Sto pociech z karą śmierci

Sto pociech z karą śmierci

Stanisław Michalkiewicz sto-pociech

Śmierć ośmioletniego Kamila, skatowanego przez ojczyma, zepchnęła na dalszy plan dyskusję na temat seksualizacji dzieci, której nieubłaganą walkę, jak przystało na 5 miesięcy przed wyborami, wydał rząd „dobrej zmiany” z Naczelnikiem Państwa na czele. Chodzi o to, żeby rodzice mieli więcej do powiedzenia, czego uczą się w szkołach ich dzieci.

Jest tu bowiem pewien dysonans, jako że szkoły są państwowe, to znaczy – rządowe, albo nierządne – w zależności od tego, kto akurat rządzi powiatem czy gminą – podczas gdy dzieci są prywatne. To znaczy – chyba nie do końca – bo coraz częściej podnoszą się głosy, że „wszystkie dzieci są nasze”, to znaczy – albo państwowe, albo bezpańskie.

Gdyby nie było szkół państwowych, to żadnego dysonansu by nie było, bo i szkoły, i dzieci byłyby prywatne. Tymczasem ze względów ideologicznych nawet rząd „dobrej zmiany” na coś takiego zgodzić się nie może i stąd ten dysonans, w który próbują wcisnąć się rozmaite „organizacje pozarządowe”.

Jak wiadomo, podstawowym problemem takich organizacji jest to, za co by tu wypić i zakąsić. Na szczęście zdecydowana większość z nich jest popodłączana do rozmaitych finansowych kurków, rządowych, samorządowych albo nawet europejskich, przez które płynie sama małmazja – ale od przybytku głowa nie boli, zwłaszcza gdy można połączyć piękne z pożytecznym, to znaczy – wypić i zakąsić – ale w poczuciu misji.

Toteż wiele takich organizacji próbowało wciskać się do szkół i przedszkoli, żeby uświadamiać seksualnie cudze dzieci, bo jak tylko podrosną, to znaczy – skończą 15 lat – co u nas oznacza wejście w tzw. wiek rębny, to tygrysy będą miały świeże mięsko. Nie jest to, mówiąc nawiasem, jedyny dysonans w tej dziedzinie, bo z jednej strony kładzie się nacisk na „seksualizację” dzieci od najmłodszych lat – ale z drugiej strony bezwzględnie ściga się i piętnuje tych, którzy próbują robić to na własną rękę, to znaczy – bez przynależności do jakiejś pozarządowej organizacji pożytku publicznego. Mówię oczywiście o pedofilach, którzy są wyjęci spod prawa, również przy aplauzie organizacji seksualizujących dzieci.

Jest to zrozumiałe; podobnie było w średniowieczu, kiedy to rzemieślnicy skupieni w cechach energicznie zwalczali tzw. partaczy, czyli fachowców niezrzeszonych. Tymczasem pedofile, zwłaszcza rekrutujący się ze stanu duchownego, mają na polu seksualizacji znacznie lepsze osiągnięcia niż zorganizowane weteranki po rozmaitych przejściach czy stażu w agencjach towarzyskich albo weterani z tzw. darkroomów.

Nie przypominam sobie bowiem, by jakieś dziecko po 30 czy nawet 40 latach rozpamiętywało przeżycia doznane w przedszkolu czy szkole w ramach zajęć seksualizacyjnych, podczas gdy pedofile, zwłaszcza należący do stanu duchownego, potrafią dostarczyć takim osobom przeżyć, których starczy na całe życie.

Nomina sunt odiosa, ale mógłbym przytoczyć wiele przykładów, kiedy uczestnicy czy uczestniczki bliskich spotkań III stopnia z takimi pedofilami przez całe dziesięciolecia rozpamiętują tamte chwile. Do niedawna ograniczało się to do łzawej tęsknicy serca, ale obecnie te sprawy ujęli w swoje ręce pierwszorzędni fachowcy, kładąc w ten sposób fundamenty pod prężnie rozwijający się przemysł molestowania, dzięki czemu można i rozpamiętywać przeżycia, i zarobić pieniądze. Czegóż chcieć więcej?

Nie będzie „samowolki”?

Ale przemysł swoją drogą, a śmierć 8-letniego Kamila swoją. Opinia publiczna została poruszona, z czego z pewnością narodzi się mnóstwo pomysłów dalszego ograniczania władzy rodzicielskiej, której właściwie już nie ma – może z wyjątkiem obowiązku alimentacyjnego – bo byłoby dziwne, gdyby biurokratyczne gangi nie skorzystały z takiej sposobności – ale niezależnie od tego rozhuśtana przez niezależne media opinia publiczna bardzo się zradykalizowała.

W dobiegające z czeluści odgłosy wsłuchują się politycy i dlatego pan minister Ziobro przekazał śledztwo w tej sprawie do prokuratury ze słynnego w całym świecie z niezawisłości gdańskiego okręgu sądowego.

Przypomnijmy, że to właśnie tamta prokuratura śledziła Amber Gold i podjęła tzw. energiczne kroki nie wcześniej, aż ukradziona naiwniakom forsa rozpłynęła się w nicości. Od razu widać, że tamci prokuratorzy powinność swojej służby zrozumieją i pokierują śledztwem tak, jak się należy.

