową ideą oczywiście się zgadzał, bo, roztrząsnąwszy ją na wszystkie strony i sposoby, nabrał pewności, iż na świecie musi się pojawić także i Żeński Mesjasz…
Przyszło mu też do głowy, że Postel bynajmniej nie był pierwszym, który głosił to, co głosił. Byli i inni mędrcy, którzy krzewili te same idee… A może… może jednak każdy z nich miał odrobinę racji? Może była jakaś jedna niewiasta, która musiała przejść cały cykl inkarnacji, wcielając się po śmierci w coraz nowe ciała, aż dojdzie do doskonałości i wtenczas dopiero będzie mogła – na końcu owego łańcucha awatarów – osiągnąć zdolność, by stać się Duszą Świata i przywrócić pierwotny i doskonały ład na Ziemi?
Louis zamyślił się… Sięgnął pamięcią do tego, czego się nauczył, starając sobie przypomnieć, kto też głosił po śmierci Jezusa podobne myśli. Plasnął się w czoło. Ależ tak, no przecież, nikt inny, tylko sam wielki Szymon zwany Magiem4!
Poznawszy pewną młodziuchną i piękną dziewczynę, noszącą imię Helena, Szymon całkowicie zanurzył się w rozpuście, w niej upatrując sposobu na zdobycie jeszcze większej wiedzy i mocy niż ta, którą dysponował wcześniej.
A czego uczył? Ano tego, iż to on sam jest Najwyższą Mocą Bożą, która nie tylko ogarnia świat, lecz równocześnie przenika ludzkie dusze.
Powiadał jeszcze, że drugim z nadprzyrodzonych, niezbędnych światu i ludzkości bytów, jest jego kochanka, którą nazwał greckim mianem Ennoia, co oznacza Pierwszą Myśl bóstwa.
Według Szymona od Heleny wzięli początek aniołowie, eony i moce kosmiczne. Lecz aniołowie, będąc wrogo usposobieni do niej, stali się przyczyną opuszczenia przez nią świata duchowego i zejścia do świata materii i przymusili ją do przyobleczenia się w ludzkie zniszczalne ciało i zamieszkania poniżej sfery gwiazd – właśnie na naszej Ziemi, gdzie dała początek rodzajowi ludzkiemu, który, jako niedoskonały z samej swej natury, podlega bezwzględnemu prawu śmierci.
Widząc, co się stało z kochanką, Szymon, jako Najwyższa Moc Boża, zwana Wielka, rychło zstąpił tutaj za nią, przyjąwszy u Żydów postać Syna, u Samarytan Ojca, a u pogan Ducha Świętego, aby uwolniwszy partnerkę z więzów materialnego ciała i konieczności umierania, na powrót zabrać ze sobą ponad niebieską powałę do swego królestwa, a w tej powrotnej drodze mają im towarzyszyć niektórzy wybrani przez nich ludzie.
Wybrańcami zaś boskich Szymona i Heleny mogli być jedynie ci, którzy ze wszystkich sił starali się zburzyć ustalony od zarania dziejów ład społeczny i porządek moralny.
A jak mieli to robić? Ano, przez dążenie do zrównania stanów, do równości i sprawiedliwości społecznej. Największą z zasług zaś było niszczenie wszelkich nakazów, zakazów, wszelkiej tradycji, hołdowanie lubieżności i niczym nieokiełznanej rozpuście, co ich miało wyzwolić i uwolnić od wszelkich ograniczeń istot niedoskonałych.
Natomiast ci z ludzi, którzy trzymaliby się dawnych praw moralnych nakazanych Dekalogiem, a potwierdzonych i wzbogaconych przez Jezusa z Nazaretu, mieli – wespół ze strąconymi na Ziemię Aniołami – pozostawać w niezmienionym stanie istot podległych cierpieniom i konieczności umierania.
Przyszedł jednak czas, iż umarł Szymon i umarła jego kochanka Helena. Czy odradzali się potem w nowych ciałach? Gaufridi uznał, że tak, że bez wątpienia. Na pewno Postel i Zuana znaleźli się w tym długim szeregu inkarnowanych, w nieustającym – obejmującym nawet tysiąc pokoleń – procesie zwanym przez żydów guilgoul – ponownego zagnieżdżania się dusz w nowych, kolejnych ciałach, co na płaszczyźnie fizycznej przebiegałorównolegle z ciążą.
Lecz kto przyszedł na ich miejsce? Musiała to być para – mężczyzna, dojrzały i mądry oraz młoda piękna dziewczyna…
Tylko tego był pewny i niczego więcej.
