Savannah i dalej… Tuman krwawej mgły (1). Korzenie obecnej Francji.

===================

...w kontekście tego, co się teraz dzieje w Paryżu przypomnieć jak powstawały fundamenty?…

————————–

Fragment powieści “Tuman krwawej mgły”

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (1)

(fragment powieści)

Savannah i dalej…

Jean Baptiste Charles Henri Hector, markiz de Saillans, hrabia d’Estaing1 wysłuchał sprawozdania Stanislasa de Bialeckiego, wicehrabiego d’Urgel y d’Osona, który szczegółowo zreferował mu sytuację wojsk amerykańskich i obleganej przez nich w twierdzy w Savannah angielskiej załogi.

– Dziękuję panu, kapitanie. Znakomicie się pan rozeznał w faktach i szczegółowo je zreferował. Może pan wrócić do swoich obowiązków.

Pan Białecki, który po części dzięki kilkunastu bardzo udanym akcjom rozpoznawczym, a po części zasobności sakiewki w ciągu kilku zaledwie miesięcy mógł się już poszczycić stopniem oficerskim i mieć pod sobą oddział żołnierzy, znakomicie się sprawdzał jako zwiadowca. Miał do tego żyłkę i to uwielbiał. Teraz te jego talenty i zamiłowanie się przydawało.

Wojna, w której ostatecznie zdecydował się wziąć udział nie porywała go ku żadnym wyższym uczuciom, ale fascynowała, jako nowa wspaniała przygoda. Liczył, iż informacje, jakie przekazał dowódcy francuskich sojuszników zbuntowanych kolonistów, ułatwi zdobycie tego ważnego punktu oporu Brytyjczyków oraz ich amerykańskich lojalistów, bo bynajmniej nie wszyscy mieszkańcy kolonii popierali bunt przeciw królowi i metropolii. Pan Białecki nie sądził jednakowoż, iż hrabia d’Estaing kompletnie zlekceważy to, co usłyszał od niego…

* * *

Ranek 9 października 1779 roku był chłodny, wilgotny i mglisty. Bardzo mglisty. W gęstym szarym tumanie niewiele było widać. Alianckie amerykańsko-francuskie siły powoli posuwały się w stronę reduty Spring Hill, bo chociaż z meldunku pana Białeckiego należało wnosić, iż jest to zła decyzja, to przecież pan d’Estaing uznał, że jego eksperiencja wojskowa upoważnia go do zlekceważenia opinii nieopierzonego młokosa, który od niedawna dopiero wąchał proch.

Nie wiedzieć czemu uznał ową redutę za słabo umocniony punkt obsadzony jedynie przez lokalną milicję złożoną z kiepsko wyszkolonych i nie mniej kiepsko uzbrojonych lojalistów.

Chociaż Pułaski i Marion2 wyrazili zdecydowany sprzeciw wobec planu zaproponowanego przez d’Estainga, uważając go za zły i niebezpieczny, to jednak, mimo wszystko, wykonali rozkaz. Na własną zgubę…

Wojsko ruszyło, ale mgła, która spowijała pole bitwy, utrudniała marsz przez wyjątkowo trudny, bo bagnisty teren. W końcu stało się najgorsze – żołnierze zgubili się na mokradłach przed redutą i praktycznie nie byli w stanie przypuścić skutecznego natarcia. Dowódca nie zamierzał jednak wycofać się i poczekać na dogodniejszy moment.

I oto naraz, gdy słońce rozproszyło gęsty, mleczny tuman Amerykanie i Francuzi znaleźli się nieomal całkowicie bezbronni na linii strzału obrońców Savannah. Anglicy i to bynajmniej nie tylko członkowie lojalistycznej milicji, ale też zahartowani w bojach żołnierze, pod wodzą generał-majora Augustine Prévosta3 zasypywali gradem kul nacierających, którzy bardzo szybko się rozproszyli, starając się ocalić życie. Sam generał d’Estaing, osobiście prowadzący atak, został dwakroć postrzelony z muszkietu, ale przeżył.

Sytuację starał się uratować generał Kazimierz Pułaski, który przez niewielkie wyłomy uczynione w linii obrony Brytyjczyków ruszył ze swoją kawalerią w szaleńczym ataku, lecz trafiony kulą nieprzyjacielską padł śmiertelnie ranny…

Klęska połączonych wojsk amerykańskich i francuskich była całkowita, druzgocąca.

