Szczęście alchemika. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (14)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (14)

Szczęście alchemika

Jedna, jedyna, niezbyt gruba i na wpół już wypalona woskowa świeczka ledwo co rozpraszała mrok dość obszernej izby w domu przy rue de la Tannerie na przedmieściu Paryża, w którym mag w piwnicach urządził swoje laboratorium.

Chociaż co prawda miał mieszkanie w Luwrze, ale tam się bał zajmować owymi niebezpiecznymi sprawami, więc nie przeniósł pracowni do królewskiego pałacu, ponieważ na starym miejscu było zdecydowanie bezpieczniej. A przynajmniej tak mu się zdawało, bo przecie i tak każdy wiedział, kim jest i czym się para. A że stała za nim królowa Katarzyna, nikt go nie zaczepiał, ani nie próbował atakować. On jednakowoż wolał dmuchać na zimne.

Co prawda miał świadomość, że tak monarcha, jak i jego dwór tylko nominalnie są katolikami, bo czary i alchemia nie stanowiły dla nich najmniejszego nawet moralnego problemu i z zapałem nie tylko w nie wierzyli, ale kiedy zachodziła – wedle ich mniemania – taka potrzeba, ochoczo się im oddawali w praktyce, czy to czynnie, czy biernie uczestnicząc w mrocznych i przerażających rytuałach, ale… ale zawsze istniało niebezpieczeństwo, że jeśli ktoś zapała jakąś szczególną nienawiścią do naszego alchemika i uprze się, by go zniszczyć, to nie zawaha się oskarżyć go o oddawanie czci diabłu, iżby maga posłać na stos, a chętnych do układania i podpalania stosów w Paryżu nie brakowało! Bo to była kulturalna Francja, a nie barbarzyńska Polska, w której to stosy nie płonęły ani obficie, ani regularnie, a nader rzadko, jakby od przypadku.

Wolał tedy Illuminatus pracować jak najdalej od dworu. I to było zrozumiałe.

Ckniło mu się jednak trochę za nieboszczykiem panem Jakubem Białeckim, bo chociaż dzięki niemu, a właściwie jego wątrobie, udało mu się pozyskać niezbędny składnik dla sporządzenia niezawodnej trucizny i jednocześnie także antidotum na ów toksykant, to zżył się z młodzieńcem i teraz mu go brakowało.

Sam, w opustoszałym obszernym domostwie, nie czuł się najlepiej, toteż się uradował, kiedy posłyszał echo kroków na dziedzińcu, a potem odgłos kołatki u drzwi.

Uchylił je i zerknął przez szparę.

– Otwieraj, otwieraj – usłyszał głos Atanasa. – Długo masz zamiar trzymać mnie na progu?

Rozwarł tedy Illuminatus pospiesznie podwoje na całą szerokość, skłonił się głęboko, z szacunkiem, przybyłemu i gestem zaprosił go do środka.

Atanas wyminął go obojętnie i od razu skierował się do laboratorium.

– Może potrzebujecie czegoś, ojcze? – zapytał mag.

Diuk wszakże wzruszył tylko ramionami i nic nie odpowiedział. Rozglądał się za to bacznie po pracowni Cadavera i z podziwem kiwał głową.

– Widzę, że nie próżnowałeś. Widzę, żeś poczynił ogromne postępy. Należy ci się uznanie. I cóżeś zdziałał nowego? Pochwalże się!

– Uzyskałem ów toksykant i antidotum nań. Ten sam, nad którym tak długo pracowałem.

– Zatem należy ci się wyjątkowa, specjalna pochwała!

Illuminatus uśmiechnął się z zadowoleniem, skłonił jeszcze niżej i ucałował dłoń przybyłego.

– Staram się, jak mogę, ojcze. Służę ci, jak mogę.

– Widzę, widzę i doceniam.

– Ckni mi się tu wszelako samemu…

– To znajdź sobie jakowegoś towarzysza, do pogawędki i do łoża.

– Towarzysza? Do łoża? Do łoża to wolałbym, ojcze, towarzyszkę…

Hrabia z pogardą pomieszaną z obrzydzeniem odął wargi.

– Pfe! Nie pochwalam, ale… skoro masz taką potrzebę? Tylko która cię zechce? Bardzoś paskudny, a na domiar niemłody już i skąpy. Po dobrawoli żadna z tobą nie zamieszka.

