Znany badacz cudownych uzdrowień w Lourdes, prof. medycyny Auguste Vallet twierdzi, że “medycyna nie zna takiej choroby, z której w Lourdes nie dokonałoby się w niewytłumaczalny dla nauki sposób, dobrze udokumentowane cudowne uzdrowienie”.
Dla wielu ludzi Lourdes i inne sanktuaria pozostają bardzo czytelnym znakiem Bożego działania. W ten sposób kochający Bóg apeluje do ludzkich serc z prośbą o nawrócenie, o otwarcie się na tajemnicę Jego Miłości. Niestety są jednak ludzie, których cuda te nie przekonują, ponieważ ich zdaniem nie są tak spektakularne i oczywiste, aby swoją oczywistością niejako zmusiły wszystkich do ich przyjęcia. Wszyscy sceptycy i różnej maści agnostycy i ateiści stawiają zarzut zawarty w pytaniu: dlaczego w Lourdes nikomu nie odrosła amputowana ręka czy noga? Według nich tylko wtedy daliby się przekonać. Tak argumentował swój brak wiary między innymi słynny pisarz Emil Zola, który chociaż był naocznym świadkiem cudownego uzdrowienia dwóch umierających kobiet to jednak nie uwierzył. Co więcej, napisał paszkwil zaprzeczający oczywistym faktom.
Trzeba tutaj jednak odnotować bardzo dobrze udokumentowany historyczny fakt, oficjalnie przez władze Kościelne uznanego cudu odzyskania amputowanej nogi po trzech latach od jej odcięcia. Ten niezwykły fakt miał miejsce 27.04.1641 r. w Saragossie w Sanktuarium Matki Bożej “Virgen del Pilar”. Trzeba tutaj mocno podkreślić, że jest to jeden z nielicznych historycznych faktów, które zostały bardzo precyzyjnie udokumentowane i co do jego autentyczności nie może być wątpliwości. Znany jest historykom jako “el milagro de Calanda”. Bardzo rygorystyczne badania historyczne stwierdzają, że młodzieniec Miguel-Juan Pellicer z miejscowości Calanda miał amputowaną poniżej kolana prawą nogę, która została pogrzebana na cmentarzu szpitala w Saragossie. Trzy lata po amputacji, po gorącej modlitwie do Matki Bożej, w nocy, w sposób niewytłumaczalny odcięta [i gdzieś tam przed laty zakopana… MD] noga została na nowo połączona z kikutem. Ten niezwykły cud odbił się głośnym echem w całej chrześcijańskiej Europie XVII w., ale i w XVIII prowokował nieudane próby jego kwestionowania ze strony racjonalistów Oświecenia.
Wracając do cudownych uzdrowień w Lourdes, warto tutaj przypomnieć jedno z nich, najbardziej szokujące lekarzy i obserwatorów. 16.02.1867r. Piotr de Rudder pracował jako robotnik u hrabiego du Bus de Ghisignies w Jabbecke (Belgia). Właśnie tego dnia upadło na jego lewą nogę ścinane drzewo i potrzaskało kości na liczne odłamki, co uniemożliwiało zrośnięcie. Na koszt hrabiego opiekowało się Piotrem po kolei kilkunastu lekarzy, jednak noga się nie goiła, tylko pokryła się zgangrenowanymi tkankami i ropiejącymi przetokami. Wszyscy lekarze, łącznie z profesorem Thiriart, chirurgiem dworu królewskiego, stwierdzili konieczność amputacji.
Chory jednak z uporem, pomimo strasznych cierpień, nie zgadzał się na odcięcie nogi. W tym też okresie w Oostacker pod Gandawą zbudowano kaplicę i grotę na cześć objawień Matki Bożej w Lourdes. Grota stała się sławna w Belgii, gdyż miały tam miejsce cudowne uzdrowienia. De Rudder postanowił udać się do Oostacker, by uprosić dla siebie cudowne uzdrowienie. 5 kwietnia 1875 r. poprosił żonę swego pracodawcy, panią du Bus, o pieniądze na podróż. Hrabina ogląda chorą nogę i notuje w dzienniczku: “De Rudder odwinął bandaże nasiąknięte ropą i krwią, czuć było nieznośny fetor. Widać było, jak oba końce złamanych kości wystawały z ran”.