I wtedy to właśnie spojrzał na swoją córkę duchową… na Madeleine de Demandolx de la Palud… I wtedy to właśnie jasna niczym błyskawica i paląca niczym grom myśl przemknęła mu przez głowę: To oni byli kolejnymi w owym łańcuchu inkarnacji…
* * *
– Nie lękaj się Madeleine, wszak jestem z tobą – Gaufridi mocno ściskał drobną, delikatną dłoń dziewczynki. – Jeszcze trochę, jeszcze kawałek. Musimy dotrzeć do tamtego wzniesienia, do tych białożółtawych nagich obłych skał.
– Których, ojcze?
– Do tego wzgórka, na którego szczycie samotnie rośnie ten potężny, stareńki jałowiec fenicki5, wiekiem pochylony, ale wciąż jeszcze dość krzepki, by przetrwać burze i nawałnice. Widzisz?
– Tak, widzę.
Przedzierali się dalej wąziuchną ścieżką przez wydychające upojne wonie gęste i niskie zarośla, zwane przez miejscowych garrigue.
Nierówne, zwietrzałe, postrzępione przez czas, wiatry i niepogodę wapienne skałki podłoża, poprzecinane tajemniczymi, skrytymi w cieniu parowami, porośnięte były odurzająco pachnącymi tymiankami, macierzankami, licznymi gatunkami mięty, rozmarynem, szałwią… Gdzieniegdzie strzelał wyżej nich krzak jałowca, żółto kwitnącego jaśminu, dzikiej oliwki, czy skalnego dębu oplecionego ciasno giętkimi pędami sarsaparilli6, z której witek zwieszały się dojrzewające już, zebrane w kiście ciemnowiśniowe, podługowate i ostrokończyste owoce.
– Ojcze…
– Cóż tam, moja córko?
– Opadam z sił, nogi mnie bolą – Madeleine wygięła buzię w podkówkę i widać było, że zbiera się jej na płacz.
– Dobrze, odpocznijmy zatem. Pamiętaj jednak, że w samo południe musimy znaleźć się u stóp tamtego samotnego jałowca.
Dziewczynka skinęła głową na znak zgody.
– Masz, pij – Gaufridi odpiął skórzaną butlę od pasa i podał ją swojej podopiecznej.
Upiła łyk i skrzywiła się.
– Co to takiego?
– Woda z odrobiną armaniaku, żebyś się wzmocniła. Poza tym lepiej gasi pragnienie.
Upiła jeszcze kilka łyków, a potem usiadłszy w cieniu starego wawrzynu, przymknęła oczy i odpoczywała.
Po kwadransie Gaufridi kazał jej jednak wstawać i znów ruszyli w kierunku obłej skały wyrastającej wysoko ponad okoliczne zarośla.
– Madeleine, czy pamiętasz, czego cię uczyłem, zanim przystąpiłaś do pierwszej Komunii?
– Pamiętam ojcze.
– Zatem wiedz, że to wszystko to były bajki dla profanów.
– Bajki? Dlaczego tak mówisz, ojcze?
– Właśnie, bajki… ale dziś ci powierzę wiedzę tajemną, skrytą, wiedzę, której nikomu niewtajemniczonemu nie wolno ujawniać i zdradzę ci prawdę o świecie i Bogu… wtajemniczę cię w prawdę o świecie i Bogu…
– To ten, w którego kazaliście mi wierzyć, nie jest prawdziwy?
– Poniekąd… jest…
– A zatem nie jest jedyny? Wszak tak mnie, do tej pory, nauczaliście. To wszystko było kłamstwem?
– I tak i nie. Aby to zrozumieć, posłuchaj teraz tego, co jest utajone przed profanami.
– Zatem mówcie, ojcze. Słucham.
– Bóg Świetlisty Ojciec, Bóg Pierwotny, Odwieczny i Starodawny zrodził dwóch synów – pierworodnego Satanaela i młodszego Logosa…
I popłynęła opowieść o Świetlistym Ojcu i jego dwóch synach, o światłości i ciemności, o dobru i złu, o walce pomiędzy nimi i o ludzkiej w tym starciu roli…
I wyszło na to, że ów dobry bóg jest złem, a ów zły bóg jest dobrem… tyle z tego zrozumiała dziewczynka. A skoro tak, to należy grzeszyć, bo grzech jest zasługą, a zasługa grzechem. Aż zakręciło się jej od tego w głowie, ale poczuła się wyróżniona. I była dumna z tego… bo posiadła wiedzę.
A więc całe nasze postępowanie trzeba podporządkować temu, co przybliża zwycięstwo dobrego/złego boga. I to jest ta wiedza ukryta. Ale sposoby na przyśpieszenie powrotu Porządku Pierwotnego są bardzo różne… niektóre mogą wprawić w zdumienie… niektóre w grozę i przerażenie… liczy się jednak ostateczny efekt. Zapamiętaj jeszcze – dopowiadał Gaufridi – że Dobro należy wspierać, całkowicie mu się oddać i prowadzić określony tryb życia… nie dziwując się niczemu… niczemu – podkreślił.