– Po dobrawoli i owszem, ale są i inne sposoby, co by dziewkę przy sobie zatrzymać.

– Ba! Najpierw taką znajdź, pochwyć i przymuś – zaśmiał się chrapliwie Atanas.

– Więc dajesz mi na to, ojcze, swoje błogosławieństwo?

– Tak, masz je. Bo to zabawne, bo to grzeszne, bo to okrutne. Byle bez ślubu! Nakłonisz ją do ślubu – to cię odtrącę, ale wpierw będziesz musiał spłacić wszystkie długi, jakieś u mnie zaciągnął. Zrozumiałeś?

– Tak, ojcze… tak… zrozumiałem… bez ślubu…

– To zaczynaj łowy. Ja tu zabawię ze dwa-trzy dni i ruszę w dalszą drogę.

– Może mnie, ojcze, zabierzesz ze sobą?

– A po co? Przecież kobiety ci się zachciało, a ja mam przeczucie, iż niedługo trafi ci się i młoda i ładna.

– Prawdę, ojcze, prawicie, czy kpicie ze mnie?

– Nie, nie kpię. Rzeczywiście mam takie przeczucie. A właściwie pewność. Szukaj jej w pobliżu Luwru. Wasze ścieżki rychło się skrzyżują. I odmieni to twoje dotychczasowe życie.

– A jak ją rozpoznam? – zapytał Illuminatus.

– Et, daj mi spokój. Głupiś, widzę, jak but. Znasz się może na formułach, na miksturach, na ewokacjach i inwokacjach, na procesjach i recesjach, na mieszaniu ingrediencji, na jadach i odtrutkach, na lubczykach i urokach, ale marny z ciebie samiec. A właściwie żaden tam samiec, ot kapłon i tyle. Ty nawet zapiać nie umiesz, nie mówiąc o czymś więcej.

Cadaver zgryzł w sobie to szyderstwo, nie okazując na zewnątrz, jak go słowa Atanasa ubodły i w duszy poprzysiągł sobie, że udowodni i sobie i jemu, iż wcale tak nie jest, że będzie miał kobietę, choćby nie wiadomo co!

* * *

Ludka Białecka nabożnie wysłuchała mszy świętej, a potem przemodliła całe przedpołudnie w kościele Saint Germain l’Auxerrois nieopodal Luwru, błagając Stwórcę, iżby tak pokierował jej krokami, aby trafiła na ślad brata. Nie winiła go za to, co się wydarzyło, miała bowiem świadomość, iż czar jakiś na nich rzucono, tak że grzechu w tym, co uczynili, nie było żadnego. I chociaż się wstydziła na samą myśl o tym, co to będzie i jak to będzie, kiedy się wreszcie spotkają i spojrzą sobie w oczy, to rozumiała, iż w Jakubie już tylko cała jej nadzieja. Bez niego nie uda się jej jakoś w miarę normalnie ułożyć sobie dalszego życia.

Wyszła z kościoła i jęła się przechadzać w pobliżu Luwru, darmo jednak wypatrywała oczy, bo brata nie zobaczyła. Przysiadała w Tuileriach, posiliła się skibką chleba i posmutniała. Jadąc tutaj taki szmat drogi, zdawało się jej, że skoro tylko znajdzie się w Paryżu, od razu spotka Jakuba i wszystkie problemy znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki… niestety, tak się nie stało… ot nazbyt bujna dziewczęca wyobraźnia…

Pierwszy dzień jej pobytu w stolicy Francji dobiegał kresu. Niebo ubarwiły przedwieczorne zorze i pora było pomyśleć o jakimś noclegu. Nie bardzo wszakże wiedziała jak się za to zabrać. Co prawda po francusku mówiła całkiem znośnie, ale wszystko tu było dla niej obce, a na dobitkę była kobietą… a właściwie to nawet nie kobietą, a niedojrzałą w pełni dziewczyną. Łakomym kąskiem dla podłego człowieka. I co najgorsze uświadomiła to sobie właśnie.

Gdy takie przykre myśli krążyły jej po głowie, starała się je tłumić, pamiętając, iż przecie bez szwanku, bez uszczerbku udało się jej przebyć całą długą drogę z Sandomierza do Paryża. Musiał więc być w tym widomy znak Boży. Dopiero wówczas uspokoiło się nieco strwożone serce dziewczyny. I oto naraz, nieomal w tej samej chwili, posłyszała, że ktoś ją woła:

– Kogo moje oczy widzą? Toż to panna Białecka!