7 kwietnia 1875 r. w towarzystwie żony udaje się do groty Oostacker. Złożono Piotra przed grotą, gdzie napił się wody ze źródła i siedząc przed figurą Matki Bożej żarliwie zaczął się modlić, prosząc o odpuszczenie grzechów i łaskę uzdrowienia. Nagle Piotr doznał dziwnego wstrząsu, odrzucił kule przeszedł kilka kroków, klęknął u stóp figury Niepokalanej i zawołał: Boże, jestem uzdrowiony! Jego żona z wrażenia zemdlała. Wszyscy obecni na widok tego, co się wydarzyło, z płaczem cisnęli się wokół cudownie uzdrowionego. Zdziwienie i płacz szybko przeszły w radość religijnego uniesienia. Spontanicznie uformowała się procesja z uzdrowionym Piotrem na czele, która kilkakrotnie obeszła grotę, śpiewając pieśni religijne. Później został przebadany przez komisję lekarską. Okazuje się, że noga w jednym momencie została całkowicie uzdrowiona, bandaże same opadły, złamane kości, piszczel i kość strzałkowa, same się zrosty, chociaż brakowało 6 cm kości, zniszczonych przez zgorzel w ciągu długich lat choroby, rany się zabliźniły. Dla wszystkich lekarzy, którzy leczyli Piotra, było oczywiste, że zdarzył się nieprawdopodobny cud. Kto dokonał tego dzieła? Naukowiec dr Le Bec napisał, że dla utworzenia fragmentu kości, który nagle zastąpił ubytek piszczelą i kości strzałkowej u połamanej nogi Ruddera, trzeba było 5 g wapnia. W organizmie chorego nie było tej ilości wapnia w stanie wolnym.
Skąd się więc ono wzięło?
Wszyscy lekarze, którzy leczyli Ruddera, po zbadaniu uzdrowionej nogi nawrócili się. Również hrabia du Bus, senator antyklerykalnej, masońskiej partii, zadeklarowany i walczący z Kościołem mason-ateista, kiedy zobaczył Ruddera wracającego w pełni zdrowia z pielgrzymki, nawrócił się. Powiedział wtedy do żony: “Nigdy nie wierzyłem w cuda. Lecz jeżeli de Rudder został uzdrowiony, to jest to prawdziwy cud. W ten cud ja wierzę”.
Czy jest możliwe, aby 6 cm brakującej kości w jednym momencie wzięło się z niczego?
Oczywiście, że cud ten jest mniej spektakularny od tego, który miał miejsce w Saragossie, ale również w Oostacker dokonało się stworzenie z niczego brakujących kości i ciała.
9 kwietnia dr Affenaer, lekarz Piotra de Rudder, ze łzami w oczach powiedział: “Jest pan uzdrowiony, Pańska noga jest nogą dziecka nowo narodzonego. Tego, czego nie potrafiła uczynić medycyna, mogła dokonać Maryja”.
Dr Van Hoestenbergke ze Stalhille, znany ateista, z pokorą pochylił czoło przed wszechmocą Boga. W czasopiśmie: “Revue des Ouestions Scientifigues” razem z dr Royer i dr Deschamps, opisał cud z naukową dokładnością, stwierdzając, że nie można tego uzdrowienia wyjaśnić siłami natury.