– Jaki, ojcze?
– Tego dowiesz się później.
– Dziś tylko chcę, abyś dobrowolnie ofiarowała się Dobru. Temu dobru, które przyniosło ludzkości światło wiedzy. Temu, który, to światło wciąż dzierży i udziela tylko swoim najwierniejszym sługom.
– Czy jesteś gotowa oddać mu się cała i na zawsze?
– Cóż to znaczy, ojcze?
– To, że zawsze i bez względu na jakiekolwiek okoliczności będziesz bez szemrania spełniać jego wolę.
– Czy ten Bóg to… Jezus?
– Nie, Madeleine.
– Zatem kto?
– Wszak ci mówiłem, Bóg Pierwotny, Świetlisty…
– Kim on jest?
– Olśniewającym światłem setek świec i oślepiającym światłem Słońca, łagodnym światłem lampki oliwnej, rozedrganym światłem płomieni ogniska, kropelką czerwonawo skrzącego się żaru dogorywających węgli i światłem tak ciemnym niczym noc najczarniejsza, którego ludzkie oko nie dostrzeże, światłem-ciemnością, najdoskonalszym światłem, które dostrzega się tylko oczyma duszy…
– Czy ma on jakieś imię?
– Ma…
– Jakie?
– Znasz je, lecz będę je mógł wypowiedzieć wówczas dopiero, gdy tam, na skale, oddasz mu się cała – do końca i bez reszty. Tam na skale, na której ja mu cię ofiaruję… Jako jego kapłan…
– Przerażasz mnie, ojcze, gdybyś nie był moim mistrzem i nauczycielem, mogłabym mniemać, że chcesz mi wyrządzić jakąś straszną krzywdę… może nawet zabić?…
– Nie. Ja nie chce cię zabijać. Ja chcę cię wskrzesić do życia. Do pełni życia, bo teraz martwa jesteś…
– Jakże? Wszak jem, piję, oddycham…
– To zbyt mało…
Umilkli, bo wreszcie dotarli do podnóża obłego wzniesienia uformowanego z wapienia białożółtawej barwy, które wiatr, deszcz, mgły niesione od Oceanu i drobny piach gnany tu od Maghrebu i Sahary, wypolerowały tak, iż trudno było wspinać się po śliskich ścianach ku niewielkiej płaszczyźnie szczytu, na której samotnie rósł prastary, okazały, pokaleczony przez czas, ale ciągle żywy, potężny jałowiec fenicki, o pochylonym pniu i pokrzywionych konarach, z których niejeden grom pozdzierał kawały kory…
* * *
Madeleine leżała naga na gładkiej kamiennej powierzchni. Słońce prażyło niemiłosiernie. Madeleine miała zamknięte oczy. Gaufridi klęczał przy niej, również nagi, i rozłożywszy szeroko ręce, wznosząc twarz ku słońcu, szeptał coś niezrozumiale. Nie wiadomo, modlitwy?… Ewokacje?…
* * *
Zmierzchało, gdy Gaufridi i Madeleine nieludzko zmęczeni na powrót stanęli na progu domu jej rodziców.
* * *
– Droga pani – Gaufridi z najwyższym szacunkiem skłonił głowę przed matką swej duchowej córki i pupilki zarazem, Madeleine. – Droga pani. Sądzę, że na tyle udało mi się poznać to słodkie, niewinne dziewczę, iż z czystym sumieniem będę mógł służyć radą w sprawie jej przyszłości.
– I jakaż to rada? – zapytała pani de Demandolx de la Palud.
– Odkrywszy, iż Madeleine ma powołanie, iżby służyć Bogu, pomyślałem, żeby przekonać was, abyście ją oddali do klasztoru.
– To fakt. Nie jest trudno zauważyć, że dziewczyna jest raczej marzycielką, jakby nawet nieco zaburzoną emocjonalnie, niż osobą twardo stąpającą po ziemi. Może więc, wielebny ojcze, istotnie macie rację? Może właśnie tam jest jej miejsce, a nie w świecie, gdzie musiałby być żoną i matką… Kto wie?…
– Jestem przekonany o tym… przemodliłem to… odbyłem wiele rozmów z dziewczęciem… wszak rychło skończy ona czternasty rok życia, więc… albo trzeba by się rozejrzeć dla niej za narzeczonym, albo… oddać ją na wieczność najdoskonalszemu Oblubieńcowi…
– A czy jakiś konkretny klasztor macie, ojcze na myśli?
– I owszem.
– Zatem któryż?
– Urszulanek. To niedaleko…
– Czy to zaleta?
– Ba!
– I czemuż?
– Stęsknicie się za tą słodką ptaszyną, to będziecie mogli ją odwiedzić.
– A ty, Madeleine, co ty o tym sądzisz?