Ale nie tylko pan minister Ziobro wsłuchuje się w odgłosy dobiegające z czeluści opinii publicznej. Wsłuchuje się w nie również pan premier Morawiecki, który na jakimś mityngu powiedział nawet, że „jest za przywróceniem kary śmierci”. Jak pamiętamy z czasów pierwszej komuny, jeśli partia mówi, że weźmie, to weźmie, a jeśli partia mówi, że da, to mówi. Toteż pan premier Morawiecki może składać takie deklaracje całkowicie bezpiecznie, bo i on wie, i my wiemy, że Unia Europejska na taką samowolkę by nie pozwoliła, a w tej sytuacji co to komu szkodzi, jak pan premier podliże się trochę opinii publicznej? To nie szkodzi nikomu, bo żadnego przywrócenia kary śmierci nie będzie, a pan premier może dzięki temu uzbiera jakieś dodatkowe listki do wieńca sławy?

W ogóle z tą karą śmierci to mamy sto pociech. Jeszcze za pierwszej komuny, w ramach programu pilotażowego, została ona zniesiona w Niemieckiej Republice Demokratycznej. W praktyce oznaczało to tylko tyle, że nie mogły jej orzekać tamtejsze sądy, ale za to kaprale pełniący służbę przy murze granicznym między NRD i RFN nadal ją stosowali, i to w formie uproszczonej, po prostu otwierając ogień do każdego nieszczęśnika, który próbował ten mur sforsować. Likwidacja kary śmierci doprowadziła tam w ten sposób do zmiany hierarchii przestępstw; morderstwa, niechby nawet ze szczególnym okrucieństwem, stawały się przypadkami mniejszej wagi w porównaniu z próbą samowolnego przekroczenia granicy, bo one śmiercią karane być już nie mogły, podczas gdy próba sforsowania granicy – jak najbardziej.

Potem nastały przygotowania do transformacji ustrojowej, której bezpieczniacy trochę się obawiali, bo niby pan Daniel Fried wszystko uzgodnił w Władimirem Kriuczkowem, ówczesnym szefem KGB, ale – jak mówi poeta – „na tym świecie pełnym złości, nigdy nie dość jest przezorności”. Na wszelki tedy wypadek w całym socu ogłosiło „moratorium” na wykonywanie kary śmierci. Mogła być ona jeszcze orzekana, bo inaczej prawo mogłoby zostać złamane, a wiadomo, że nie ma nic gorszego niż złamane prawo – ale już nie można było jej wykonywać.

Dodatkowo, też na wszelki wypadek, wykreślono z Kodeksu karnego przestępstwo zagarnięcia mienia wielkiej wartości, dzięki czemu nawet afera FOZZ zakończyła się wesołym oberkiem. To „moratorium” miało swoje konsekwencje, bo szubienicznikom, skazanym na karę śmierci, zamieniano w tej sytuacji tę karę na 25 lat więzienia, czyli tzw. ćwiarę – bo dożywotnie więzienie zostało zniesione bodajże jeszcze w 1969 roku.

Wskutek tego pobożny pan Jarosław Gowin, który – jako prawdziwy człowiek renesansu – w rządzie zdrady i zaprzaństwa zajmował stanowisko ministra sprawiedliwości, musiał utworzyć obóz koncentracyjny w Gostyninie. Pretekstem był koniec kary 25 lat więzienia, którą, wskutek „moratorium”, właśnie kończył pan Trynkiewicz. W obawie, że wyjdzie na wolność i zacznie dokazywać, kobiety mdlały, więc pobożny i na łzy kobiece czuły pan minister Gowin nie miał innego wyjścia, jak założyć wspomniany obóz koncentracyjny, do którego niezawisłe sądy kierują delikwentów, pod pretekstem że „stwarzają zagrożenie”. To oczywiście prawda, bo czyż jest ktokolwiek, o kim można by powiedzieć, że na pewno nie stwarza zagrożenia? Takiego człowieka na świecie nie ma, bo nawet paralityk może prowadzić rozmaite knowania, w związku z czym jestem pewien, że na jednym obozie koncentracyjnym w Gostyninie się nie skończy, tym bardziej że podobno pęka on już w szwach.

Moratorium

Tymczasem w roku 1995 Sejm to „moratorium” na wykonywania kary śmierci przedłużył, bodajże do roku 2000. W związku z tym zapytałem pisemnie ówczesnego ministra sprawiedliwości w rządzie SLD-PSL, pana Jaskiernię, kto wprowadził to „moratorium” w roku 1988. W odpowiedzi pan minister napisał m.in, że „nie można ustalić autora tej decyzji”. No, proszę: „nie można ustalić” – a tymczasem do życzenia tego anonimowego dobroczyńcy ludzkości posłusznie zastosowało się całe państwo, z niezawisłymi sądami włącznie. Jeśli zatem komuś mało dowodów, że nasza młoda demokracja, z wymiarem sprawiedliwości na czele, podszyta jest bezpieką, to trzeba by mu chyba jeszcze narysować obrazek. To „moratorium”, mówiąc nawiasem, zakończyło się wcześniej, bo jeszcze przed rokiem 2000 znowelizowany został Kodeks karny, z którego kara śmierci została definitywnie wykreślona – i tak jest aż do dnia dzisiejszego.