To cudowne wydarzenie badała specjalna komisja złożona z 22 lekarzy, katolików; innowierców i ateistów. Uzdrowienie to było przedmiotem licznych badań, również w Holandii, Anglii, Niemczech, Włoszech. W r.1892 dr Hoestenberghe napisał do dr Boissaire: “Bytem niewierzącym, ale cud Piotra de Rudder otworzył mi oczy”. Przed cudem rodzinna wieś Piotra słynęła z niewiary i złych obyczajów. Po uzdrowieniu ludzie się nawrócili i wszyscy zaczęli chodzić do kościoła.
Piotr Rudder zmarł 22.03.1892r. Siedem lat później dr Van Hoestenberghe z ekshumowanego ciała Ruddera wyjmuje piszczele i kości strzałkowe i daje ostateczny dowód podwójnego złamania i uzdrowienia. Dr Diday, który wcześniej bluźnit przeciw świętości Lourdes, a potem stał się jej obrońcą, napisał: “Jeżeli ręka była Boża, to jednak ślad, który zostawiła, jest na wskroś ludzki”.
Jack Traynor, brytyjski marynarz Royal Navy, który podczas I wojny światowej doznał ciężkich ran, został przez diagnozy lekarzy „skazany” na rychłą śmierć. Jednak dzięki głębokiej wierze doświadczył niezwykłego uzdrowienia we francuskim Lourdes. Historia została opisana w 1944 roku przez ojca Patricka O’Connora, irlandzkiego kapłana z Towarzystwa Misyjnego świętego Kolumbana. Kilka dni temu, w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, arcybiskup Liverpoolu Malcolm McMahon ogłosił, że przypadek Traynora został oficjalnie uznany 71. cudem przypisywanym wstawiennictwu Matki Bożej z Lourdes.
Ojciec O’Connor w swojej książce I Knew a Miracle: The Story of John Traynor, Miraculously Healed at Lourdesopisał spotkanie z marynarzem Royal Navy podczas 10-godzinnej podróży pociągiem do Lourdes 10 września 1937 roku. Żołnierz opowiedział mu wówczas o swoim uzdrowieniu w 1923 roku. Wydarzenie miało miejsce w Lourdes i było następstwem poważnych ran odniesionych podczas wojny.
Kapłan przedstawił swego rozmówcę jako „masywnego mężczyznę” o wzroście 5’5” (około 165 cm), „o silnej, rumianej twarzy”. Zgodnie z opisem biograficznym, gdyby nie cudowne uzdrowienie, Traynor powinien być sparaliżowany, cierpieć na epilepsję, mieć liczne otwarte rany, zniekształconą, bezużyteczną prawą rękę oraz poważne uszkodzenie czaszki.
Marynarz był człowiekiem o „męskiej wierze i głębokiej pobożności”. Pomimo niewybitnego formalnego wykształcenia odznaczał się „jasnym umysłem wzbogaconym wiarą” oraz „wielką uczciwością życiową”. Był skromny, ale jednocześnie okazał się „nieustraszonym i bojowym katolikiem”, co wywarło wpływ na jego szczególne miejsce w historii cudownych uzdrowień związanych z Lourdes.
Z prostotą opowiadał o cudzie, którego doświadczył w miejscu objawienia Niepokalanego Poczęcia świętej Bernadecie Soubirous w 1858 roku. Ojciec O’Connor nie tylko spisał relację i przesłał ją do korekty samemu bohaterowi. Zapoznał się również z oficjalnymi raportami sporządzonymi przez lekarzy, którzy badali uzdrowionego. Przeszukał także archiwa ówczesnych gazet, aby potwierdzić wiarygodność tej opowieści. O cudownym uzdrowieniu informował m.in. „Journal de la Grotte” w grudniu 1926 roku.
Jack Traynor urodził się w Liverpoolu w 1883 roku. Jego matka, pochodząca z Irlandii, była gorliwą katoliczką, ale zmarła, gdy syn był jeszcze dzieckiem. „Jego wiara, przywiązanie do Mszy Świętej i Komunii – które przyjmował codziennie, co w tamtych czasach było rzadkością – oraz jego zaufanie do Maryi pozostały z nim jako owocne wspomnienie i trwały przykład” – napisał ojciec O’Connor.