Dziewczyna skromnie opuściła oczy, zarumieniła się aż po samo czoło i dopiero po dłuższym milczeniu, ledwo słyszalnym szeptem powiedziała:
– Niechże będzie tak, jak ojciec wielebny rzekł.
– Czyli chcesz do klasztoru? – upewniała się matka.
– Tak… chcę… tak… niech będzie… do klasztoru…
– Ale chyba nie zaraz?
– A na cóż tu czekać? – mnich wtrącił się do rozmowy. – Jak już rzekłem wkrótce mieć będzie lat piętnaście. Najwyższa zatem to pora. Byłbym zdania, iżby jak najrychlej rozpoczęła nowicjat. No, ale rodzina może mieć inną opinię na ten temat…
– Trzeba cię zatem spakować, Madeleine. Pomyśleć o jakimś wianie… – powiedziała matka.
* * *
Ojciec Louis Jean-Baptiste Gaufridi osobiście odwiózł Madeleine do urszulanek i przy owych urszulankach… już pozostał. Przełożona nawet się ucieszyła, że doświadczony i pobożny kapłan, za miskę zupy i Komunię świętą, podjął się niełatwej przecież pracy formowania dusz młodych nowicjuszek, a było ich podówczas nieco.
Miał w tym nowicjacie swoją grupę duchowych córek, których był spowiednikiem i kierownikiem duchowym, z którymi prowadził budujące rozmowy, chociaż… może nie zawsze budujące… a przynajmniej nie ze wszystkimi… aczkolwiek na ogół rozmowy owe obracały się wokół spraw nadprzyrodzonych, to niektóre dla postronnego słuchacza mogłyby się zdać bezwstydne, a nawet gorszące…
* * *
Nadszedł rok 1609, kiedy to nieco niezrównoważona emocjonalnie nowicjuszka skończyła właśnie siedemnasty rok życia, a jej probacja dobiegała końca… Właśnie… dobiegała… ale…
– Ojcze…
– Cóż takiego, moja córko?
– Ojcze… – Madeleine patrzyła ze smutkiem w oczy Gaufridiego. – Lęk mnie jakiś ogarnia. Pożerający. Straszliwy. Umysł mi się mąci. Nie ma już we mnie żadnej radości. Skoro tylko niebo szarzeje, nim zacznie świtać, kiedy nawet ptaki śpią jeszcze, ja szeroko otwartymi oczami wpatruję się w ciemność, a ta ciemność jest zarazem i pustką… czy wiesz, co to jest pustka? Taka bezdenna. Czy wiesz, co się czuje, gdy w tę pustkę się zapada, gdy leci niczym rozpędzony kamień wrzucony do studni, ale wie się, że będzie się tak lecieć w nieskończoność i nigdy nie usłyszy plusku toni, że nigdy nie dotrze się do głębi i że ten plusk z czeluści studni nie powróci echem…
– Madeleine!
– Tak, ojcze…
– Masz mnie…
– A cóż ty możesz?
– Być twoim wsparciem… twoją nadzieją… twoim obrońcą… na zawsze…
– Ty?! Ty moim wsparciem?! Moją nadzieją?! Nadzieją na co? Że i dzisiejszej nocy zakradniesz się chyłkiem, wśliźniesz przez okno, wpełzniesz do mojego łóżka?…
– Madeleine!
– Tak, ojcze?
– Zamilcz, bo jeszcze ktoś usłyszy…
– I cóż z tego? Niech słucha… czego się obawiasz? Wszak zawsze twierdziłeś, że masz potężnego nadludzkiego protektora! Czyżby to było łgarstwo? Czyś mi opowiadał takie bajki, żeby się dobrać do mnie, żeby wejść we mnie, gdym była jeszcze dzieckiem? – oczy uciekły jej w głąb czaszki i widać było tylko ich białka, a z ust dziewczyny wydobył się chrapliwy nieludzko brzmiący, ewidentnie męski głos – żeby ją zerżnąć, plugawy klecho?
* * *
– Wielebna matko – Gaufridi umykał wzrokiem przed spojrzeniem przełożonej marsylskich urszulanek.
– Cóż takiego, ojcze?
– Wielebna matko, zdaje mi się, iż mojej protegowanej nowicjuszce, Madeleine, zdałoby się odrobinę oddechu…
– A cóż takiego masz na myśli?
– Może krótki pobyt przy rodzinie?
– Nie jesteś pewny jej powołania?
– Nie, to nie to…. Ale wyraźnie przechodzi teraz pewien kryzys…
– Kryzys wiary?
– Nie, nie wiary, ale jakiś… duchowy bez wątpienia, a może tylko nerwowy? Nerwy ma bowiem delikatne…
– Zatem?
– Jeszcze przecie nie złożyła ślubów. Jakiś czas spędzony w domu rodzinnym może ją wyleczyć.