Hrabia d’Estaing po godzinie tej rzezi podjął nareszcie decyzję o odwrocie. Na polu bitwy leżały porozrzucane ciała około tysiąca jego żołnierzy, podczas gdy Anglicy stracili ich zaledwie około półtorej setki…

Nie była to piękna klęska…

* * *

Pan Białecki stał zamyślony nad pokrwawionym ciałem generała Pułaskiego. Przyszło mu na myśl, że jeszcze nie tak dawno, bo 17 lipca, w niecały miesiąc po tym, jak dostąpił tego samego zaszczytu, będąc przyjętym do tej samej loży masońskiej, co ten tu oto poległy rodak,4 był tak szczęśliwy, zaszczycony i jak dumny… a teraz?… ech!…

W myślach odmówił wieczne odpoczywanie za duszę nieboszczyka, ale się nawet nie przeżegnał, bo w tej rodzącej się krainie wolności, gdzie wszyscy ludzie są wolni z wyjątkiem Murzynów i wszyscy równi z wyjątkiem katolików, lepiej było tego swojego katolicyzmu nie manifestować.

Nie najlepiej to świadczyło o wicehrabim, ale z drugiej strony… religia – i to wszelka – stawała się w czasach, które nadeszły czymś coraz bardziej wstydliwym.

* * *

– Ba! – powiedział Stanisław Białecki. – Ba! – powtórzył. Wszystko pięknie panie markizie, ale walka jeszcze się nie zakończyła, jeszcze moje ręce, moja szabla i moja głowa mogą się tu przydać. Na razie nie myślę o wyjeździe stąd.

– Jak pan uważa, wicehrabio – generał La Fayette wzruszył ramionami. – Skoro wolą pańską jest zostać jeszcze przez czas jakiś w Nowym Świecie… Chyba, że ma pan zamiar już nigdy stąd nie wyjeżdżać?

– Nie, nie, markizie, wrócę do Europy.

– Do Polski?

Białecki wzruszył ramionami.

– A po co? Przecie to już trup i nikt go wskrzesić nie zdoła.

– Trzeba walczyć, wicehrabio! – markiz się podniecił, poczerwieniał na twarzy, a iskra zabłysła mu w oku.

– Pewnie, pewnie, kim i czym? Samym zapałem tylko szczerych patriotów? Bez pieniędzy, bez broni, bez wodza? A co oni mogą, jeśli większość arystokratów i biskupów ojczyznę-matkę zdradziło, za trzydzieści srebrników sprzedało?

– Przecie może się jeszcze wszystko odmienić na lepsze!

– Wiem, panie markizie, że jest pan nader przychylny Polsce i Polakom, ale mogę na to odpowiedzieć tylko tak: nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. I ja tak to wiedzę. Ot i wszystko.

– Nie kocha pan ojczyzny, wicehrabio?…

– To nie tak, panie markizie, to nie tak. I owszem, kocham, nawet bardzo, lecz trzeba patrzeć chłodnym okiem na sytuację. Wyjeżdżałem nieopierzonym młodzikiem z rodzinnego miasta, tutaj powąchałem nie tylko prochu, ale i o wyższą politykę się otarłem.

– I co?

– Ano to, że widzę, iż jakieś naprawdę groźne i złe siły zawzięły się, iżby Rzeczpospolitą unicestwić.

– Czy mogę się wtrącić do rozmowy, którą niechcący podsłuchałem?

La Fayette i Białecki zdumieni spojrzeli na mówiącego, który nie wiedzieć jak, bo nawet drzwi nie skrzypnęły a on znalazł się w izbie, w której przebywali.

Oto stał przed nimi jakiś mężczyzna o smagłej cerze i żółtych oczach z pionowymi pustymi źrenicami, ubrany wedle najnowszej hiszpańskiej mody.

– Kim pan jesteś i jakżeś tu wszedł? – zapytał zaskoczony wicehrabia.

– Śpieszę wyjaśnić… jestem diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.5 A wszedłem… nie ważne, jak wszedłem, ważne, że tu jestem – roześmiał się jakość dziwnie, chrapliwie.