Na początku I wojny światowej Traynor wstąpił do armii. Podczas jednej z bitew ucierpiał od artyleryjskich odłamków i stracił przytomność na pięć tygodni. W 1915 roku został wysłany do sił ekspedycyjnych operujących w Egipcie i rejonie Cieśniny Dardanelskiej. Wziął udział w lądowaniu na Gallipoli.
Podczas szarży na bagnety 8 maja 1915 roku został trafiony czternastoma kulami z karabinu maszynowego w głowę, klatkę piersiową i ramię. Odesłano go na leczenie do Aleksandrii w Egipcie, gdzie przeszedł trzy operacje w ciągu kilku miesięcy. W ich trakcie próbowano zszyć uszkodzone nerwy w prawym ramieniu. Lekarze zaproponowali amputację ręki, ale Traynor zdecydowanie odmówił. Wkrótce zaczął doświadczać ataków epilepsji. W 1916 roku przeprowadzono czwartą operację, która również zakończyła się niepowodzeniem.
Po wypisaniu ze szpitala Jack Traynor otrzymał 100-procentową rentę z powodu „trwałej i całkowitej niepełnosprawności”. W 1920 roku przeszedł kolejną operację, tym razem czaszki, mającą na celu leczenie padaczki. W wyniku zabiegu pozostawiono mu otwartą ranę o średnicy około dwóch centymetrów, którą przykryto srebrną płytką. Traynor codziennie doświadczał trzech ataków epilepsji i zmagał się z częściowym paraliżem nóg. Po powrocie do Liverpoolu poruszał się na wózku inwalidzkim.
Osiem lat po lądowaniu na Gallipoli, dziesięciu lekarzy, którzy go leczyli, zgodnie potwierdziło, że był „całkowicie i nieuleczalnie chory, niezdolny do pracy”. Ojciec O’Connor opisał go jako „prawdziwy wrak człowieka”. 24 lipca 1923 roku Traynor miał zostać przyjęty do szpitala Mossley Hill dla nieuleczalnie chorych, jednak dowiedziawszy się o organizowanej pielgrzymce do Lourdes, zdecydował, że zrobi wszystko, by wziąć w niej udział.
By sfinansować podróż, wykorzystał oszczędności odłożone na „szczególny wypadek”. Sprzedał też część swojego mienia, a jego żona zastawiła biżuterię. Wielu odradzało mu ten pomysł, obawiając się, że nie przetrwa trudów podróży. Tylko małżonka i „jeden lub dwóch krewnych” wspierali go, choć nawet oni uważali, że „postradał zmysły”.
Podróż rzeczywiście była wyczerpująca. Traynor czuł się bardzo źle, trzykrotnie próbowano przewieźć go do szpitala. Gdy w niedzielę 22 lipca 1923 roku dotarł do Lourdes, w jego opiekę zaangażowały się dwie protestanckie siostry z Liverpoolu, które przypadkiem przebywały w sanktuarium.
Po przybyciu Traynor był w stanie krytycznym. „Pewna kobieta napisała do jego żony, że nie ma dla niego żadnej nadziei i że zostanie pochowany w Lourdes” – zanotował ojciec O’Connor. Mimo tego chory marynarz został dziewięciokrotnie zanurzony w wodzie ze źródła w grocie. Uczestniczył również w nabożeństwach dla chorych.
Następnego dnia doznał silnego ataku epilepsji, co skłoniło wolontariuszy do odmowy ponownego zanurzenia go w basenach. Ostatecznie jednak ustąpili. Ku zdziwieniu wszystkich, ataki epilepsji nagle całkowicie ustąpiły.