– Cóż. To ty jesteś jej kierownikiem duchowym. Jej spowiednikiem. Niechże tak i będzie.
* * *
Madeleine z ulgą spoglądała na zatrzaskującą się za nią klasztorną furtę. Nogi same ją niosły po wyboistym bruku w stronę rodzinnych pieleszy.
Gdy stanęła w progu obszernej sieni, z lubością wciągnęła w nozdrza od dzieciństwa znane jej zapachy. Objęła matkę i zaniosła się łkaniem.
– Już dobrze, dobrze córeczko, już dobrze – matka gładziła jej włosy. – Już teraz wszystko będzie dobrze. Jeśli nie zechcesz, nie wrócisz za klasztorne kraty. Nikt cię do niczego nie będzie przymuszał.
Madeleine bez słowa skinęła głową i wytarła łzy rąbkiem rękawa matczynej sukni, tak samo, jak to robiła, gdy miała trzy-cztery latka.
* * *
Pierwsza noc w rodzinnym domu to była ulga i wytchnienie. Spała głębokim spokojnym snem, bez żadnych majaków. Obudziła się późno, gdy słońce już wtoczyło się na niebo wysoko, prawie do połowy firmamentu.
Przeciągnęła się rozkosznie w miękkiej puchowej pościeli, ale około południa głód przymusił ją, aby wstała. Wcześniej nikt jej ani nie budził, ani nie zaglądał do sypialni. Cierpliwie czekano, aż sama się przecknie.
Obiad zjadła ze smakiem. Nawet poprosiła o dokładkę pieczonego jagnięcego udźca. Od lat nie czuła się tak wolna, spokojna i szczęśliwa. Spokojna…
* * *
Zaczynało zmierzchać. Wieczorny chłód orosił trawy rosnące w niewielkim ogrodzie za domem. Cichły ostatnie ptasie szczebioty, krwawiące słońce skryło się za horyzontem, zostawiając tylko jarzące się czerwienią plamy posoki na gładkiej, bez jednej chmurki, powierzchni nieboskłonu.
Madeleine na nowo ogarnął smutek. Dopadł ją nagle. Straszny, zagnieżdżający się nie tylko w sercu, ale w każdym włókienku jej ciała. I ogarnęła ją tęsknota, taka, że aż chciało się jej wyć.
Pomyślała, że bez Gaufridiego zaraz skona… Och, ojcze Luisie! Jakże pragnęła mocnego uścisku jego ramion, tych ognistych pocałunków i tej słodkobolesnej rozkoszy…
* * *
Madeleine wróciła do klasztoru…
Madeleine na powrót odesłano do rodziny…
Madeleine znowu była w klasztorze…
Gaufridi… ciągle obok… nigdy bez niego… te spowiedzi trwające godzinami w jej skromnej celi zamkniętej na głucho… Te jęki jakby od smagnięć zadawanych pokutnym biczem, ale bynajmniej nie bolesne, a jakby przesycone niezdrową zmysłową rozkoszą…
* * *
Przełożona urszulanek, przerażona tym, co się działo z nowicjuszką, sama mająca znikomą wiedzę, a może nawet i żadnej, na temat ludzkiej duszy, zawezwała na pomoc specjalistów w owej dziedzinie – egzorcystów.
Kiedy przybyli, przyjrzeli się Madeleine i przepytali ją. Zbadali dokładnie. I zdało się im, iż poza tym, że przejawia pewną nerwowość i marzycielstwo, czasami przybierające formę kryzysów lękowych, nie mogli przecież ponad wszelką wątpliwość stwierdzić diabelskiego possessio.
– Matko wielebna – jeden z egzorcystów zwrócił się do przeoryszy. Zdaje nam się, że dziewczyna po prostu zadurzyła się w swoim kierowniku duchowym i wymyśla niestworzone historie, żeby zwrócić na siebie uwagę. Zdarza się to, w takiej formie jak u niej może niezbyt często, niemniej się zdarza.
– Co zatem, ojcowie zalecacie?
Egzorcyści, po naradzie, zdecydowali, iżby natychmiast przerwać wszelki kontakt pomiędzy ojcem Gaufridim a Madeleine i odizolować ją w ścisłej klauzurze bezpośrednio pod czujnym okiem Matki de Gaumer.
Niewiele to jednak dało, objawy szaleństwa nie ustępowały. Postanowiono tedy przenieść nowicjuszkę naznaczoną ową przedziwną chorobą do innego klasztoru.
Co też i uczyniono.
Madeleine zamieszkała w oddalonym o nieco ponad trzydzieści kilometrów od Marsylii klasztorze urszulanek w Aix-en-Provence.
Jednakowoż i to lekarstwo zawiodło….