– A to czemu? – zdziwił się La Fayette.

– Może dlatego, by kilka spraw wam rozświetlić, panowie?

– To znaczy?

– Najpierw powiem, iż pan Białecki…

– Pan mnie zna? Niby skąd? – zdumiał się Stanisław.

– Och, wicehrabio! I pana znam i markiza i wielu, wielu innych. Ale o tym może innym razem? Kontynuując… tak, ma pan absolutną rację, iż Rzeczpospolita zginąć musi. To kraj, który wprowadza nieład w Europie, hamuje postęp, dlatego trzeba ją unicestwić. I tak się stanie. A czyimi rękoma, to przecie dobrze pan wiesz, wicehrabio – Rosjan, Prusaków i Austriaków. To są narody opatrznościowe dla nowego ładu, jaki musi nastać.

– Przecie nic nie jest jeszcze przesądzone i los się może odwrócić na korzyść Polaków – zaprotestował La Fayette.

– Otóż nie, generale, otóż nie. Już wszystko jest przesądzone. Decyzje zapadły. Ten kraj przesądów, gdzie się pewną… Kobietę… o skaleczonej twarzy… ogłasza królową… Fe! Co za ciemnota! Jakiż zabobon. I ta nietolerancja, ta nietolerancja markizie.

– Pan bredzi, książę! – wzburzył się La Fayette. – Nietolerancja? W Polsce?

– A tumult toruński?

– Słucham?!

– Tumult toruński, przecież mówię.

– No tak. I co więcej?

– A to mało?

– Książę! Czy ma mnie pan za idiotę? W Anglii, Prusach, krajach skandynawskich, Rosji na nietolerancji i despotyzmie władza się opiera! Katolik jest tam nikim – śmieciem, psem, chodzącym trupem! Tam się ludzi zabija za odstępstwo od religii państwowej, a w Polsce nikt nikomu i nigdy nie bronił wierzyć, w co chce! A tumult w Toruniu protestanci wywołali, a nie katolicy! Ale skoro to katolicy, jak się ze słów pańskich można domyślić, winni są wszelkiemu złu, to jakże to katolicka Austria ma być jednym z owych – jakżeś to panie określił państw opatrznościowych?

– Zdania nie zmienię. Władcy krajów, które pan był łaskaw wymienić, prowadzą swoich poddanych ku oświeceniu i budują oni podwaliny nowego światowego ładu, gdzie nie będzie już miejsca na obskurantyzm, ani na zabobon. W szczególności ten… katolicki. A i katolickimi rękami też przecie można uleczyć zabobon, byle ów katolicyzm obskurancki wcześniej przemienić i do postępowych… wierzeń upodobnić najbardziej jak tylko się da.

– Panie! – zakrzyknął Białecki – wszak jako Hiszpan jesteś chyba katolikiem, czyż nie?

– Hiszpan? To tylko kostium, który w każdej chwili można zmienić… Rzeczpospolita zginać musi. A Francja…

– Co z Francją? – zaniepokoił się La Fayette.

– Tę się przebuduje. Gruntownie, z niej wyjdzie płomień, który cały świat starych idei i zabobonów w popiół obróci.

– Kim pan jest, książę?

– No właśnie, kim? – zagarnięty odparł zagadkowo.

– Przemawiasz jak prorok – rzekł markiz.

– Być może nim jestem?

– Skoro tak, co przewidujesz dla narodu, który tu się rodzi, w kraju, który pragnie się urządzić po swojemu?

– Temu krajowi przepowiadam wielkie rzeczy. Ten kraj stanie kiedyś na czele zjednoczonej ludzkości. Ten naród będzie strzegł wartości demokracji i szerzył ją po całym świecie. Ten kraj to kraj nowego porządku wieków… Przed tym narodem, który się zbuduje ze zlepku narodowości stoi ważna misja – naprawianie świata pod kierunkiem tych, co przed wiekami zostali do tego zadania wybrani, naprawianie połamanego świata, powoli, bardzo powoli, ale stale i konsekwentnie, aż do chwili, gdy wszyscy będą musieli czuć się szczęśliwymi.

– A jakże to można zmusić kogoś, by czuł się szczęśliwym? A jakaż to ma być ta nowa wolność? – zapytał Białecki. I od czego?