We wtorek 24 lipca Traynor został po raz pierwszy zbadany przez lekarzy w sanktuarium. Ci szczegółowo opisali jego dotychczasowe dolegliwości oraz wydarzenia z pielgrzymki do Lourdes, stanowiące początek jego niezwykłego uzdrowienia.
W środę 25 lipca Jack Traynor „wydawał się być w tak złym stanie jak zawsze”. Świadomy, że w piątek 27 lipca planowana jest jego podróż powrotna, wydał ostatnie szylingi na zakup religijnych pamiątek dla żony i dzieci. Tego dnia udał się ponownie do łaźni w sanktuarium. „Kiedy byłem w łaźni, moje sparaliżowane nogi zaczęły się gwałtownie trząść” – relacjonował później. Wolontariusze, opiekujący się chorymi, obawiali się, że to kolejny atak padaczkowy. „Miałem trudności ze wstaniem, czując jednak, że mogę to zrobić bez problemu” – opisywał.
Po wyjściu z łaźni ponownie umieszczono go na wózku inwalidzkim i zabrano na procesję Najświętszego Sakramentu. Podczas celebry kardynał Louis Henri Joseph Luçon, arcybiskup Reims, niósł monstrancję. „Pobłogosławił dwóch chorych przede mną, podszedł do mnie, uczynił znak krzyża monstrancją i przeszedł dalej. Właśnie wtedy, gdy odszedł, zdałem sobie sprawę, że zaszła we mnie wielka zmiana. Moja prawa ręka, która była martwa od 1915 roku, zaczęła się gwałtownie trząść. Zerwałem bandaże i przeżegnałem się po raz pierwszy od lat” – wspominał Traynor. „Nie poczułem nagłego bólu, nie miałem również żadnej wizji. Po prostu zrozumiałem, że wydarzyło się coś doniosłego” – dodał.
Następnie udał się do byłej lecznicy, w której dziś znajdują się biura Szpitala Matki Bożej z Lourdes. Tam udowodnił, że jest w stanie przejść siedem kroków. Lekarze, którzy go badali, stwierdzili, że „odzyskał świadomą władzę w nogach” i może chodzić, choć z trudem. Wczesnym rankiem następnego dnia Traynor „ostatnim tchnieniem” otworzył oczy, wyskoczył z łóżka, uklęknął na podłodze, aby dokończyć Różaniec, a następnie wybiegł do drzwi. Boso, ubrany jedynie w piżamę, udał się do groty Massabielle, by podziękować Dziewicy Maryi za uzdrowienie. „Wiedziałem tylko, że muszę Jej podziękować i że grota jest właściwym miejscem, aby to zrobić” – opowiadał później.
Przed figurą Ukoronowanej Matki Bożej na Placu Różańcowym Traynor, pamiętając nauki swojej matki, złożył szczególną ofiarę. „Nie miałem pieniędzy, ponieważ wydałem ostatnie szylingi na różańce i medaliki dla żony i dzieci. Klęcząc tam przed Matką Bożą, postanowiłem rzucić palenie” – wspominał.
Traynor odnotował, że choć był świadomy otrzymania wielkiej łaski, w tamtej chwili nie przypomniał sobie wszystkich swoich wcześniejszych dolegliwości. Następnie dowiedział się, że ksiądz, który odradzał mu udział w pielgrzymce, chciał się z nim spotkać w swoim hotelu. Duchowny, widząc jego stan, zapytał, czy czuje się dobrze. „Powiedziałem, że czuję się dobrze, dziękuję, i że mam nadzieję, że on też. Rozpłakał się” – relacjonował Traynor.
W piątek 27 lipca lekarze ponownie go przebadali i stwierdzili, że jego prawa ręka oraz nogi całkowicie wyzdrowiały. Otwór w czaszce znacząco się zmniejszył, a ataki padaczkowe ustały zupełnie. Zaskoczyło ich również, że rany, które wcześniej opatrzono bandażami, zagoiły się, kiedy Traynor powrócił z groty. O dziewiątej rano mężczyzna wsiadł do pociągu powrotnego do Liverpoolu. W trakcie podróży odwiedził go arcybiskup Keating, prosząc o błogosławieństwo i rozmawiając z nim o cudownym uzdrowieniu.