Ludka obejrzała się zaskoczona i dostrzegła znajomego już jej z Sandomierza doktora Cadavera Illuminatusa. Zdrętwiała na jego widok i przemożny strach ścisnął ją za gardło, osobnik ten bowiem kojarzył się jej tylko z jednym – z owym nieszczęściem, które dotknęło i ją i brata i rodziców… i to dzieciątko, które gdzieś tam, hen daleko, u wujostwa porzuciła…

Przygarbiła się, wtuliła głowę w ramiona i przyspieszywszy kroku, ruszyła przed siebie. A że nie znała okolicy, to w krótkim czasie znalazła się nie między ludźmi, na gwarnej i ruchliwej ulicy, gdzie mogłaby się poczuć bezpiecznie, lecz na opustoszałym przed wieczorem nabrzeżu Sekwany.

Cadaver widząc, dokąd zmierza, zachowując pewien dystans, szedł uparcie za nią. W końcu, gdy rzeka przegrodziła jej dalszą drogę, a do mostu było jeszcze daleko i dziewczyna uświadomiła sobie, że nie uda się jej pozbyć natręta, zatrzymała się, odwróciła i zapytała groźnie, a przynajmniej zdawało się jej, że groźnie:

– Czego chcecie, doktorze? Małom to wycierpiała przez was?

– Przeze mnie? – Illuminatus udał zdziwienie.

Ludka zbita z tropu, bo nie wiedziała, co ma mu odpowiedzieć, zapytała prawie z płaczem:

– Czego wy chcecie ode mnie?

– Hm… po prawdzie to niczego… ja tak z dobroci serca… widzę, że waćpanna nie bardzo wie, co ze sobą począć, pomyślałem, że jakoś wesprę, pomogę…

– A to niby jak?

– Ma waćpanna jakiś nocleg?

– A jeśli bym i nie miała, to co wam do tego? Poradzę sobie – odparła niegrzecznie i hardo.

– Taki pewny to ja na miejscu waćpanny bym nie był. Miasto duże, ludne… niebezpieczne – to ostatnie słowo wypowiedział dobitnie głośnym szeptem.

Ludka spuściła oczy i milczała.

– Znamy się przecie. Jesteśmy krajanami. Mogę zaproponować nocleg. Dom mam obszerny i dość wygodny na przedmieściu. Znajdzie się pokoik i dla panienki.

– Ja sama z wami? A cóż to za nieskromna propozycja!

– Nie mieszkam sam. Uspokójże się waćpanna. Mam współlokatora.

– I kogóż to?

– Uczonego diuka Atanasa.

– Diuka?

– Diuka.

– I mieszka z wami? To i książę i jakiś mędrzec zarazem?

– A owszem.

– Może raczej powiedzcie mi, gdzie mogę znaleźć brata, to u niego przenocuję. Przecież po to tu przybyłam, aby go odszukać.

– Niestety, nie mam dobrych wieści…

– To znaczy?

– To znaczy, że wyjechał w baaardzo, baaardzo daleką podróż, w którą wyprawił go osobiście sam król.

– A kiedy wróci?

Doktor zrobił stropioną minę i bezradnie rozłożył ręce.

– A któż to wie? Ponieważ brata waćpanny tu nie ma, najuprzejmiej ponawiam swoją wcześniejszą propozycję.

– No nie wiem… – Ludka czuła głód i coraz większe zmęczenie. Propozycja wydała się jej bezpieczna i kusząca, bo chyba w obecności osoby szlachetnej, uczonej Cadaver nie ośmieliłby się popełnić żadnego łajdactwa, pomyślała w naiwności swojej?

– Tedy chodźmy, bo coraz później się robi!

Ludka skinęła głową i podążyła za doktorem, który szedł przodem, nawet się na nią nie oglądając.

* * *

– No widzisz, jak rychło się moje przeczucie ziściło? – powiedział Atanas do alchemika, zerkając przy tym na Ludkę.

– Rzeczywiście ani bym się nie spodziewał.

– No, ale my tu konwersujemy, a panna głodna. Zapraszam na wieczerzę.

Diuk ruszył przodem w stronę pokoju stołowego, otworzył prowadzące do niego drzwi na oścież i wpuścił dziewczynę do środka.