* * *
Któregoś późnowiosennego dnia, gdy podczas południowego posiłku siostry, ze skromnie opuszczonymi oczyma, powoli, nie łapczywie, posilały się niewyszukanym obiadem, słuchając jednocześnie żywotów tych świętych Pańskich, których pamiątka na ów dzień przypadała i jedynie owo monotonne czytanie zakłócało panującą w klasztorze martwą, nieomal grobową ciszę, a poza tym trwała jakaś zamglona powszedniość upływającego czasu, chwil nijakich, godzin, które odchodziły bezbarwne, nużące, szare i nudne… i nic nie wskazywało, iż ów dzień czymkolwiek będzie się różnił od innych podobnych mu dni, wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
Oto bowiem naraz siostra Madeleine, gwałtownie odsunąwszy od siebie talerz, na melodię jednej z popularnych gminnych piosenek, zaśpiewała:
Urszulanka ci ja, bardzo pragnę kija!
I księżowskiej pyty, by i on był syty!
W refektarzu zapadło milczenie… Mniszki zdumione popatrywały spod oka jedna na drugą, a lektorka, zaniechawszy czytania, z otwartymi ze zdumienia ustami, okrągłymi oczami wpatrywała się w Madeleine.
Ta ostatnia zaś odrzuciwszy głowę, zaczęła chrumkać niczym świnia, potem zaszczekała, zawyła, by na koniec błyskawicznie wysuwając i wciągając język zasyczeć raz, drugi, trzeci niczym rozdrażniony wąż.
Zakonnice jedna po drugiej z trwogą w oczach żegnały się i nie zważając na regułę posłuszeństwa, jedna po drugiej, nie czekając na pozwolenie, odchodziły od stołu, uciekając do kaplicy…
* * *
Wielebna Matka Catherine de Gaumer, przełożona marsylskich urszulanek, która specjalnie przybyła do Aix-en-Provence przeprowadzić badanie, siedziała tak blisko siostry Madeleine, że bliżej się już nie dało, dotykając kolanami jej kolan i z całych sił trzymając ją za nadgarstki, tak, ażeby uniemożliwić jej ewentualną próbę ucieczki.
– Mów! – rozkazała przeorysza.
– Co mam mówić, matko?
– Wszystko, od początku do końca.
– Lecz o czym?
– Ty wiesz!
Madeleine spojrzała rozmarzonymi oczyma w szeroko otwarte okno, na drżące gałązki i połyskujące liście korkowego dębu, które delikatnie poruszały się w łagodnym tchnieniu wietrzyku, budząc rozdygotane zielonkawe cienie, przez które przenikały słoneczne złociste cętki, pstrząc trawę u podnóża pnia.
– Pamiętam tamto słońce… i niemiłosierny upał… odurzający zapach szałwi, tymianku, macierzanek, wawrzynu i rozmarynów… jego słowa… niczym najpiękniejsza muzyka… jego słowa… przelewały się z jego umysłu wprost do mojej głowy… stareńki pień o spękanej i łuszczącej się korze jałowcowego drzewa… powietrze rozedrgane nad rozgrzaną skałą… ból… straszny i rozkoszny… i te cienie, które wraz z nim wniknęły we mnie i wespół z jego tłocznią wibrowały… i pociekły niby świeży sok winny te rubinowe krople mojej krwi, które zrosiły niepokalaną biel skalnego podłoża… w końcu on wyszedł ze mnie, lecz cienie pozostały…
Przełożonej ciarki przeszły po skórze.
– O kim mówisz, córko?
– O moim ojcu i kochanku…
– O ojcu?!
– Tak, o ojcu Gaufridim…
– A owe cienie? Co to za cienie, które w ciebie wniknęły? Co to za cienie?
Madeleine przymrużyła powieki i zimnym, stalowym wzrokiem przewiercała na wylot twarz przeoryszy, aż ta poczuła nieomal fizyczny ból.
– A cóż ci do tego stara macioro? Ty zgęstku smarków, ty śmieciu, ty zapleśniałe łajno…
Przeorysza, choć przerażona, nie straciła jednak przytomności umysłu. Błyskawicznie zakryła dłonią usta młodej mniszki i jęła w głos odmawiać modlitwę do świętego Michała Archanioła, pogromcy Złego.
Nic to jednak nie dało. Madeleine ugryzła ją do krwi i zaniosła się szalonym, niepohamowanym śmiechem.
– Rozdziewiczył mnie, gdy miałam czternaście lat, a gdym doszła do siedemnastu, rżnie mnie regularnie, gdy tylko sposobność się nadarzy! I nocą i za dnia! A coś myślała, parchata suko? Już wiesz i pewnie mi zazdrościsz! Pewnie byś sama przed nim nogi rozłożyła!