Wieści o wydarzeniach w Lourdes dotarły do Liverpoolu, więc doradzono Traynorowi, by poinformował o swoim stanie żonę. „Nie chciałem robić zamieszania telegramem, więc wysłałem wiadomość: Czuję się lepiej – Jack” – wyjaśniał. Adresatka informacji, nieświadoma uzdrowienia, zakładała, że jej mąż wciąż jest w „zrujnowanym stanie”, zwłaszcza iż wcześniej dotarła do niej wieść o jego prawdopodobnej śmierci w Lourdes. Na stacji w Liverpoolu Traynora powitały tłumy, które musiała uspokajać policja. Po powrocie do domu, jak relacjonował, „nie potrafił opisać radości żony i dzieci”.
W kolejnych latach marynarz wrócił do pracy przy transporcie węgla, bez trudu podnosząc 200-funtowe worki. Trójka jego dzieci urodziła się już po uzdrowieniu w 1923 roku, a jednej z córek nadano imię Bernadette na cześć wizjonerki z Lourdes.
Uzdrowienie wpłynęło także na innych – dwie protestanckie siostry, które opiekowały się Traynorem w Lourdes, nawróciły się na katolicyzm, podobnie jak kilku członków jego rodziny i anglikański pastor.
Jack Traynor aż do swojej śmierci w 1943 roku, w przededniu uroczystości Niepokalanego Poczęcia, regularnie pielgrzymował do Lourdes. Ministerstwo ds. Emerytur Wojennych nigdy nie cofnęło mu renty inwalidzkiej, przyznanej dożywotnio.
Z książki Vittorio Messori CUD (El milagro des los milagros) ze str. 31/32: Wydarzenie to może być w skrócie opisane w ten sposób: “Między dziesiątą a dziesiątą trzydzieści wieczorem, 29 marca 1640 roku, Miguelowi Juanowi Pellicerowi, dwudziestotrzyletniemu wieśniakowi, podczas gdy spał w swoim domu w Calandzie, w Kotlinie Aragońskiej, została «przywrócona» – natychmiastowo i ostatecznie – prawa noga. Noga ta, złamana kołem wozu, a później całkowicie zaatakowana przez gangrenę, została mu odcięta na wysokości czterech palców pod kolanem, pod koniec października 1637 roku (a zatem dwa lata i pięć miesięcy przed zadziwiającym «przywróceniem»), w publicznym szpitalu w Saragossie. Chirurdzy i pielęgniarze dokonali kauteryzacji kikuta gorącym żelazem. Z dochodzenia i procesu (otwartego już po 68 dniach, a trwającego wiele miesięcy pod przewodnictwem arcybiskupa, któremu towarzyszyło dziewięciu sędziów, z dziesiątkami świadków i zachowaniem wszystkich norm zapisanych w prawie kanonicznym), wynika, że przywrócona nagle noga była tą, która została odcięta, a później zakopana na cmentarzu szpitalnym w Saragossie, oddalonym o ponad sto kilometrów od Calandy. Wiarygodność wydarzenia została potwierdzona po trzech dniach, poza procesem, również przez notariusza królewskiego (który był obcy w wiosce, a zatem nie brał udziału w wydarzeniach), w dokumencie prawnym przypieczętowanym przysięgą wielu naocznych świadków, wśród których byli proboszcz oraz rodzice uzdrowionego. Na podstawie przebiegu wydarzeń oraz relacji głównego bohatera i innych świadków okazało się, że Cud zawdzięczamy wstawiennictwu Naszej Pani z Pilar, którą młodzieniec zawsze czcił w sposób szczególny, oddając się Jej zarówno przed, jak i po amputacji i w