Kiedy tam weszła, to aż dech w niej zaparło. Oto bowiem ujrzała stół zastawiony najbardziej wyszukanymi potrawami, z których większości nawet nie umiałaby nazwać. A sama zastawa! Nawet i król nie jadał na lepszej. Nie podejrzewała, iż alchemik jest tak zamożny.

Zresztą i alchemik, wybałuszywszy na zastawiony stół oczy, otwarł gębę ze zdziwienia, bo czegoś takiego się nie spodziewał.

Owa wieczerza to była taka zaskakująca niespodzianka, jaką im zafundował książę. Wyglądała niczym uczta weselna.

Atanas, mimo iż on tu był najważniejszy, usiadł skromnie u końca stołu, na talerz nałożył sobie kilka listów sałaty, ale nawet na nie nie patrzył, jakby nie miał zamiaru ich jeść. Na pierwszym miejscu natomiast usadowił pannę Białecką, a po jej lewej ręce Illuminatusa.

Dziewczyna najpierw poczuła się niezręcznie, skrępowana całą tą niezwykłą, ba! wręcz niebywałą sytuacją, ale powoli się uspokoiła. Była bardzo głodna, toteż z wdzięcznością, toteż skwapliwie, przysunęła do siebie talerz, który podał jej alchemik. Już, już miała zacząć jeść, gdy przypomniała sobie o tym, od czego zawsze rozpoczynano posiłek w domu rodzinnym – przeżegnała się, dodając przy tym:

– Niechże Waszą Książęcą Mość Pan Bóg w Trójcy Świętej Jedyny i Matka Najświętsza, wespół ze świętym Archaniołem Michałem, mają w swej opiece. Za waszą hojność i szczodrobliwość.

I oto naraz ujrzała coś, co ją zarazem przeraziło, jak i wprawiło w osłupienie. Twarz Atanasa dziwnie jakoś pociemniała. Blada i delikatna dotychczas cera stała się ciemna, jak u mumii a wąskie sinawe wargi skurczyły się tak bardzo, iż praktycznie zanikły odsłaniając pożółkłe i poczerniałe zęby, zaś na miejscu oczu i nosa pokazały się puste otwory. Osobliwy diuk gwałtownie powstał i uciekł. Tak, nie można znaleźć lepszego określenia. Uciekł w głąb domu, miotając najohydniejsze przekleństwa. Jednocześnie po jadalni rozniósł się obrzydliwy smród – jakby pomieszanych woni ziół wrotyczu, bagna i asafetydy, końskiego potu, zgniłych jaj i jeszcze rozkładającego się trupa.

Illuminatus zbladł i nie mniej przerażony od swego mentora, plącząc nogi w przydługiej todze, pobiegł za nim.

– Jezus, Maria, Józef! – wyszeptała Ludka i również porwawszy się od stołu, ruszyła w kierunku sieni.

Na szczęście główne drzwi nie były zamknięte na klucz tylko na zasuwę, którą dziewczyna odciągnęła, rozwarła podwoje i wybiegłszy na zewnątrz, popędziła co sił w nogach w stronę ulicy. Chociaż była przerażona, nie krzyczała, bo strach tak ścisnął jej krtań, że nie mogła wydobyć z siebie głosu…

Biegła środkiem zapylonej drogi, byle dalej od tego strasznego miejsca i od tych strasznych istot… byle dalej. Modliła się w duchu, przyzywając boskiej opieki i zmiłowania. Biegła, a całe dotychczasowe życie jawiło się jej niczym obrazy, przesuwające się jeden za drugim, jeden za drugim… i wszelkie dobro, które uczyniła i wszelkie zło, jakiego się dopuściła… od najwcześniejszych lat swojego niedługiego przecież żywota. I dziękowała Bogu za dobro i żałowała zła – z całego serca i szczerze, wciąż gnając przed siebie na oślep.

Naraz spoza zakrętu w wielkim pędzie wyjechała kareta zaprzęgnięta w czwórkę koni. Stangret za późno zauważył biegnącą wprost pod ich kopyta dziewczynę. Ściągnął cugle, z całych sił je ściągnął, lecz rumaki nie zdołały wyhamować pędu…

Mgnienie oka… sekund parę…

Na pokrytej kurzem drodze legła bez ruchu niczym szmaciana lalka, o pokracznie porozrzucanych kończynach ta, która w niczym i nikomu nie zawiniła… a wokół jej głowy jęła rozlewać się coraz szerzej i szerzej kałuża krwi… jakby męczeńska aureola…

Kareta stanęła. Konie nerwowo biły kopytami w ziemię. Stangret zeskoczył z kozła i podbiegł do leżącej. Przyklęknął nad nią, przyjrzał się bacznie, a potem pokręcił głową, powstał z kolan i zdjął czapkę.