– Ma to być wolność od woli wolnej, którą każdy zechce chętnie poświęcić za pozór bezpieczeństwa i pełny brzuch.

– O! A to ci dopiero! – wicehrabia nie wiedział, czy ma śmiechem parsknąć, czy się zasępić, bo jeśli książę mówił to poważnie, to większego zniewolenia człowieka, jakie kiedykolwiek było na Ziemi aż dotąd jeszcze się nie widziało.

– Co, wicehrabio? Niesmaczne to będzie dla polskiej duszy? Nikczemne? Odpychające? Ale i wy to polubicie i wy się w tym rozsmakujecie, choć na owo jeszcze pokoleń trzeba i na początek najmniej połowę najlepszych z was wydusić.

Pan Białecki porwał się na nogi sięgając do rękojeści szpady, ale markiz go powstrzymał.

La Fayette zamyślił się przez chwilę, a potem wpił się wzrokiem w twarz i posturę dziwnego przybysza. Wreszcie rzekł:

– Powiedziałeś, książę, iż mnie znasz. Być może już się gdzieś spotkaliśmy. I mnie się zdaje, że cię powinienem znać. Chyba, że jesteś tylko do kogoś bardzo podobny?…

Plasnął się w czoło!

– Mam! Czy nie jesteś aby krewnym hrabiego de Saint-Germaina?

– Och! Może nawet więcej niż krewnym – diuk uśmiechnął się tajemniczo. Ale dość już o tym. Miałbym dla panów sugestię. Oczywiście to tylko sugestia, nic więcej.

– Jakaż to? – zapytał Białecki.

– Jedźcie obaj czym prędzej do Francji. Tam wkrótce wasze szpady bardziej będą potrzebne niż tutaj. To, co mieliście zrobić, już zrobiliście. A Francja na was czeka… czeka…

La Fayette i Białecki popatrzyli na siebie zdziwieni.

– Może jaśniej, książę. Niewiele zrozumieliśmy z tego coś tu mówił – poprosił wicehrabia.

– Ale to już może innym razem? Nie teraz. Tymczasem pozwolicie panowie, że się pożegnam.

Diuk skłonił się i wyszedł. Rozklekotane i o pordzewiałych zawiasach drzwi znów nawet nie skrzypnęły…

* * *

– Więc zdecydowałeś, wicehrabio, że zostajesz?

– Tak, panie markizie. Przynajmniej na razie.

– Ja nie wyjeżdżam na dobre, za jakiś czas powrócę, ale przecież nie na stałe. Może wtedy wyjedziesz ze mną do Europy? Masz wielki talent i zmysł wojskowy! Możesz zrobić karierę w armii. Przecie nie tu… nie w tej dziczy… bo co by to była za kariera?… To jak? Namyślisz się, kapitanie?

– Namyślę, generale.

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

11729-1794.

2Płk Francis Marion (1732-1795), pochodzący z kwakierskiej rodziny mieszkającej w Karolinie Południowej – bohater amerykańskiej wojny wyzwoleńczej.

31723-1786.

4Kazimierz Pułaski otrzymał stopień mistrza masońskiego 19 czerwca.

5Każde z imion i nazwisko to anagramy słów łacińskich i hiszpańskich wskazujące kim jest ta osoba. Postać ta występowała we wcześniejszych powieściach niniejszego cyklu: Wieszczbie krwawej głowy i Cmentarzu świętego Medarda.

==============================

Całość, cztery części “Sagi rodu Białeckich” opowiadających o rozrastaniu się Zła w dziejach świata od XVI wieku aż do dziś obejmuje cztery części.

Są to to:

1. 

Wieszczba krwawej głowy

link do zakupu: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Wieszczba_krwawej_glowy_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

2. 

Cmentarz Świętego Medarda

link do zakupu: 

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

3.

Tuman krwawej mgły

link do zakupu: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

4. 

Syn Cienistej Strony

link do zakupu: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Syn_Cienistej_Strony_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Wszystkie 4 części można nabyć w Księgarni “Armoryka” (w pakiecie – co będzie taniej), czyli tutaj:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Saga_rodu_Bialeckich_4_tomy_Andrzej_Sarwa.html