Zamilkła. Ukryła twarz w dłoniach i na długą, bardzo długą chwilę zastygła w bezruchu. Bardziej przypominała kamienny posąg niż żywą istotę. A potem spomiędzy palców zaczęły się jej przesączać łzy…
– Matko… matko… pomóż mi… to katusze, męki straszne, których opisać się nie da… skrzywdził mnie straszliwie… wprowadził we mnie demony…
– Ojciec Gaufridi?
– Tak, on sam… I zmuszał mnie do niewyrażalnych bezeceństw…
– Kopulował z tobą?
– Och, stale to robi… znieprawił mnie… do bezwstydu pociągnął, do wszeteczeństwa, rozpasania, wyuzdanych sprośności, o których wstydzę się nawet myśleć, a czynić muszę…
– I czemuż to?
– Bo ma władzę nade mną przez demony, które we mnie za jego przyczyną zamieszkały.
– To jest ich wielu?
Madeleine potwierdziła, skinąwszy głową.
– Ilu?
Madeleine jednak zamilkła i nie odpowiedziała już na to pytanie.
Przeorysza przeżegnała się kilkakroć, raz za razem i tyłem wyszła celi dziewczyny, zamykając drzwi na klucz. Goniły ją słowa ohydne, wulgarne, pełne nienawiści i szaleństwa, a zaraz po nich skomlenie żałosne i prośby o pomoc… o ratunek…
* * *
W nowym miejscu cierpienia Madeleine stały się wręcz nie do zniesienia. Co gorsza, przybrały formę rzeczywistego opętania demonicznego. Czy to za dnia, czy nocą, doznawała wizji przerażających, kryzysów duchowych i diabelskich ataków, a najczęściej działo się tak podczas wspólnych modlitw.
Tego nie można już było traktować lekko…
* * *
Kiedy przybyli egzorcyści, atmosfera w klasztorze zgęstniała tak, że aż dusiła. Wyczuwało się straszliwe napięcie i oczekiwanie na coś, co się musi wydarzyć, ale nie wiadomo kiedy i nie wiadomo, co.
I zaczęło się na dobre. Ciało Madeleine wiło się i skręcało. Miewała tak straszliwe napady wściekłości, iż trudno ją było poskromić. Dopuszczała się bluźnierstw i profanacji. Potrzaskała krucyfiks, łamiąc go i ciskając szczątki na posadzkę. Czego więcej było trzeba? To, to się działo z dziewczyną, było oczywiste…
Przez rok bezskutecznie egzorcyzmował ją dominikanin Jean-Baptiste Bomillon, ale nie tylko, że nie podołał zadaniu, to z przerażeniem spostrzegł, iż zaraza zdemonizowania rozszerza się na inne mniszki. Najpierw złe duchy weszły w trzy, a potem w następne – w sumie ofiarą Szatana padło osiem urszulanek.
Za najsilniej opętaną uznano siostrę Louise Capeau, którą posiadło trzy demony: Verin, Sonilon i Gresil, kiedy Madeleine tylko dwa – Belzebub i Astaroth.
Ojcu Bomillonowi przyszedł w sukurs sam Wielki Inkwizytor7 i inni egzorcyści. Efektów, pozytywnych efektów, zaklinania złych duchów wszelako nadal nie było.
Demony zniewalające mniszki zgodnie oskarżały ojca Gaufridiego, iż to on sprowadził na nie to nieszczęście, że jest sługą Szatana, że je Szatanowi ofiarował, że kopulował z Madeleine. Demon Verin obsiedlający ciało siostry Louise oświadczył egzorcystom wprost, iż Gaufridi jest czarownikiem!
Do tej pory uważano benedyktyna za zwyczajnego, rozwiązłego mnicha, jakich było, jest i będzie wielu, ale teraz sam demon oskarżył go o czary. A to już była poważna sprawa! To nie było jakieś tam pospolite uwiedzenie młodej i ładniutkiej zakonnej nowicjuszki.
Duch nieczysty Verin ustami siostry Louise Capeau w zasadzie wydał wyrok na Gaufridiego, kiedy nie dość, że potwierdził, iż w Madeleine siedzi sześćset sześćdziesiąt sześć diabłów, co odkrył jeden z egzorcystów, ks. Domptius, to na dodatek oświadczył, iż Gaufridi jest czarownikiem. Ba! Ludożercą nawet!
Co prawda były nieścisłości i sprzeczności w zeznaniach, bowiem Verin twierdził, w przeciwieństwie do tego, co zeznała Madeleine, iż ojciec Gaufridi uwiódł i rozdziewiczył ją w pewnej pieczarze, czemu asystowały przyjazne mu demony, a potem nakłonił dziewczynę do podpisania cyrografu krwią pochodzącą z defloracji, a owo sprawiło, że stawszy się przez to Królową Sabatów, nie miała już najmniejszych nawet szans, by wyrwać się ze szponów złych mocy.