Przez okienko w karecie wychyliła się głowa jakiejś damy. Twarz miała zaokrągloną, czoło wysokie, nos dość wydatny, podobnie uszy, usta duże, ale o szlachetnym wykroju, a ciemnoblond włosy ufryzowane w gęste drobne loczki.

Dama przyjrzała się bacznie leżącej i zapytała:

– Czy żyje?

– Niestety… martwa…

Dama jeszcze baczniej wpatrzyła się w twarz zabitej dziewczyny i bardziej do siebie niż do towarzyszącej jej niewiasty powiedziała:

– Skądś mi owa twarz znajoma.

– Niby skąd?

– Nie, nie ona sama… ona tylko kogoś mi bardzo przypomina, kogoś, kogo kiedyś dobrze znałam… jest niezwykle podobna… ten podbródek, oprawa oczu, wykrój ust…

Stangret odciągnął ciało ze środka ulicy na pobocze i ułożył je pod murem domu Atanasa.

– Margot! Droga kuzynko, dajże już pokój. Przytrafił się nieszczęśliwy wypadek, ale to nie znaczy, że masz zaraz wpadać w melancholię! Jedźmy!

Stangret strzelił z bata, konie ruszyły galopem.

A potem niebo ostatecznie pociemniało i rozbłysły na nim pierwsze gwiazdy. Jakiś słowik śpiewał swojej wybrance, przepieką serenadę. Nagrzana przez dzień ziemia stygła i oddychała cudownym aromatem lata, rosa jęła siadać na źdźbłach traw… Cudowna, spokojna noc rozpostarła się nad Paryżem…

* * *

Atanas stał przy oknie, w zamyśleniu wpatrując się w ciemność. Milczał. Na koniec zaś zwrócił się do maga i rzekł:

– Wyjeżdżam.

– Kiedy, panie?

– Natychmiast.

– Ale koń nieosiodłany.

– Cóż z tego? Żadna to przeszkoda.

Atanas ruszył w kierunku drzwi.

– Kiedy, panie, tu powrócisz?

– Gdy się będziesz mnie najmniej spodziewał.

Trzasnęły drzwi frontowe i z podworca dobiegło klaskanie sandałów o granitowe płyty.

Cadaver w sercu czuł mróz i przerażenie. Bał się, coraz bardziej się bał Atanasa. Chętnie by się od niego uwolnił, ale wiedział, że to niemożliwe…

Aby stłumić lęk, który go porażał, schwycił sporą flaszę palonego wina, czystego destylatu, przyłożył szyjkę do ust i pił, pił, pił. Aż w końcu poczuł ulgę, wróciła mu odwaga i zaczęła rozpierać energia.

Przyodział się, przeliczył monety w sakiewce i chwiejnym krokiem ruszył na miasto w poszukiwaniu jakiejś niedrogiej ulicznicy. A niech tam! Skoro i tak jest już skończony, to niechże ma coś od życia, odrobinę szczęścia, miłości… choćby i nawet i za tę przygarść miedziaków…

Wędrował skrajem ulicy, potykając się o nierówności bruku i recytując w głos:

Płyną lata, płyną, płyną…

Piękność ciała szybko mija.

Z róż zostają jeno ciernie.

Więdnie fiołek i lilija…

Dziewice! dopóki pora,

Żyjcie szczęściem i rozkoszą.

Kochankom się nie odmawia

Tego, o co grzecznie proszą1

Nawet nie musiał daleko chodzić. Stara kokota zwiędła i niedomyta, sokiem z zielonych łupin niedojrzałych orzechów maskująca pojawiającą się siwiznę, grubo przypudrowana owsianą mąką, z ustami i policzkami zabarwionymi na ciemnoczerwono sokiem z buraka, zaraz za rogiem ulicy, stojąc na skraju zdziczałego ogrodu, zaczepiła Illuminatusa:

– Chcesz się, panie dobrze zabawić?

– A i owszem, i owszem!

Objął kokotę wpół i pociągnął w kierunku najbliższych zarośli.

=============================================

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Owidiusz, Ars amandi (Sztuka kochania) w przekładzie Juliana Ejsmonda.