Wykreślenie kary śmierci z arsenału kar kodeksowych pociąga za sobą bardzo daleko idące konsekwencje. Po pierwsze – niektóre przestępstwa, i to ciężkie, muszą w tej sytuacji pozostać bezkarne. Jeśli bowiem więzień odbywający karę więzienia dożywotniego zamorduje współwięźnia albo strażnika, to to przestępstwo pozostaje już całkowicie bezkarne.

Ale to jeszcze nic w porównaniu z prawną sytuacją Sił Zbrojnych. Jak wiadomo, jest to grupa obywateli, specjalnie szkolona i wyposażona w narzędzia do sprawnego zabijania innych ludzi, niszczenia mienia i temu podobnych czynności, które w Kodeksie karnym figurują jako ciężkie zbrodnie. Ale w Kodeksie karnym są też inne zbrodnie – na przykład taka, że kto działając wspólnie i w porozumieniu z innymi osobami dopuszcza się gwałtownych zamachów na czyjeś życie lub zdrowie, podlega karze… – ano właśnie. Jeśli w Kodeksie karnym byłaby kara śmierci, to taki przestępca podlegałby takiej właśnie karze. Tu musimy postawić pytanie, czy wojna jest stanem chaosu prawnego, czy nie.

Doniesienia, którymi bombardują nas media rządowe i nierządne, że na Ukrainie Putin dopuszcza się „zbrodni wojennych”, przekonują nas, że i na wojnie obowiązują jakieś reguły. Jakie? Na to pytanie możemy sobie odpowiedzieć i bez Putina, opierając się tylko na polskim systemie prawnym. Jednym z jego elementów jest Kodeks karny, w którym są umieszczone m.in przestępstwa wojenne, na przykład – mordowanie jeńców. Jest to ciężka zbrodnia, podlegająca surowym karom. Ale elementem systemu prawnego państwa są też regulaminy wojskowe, m.in. – regulamin walki. I cóż tam mamy? W sytuacji kiedy żołnierz w obliczu wroga odmawia walki, czyli zabijania nieprzyjaciół, jego dowódca może nawet zastrzelić go na miejscu. Jak widzimy, wojna nie jest stanem chaosu prawnego. Obowiązują tu reguły; proste i surowe – ale obowiązują.

Jeśli nieprzyjaciel rzuci broń i się podda, a ta kapitulacja zostanie przyjęta, to zabicie potem takiego nieprzyjaciela jest ciężką zbrodnią. Ale ciężką zbrodnią jest także odmowa zabijania nieprzyjaciół, czyli odmowa walki w obliczu wroga. Raz można, a nawet należy wrogów zabijać, a innym razem – nie wolno.

W takiej sytuacji możemy postawić pytanie – co z punktu widzenia prawnego robią członkowie naszych Sił Zbrojnych, zabijając nieprzyjaciół? Wykonują na nich karę śmierci w trybie uproszczonym, bo ci nieprzyjaciele, działając wspólnie i w porozumieniu, dopuszczają się gwałtownych zamachów na życie naszych obywateli, niszczą mienie, próbują pozbawić Polskę niepodległości albo oderwać część terytorium – ale pod warunkiem, że taka kara jest w ogóle dopuszczalna w polskim systemie prawnym.

Jeśli jej nie ma, to nikt w całym państwie zgodnie z art. 7 Konstytucji, stanowiącym, że organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa – nie ma prawa wydać rozkazu otwarcia ognia do nieprzyjaciół. Może co najwyżej wydać polecenie, by tych nieprzyjaciół chwytać. Oczywiście nikt się takimi rzeczami nie przejmuje, bo skoro już nakazano zlikwidować karę śmierci, to kto by miał głowę do takich drobiazgów. „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – pisał Voltaire.

Jak widzimy, istnienie kary śmierci ma fundamentalne znaczenie dla systemu prawnego państwa – bo nie jest tak, że można z niego bezkarnie wyjmować jakieś elementy w nadziei, że gmach się nie zawali. Właśnie zaczął się walić, bo w przeciwnym razie nie trzeba by go podpierać obozami koncentracyjnymi w Gostyninie, gdzie – podobnie jak więźniowie skazani na bezterminowe, dożywotnie więzienie, pensjonariusze cały czas pozostają na utrzymaniu podatników, podobnie jak strażnicy, wychowawcy, psychologowie i inni specjaliści od resocjalizacji. Tymczasem przywrócenie kary śmierci pozwoliłoby tego wszystkiego, tych wszystkich specjalistów i tych wszystkich kosztów, uniknąć. Jak pamiętamy z popularnej w swoim czasie piosenki, przyszłaby policja, zabrała drania i przywiązała do słupa; huknęłaby salwa, opadłyby gacie, rodzinie oddano by trupa.