A potem były orgie na zlotach czarownic, sabaty odbywane pośród pustkowi, skał i zarośli, podczas których zabijano niemowlęta, aby je Złemu ofiarować, a Madeleine parzyła się z samym Szatanem…
Gdyby nie to, iż benedyktyn postanowił oczyścić się z owych zarzutów i oskarżeń, zamiast machnąć na nie ręką, może wszystko potoczyłoby się inaczej, ale on nie chciał żadnych plam na swoim życiorysie. I to był błąd…
Zaczęło się tak, jak chciał, lecz skończyło bynajmniej nie tak, jak by sobie tego życzył…
Gdy rewelacje Verina wykpił oskarżany przez niego mnich, śmiejąc się, że gdyby rzeczywiście był czarownikiem, to nie zadowoliłaby go liczba sześciuset sześćdziesięciu sześciu demonów, ale posłałby ich co najmniej tysiąc, sędziowie uznali to za przyznanie się do winy.
I tym, wedle jego mniemania, niewinnym żarcikiem, przypieczętował swój los…
Bo potem już poszło gładko…
Proces… przesłuchania… zeznania…
Przegrał… uznano go za winnego uprawiania czarnej magii, połamania ślubów zakonnych, rozpusty…
A gdy na dodatek na jego ciele znaleziono signum diaboli,8nie było już dlań ratunku.
Wyrok… wiadomo, jaki…
30 kwietnia 1611 roku, przez pięć godzin przed zawleczeniem go na stos, w asystencji straży oprowadzano go po mieście. Nim jednak podłożono ogień pod wiązki suchego chrustu i drew, okazując wyjątkową łaskę, Gaufridiego uduszono…
Lecz gdy kat zakładał mu garotę, zza jego pleców wyłoniła się owa androgyniczna istota, którą przed laty ujrzał tronującą w Jaskini Salamanki i szepnęła mu do ucha:
– Nie zdałeś egzaminu. Byłeś tylko nędznym rozpustnym klechą, który oddał mi tyle dusz niewinnych dziewcząt… tyle dusz… Sam przez to niczego nie zyskując… Zatem kończysz, jak kończysz. Tyś je opętywał płciowo, a ja pożerałem im dusze – zaśmiał się chrapliwie i, rozpłynąwszy, zniknął.
I w tej samej chwili siostra Madeleine oślepła i ogłuchła. Popadła w tak straszną rozpacz, iż nie była w stanie przełknąć nawet kęsa strawy. Zdaje się, iż ona naprawdę kochała Gaufridiego…
A potem ją i Louise Capeau przepędzono z klasztoru…
Nie był to jednak kres całej sprawy, gdy bowiem prochy spalonego na stosie ciała ojca Louisa Jeana-Baptiste Gaufridiego rozsypano na wietrze, a ów wiatr rozniósł je po okolicy, to jakby wraz z nimi rozsnuły się i bakcyle opętania.
Alarmujące wieści dochodziły z różnych miejsc i rozmaitych klasztorów Prowansji, w których mniszki doznawały ataków konwulsji, spazmów i wpadały w jakiś obłęd erotyczny, w jakieś wyuzdanie niebywałe, w obsceniczną histerię, w bezwstydną lubieżność…
Niejeden egzorcysta był świadkiem orgiastycznych scen… Niejedna mniszka usiłowała go uwieść… Niejeden demon chichotał skrycie, widząc, że jego wysiłki nie poszły na marne, że zastępy rozszalałych kobiet bluźnierstwem, wymazanych krwią i śluzem, służą mu i cześć oddają…
A przecież się zdawało, że po polowaniu Pierre’a de Lancre na wiedźmy z Labourd 1609 roku już nic podobnego we Francji zdarzyć się nie może…
Ale jednak później były trzy wiedźmy w Cassis, a jeszcze potem opętane mniszki w Loudun i Louviers… a jeszcze potem konwulsjoniści z Cmentarza św. Medarda w Paryżu…
Ale to już inne czasy i inne dzieje…
Książkę w wersji papierowej można kupić tu:
Wydawnictwo Armoryka
wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierza
e-book tu:
audiobook tu:
1Louis Jean Gaufridi (1572-1611).
2Madeleine de Demandolx de la Palud (1592-1670).
3Guillaume Postel (1510-1581) francuski językoznawca, astronom, kabalista i okultysta.
4Według wierzeń starożytnej sekty gnostyckiej symonitów był on bogiem w ludzkiej postaci. Według Dziejów Apostolskich usiłował kupić od apostołów moc udzielania darów Ducha Świętego.
5 Juniperus phoenicea.
6 Smilax officinalis.
7 Sébastien Michaëlis (1543-1618) – inkwizytor i przeor zakonu dominikanów. Jego dzieło Histoire admirable de la possession d’une penitente (1612) zawiera klasyfikację demonów, która powszechnie jest używana w literaturze ezoterycznej.
8 Znak szatana.