Jej sanktuarium w Saragossie prosząc o jałmużnę przez ponad dwa lata, jako żebrak posiadający oficjalne uprawnienia. Od chwili opuszczenia szpitala z jedną drewnianą nogą i dwiema kulami, każdego dnia namaszczał kikut oliwą z lampek zapalonych w Świętej Kaplicy Pilar. O tym śnił w Calandzie wieczorem 29 marca 1640 roku, kiedy zasnął z jedną tylko nogą, a kilka minut później obudzony został przez rodziców, mając znowu obie nogi. Co do prawdziwości faktów nie było żadnych wątpliwości i różnicy zdań ani wcześniej, ani później, ani w wiosce, ani w żadnym innym miejscu, gdzie Miguel Juan był dobrze znany zarówno przed, jak i po wypadku, który doprowadził do amputacji. Sam król Hiszpanii, Filip IV, po procesie zakończonym pozytywnym rezultatem, wezwał cudownie uzdrowionego do pałacu w Madrycie i klęknął przed nim, aby ucałować nogę cudownie «przywróconą»” . ZOLA, RENAN , TOWARZYSZE Powiedzmy szczerze: wobec opowiadania tego rodzaju pierwsza reakcja niedowierzania wydaje się nie tylko całkowicie zrozumiała, ale wręcz do pewnego stopnia nawet właściwa. I to nie tylko ze strony ateuszy, agnostyków, niedowiarków, deistów lub jeszcze innych, ale również ze strony chrześcijanina, czy też nawet samego katolika. …… [Dalej Messori pisze też o szoku ateistów i ich późniejszych kłamstwach][Jedna z najbardziej wstrząsających książek, tak proste fakty… A „nasi milusińscy” wciskają nam od dziesięcioleci powiedzonko: „Cudów nie ma”. Adm. ] (wyd. Księg. św. Jacka, maile: wydawnictwo@jacek.katowice.plksj@ksj-arscath.com.pl, tel/fax: (032)2511959)
NIEZWYKŁA HISTORIA OŚMIU JEZUITÓW OCALAŁYCH z Hiroszimy
Wpisał: Mirosław Dakowski Z Archiwum..
19.12.2008.
NIEZWYKŁA HISTORIA OŚMIU JEZUITÓW OCALAŁYCH z Hiroszimy[DWA opisy tego zdarzenia, czy cudu. Pierwszy z „Przymierza z Maryją”, nr. 41, drugi z książki „Jezuici”. Nawet tych, którzy nie chcą czytać „o cudach” proszę o przeczytanie II części MD] Przeżyli wybuch bomby atomowej, która zniszczyła wszystko dookoła. W jaki sposób można wytłumaczyć to niezwykłe wydarzenie? Jest 6 sierpnia 1945 r. Amerykański bombowiec B-29 krąży po błękitnym niebie nad japońskim miastem Hiroszima. Niczego niespodziewający się mieszkańcy ledwie spoglądają z ziemi na samolot, nieświadomi tego, że ma on śmiercionośny ładunek, z którego siły rażenia tak naprawdę nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy. Ładunek, którego moc miała być właśnie na nich wypróbowana. Zrzucona bomba w mgnieniu oka zmiotła miasto z powierzchni ziemi. Domy rozpadły się, a ludzie zwyczajnie wyparowali. Ogromna kula ognia wzniosła się ku niebu, a potworna fala rozgrzanego gazu rozniosła zgliszcza w promieniu kilkunastu kilometrów. Pośród mieszkańców Hiroszimy był jezuita ojciec Hubert Schiffer. Rankiem 6 sierpnia 1945 r. po odprawionej Mszy św. właśnie zabierał się do śniadania. Kiedy zanurzył łyżeczkę w świeżej połówce grejpfruta, coś nagle błysnęło. Początkowo duchowny pomyślał, że pewnie eksplodował tankowiec w porcie. W końcu Hiroszima była głównym portem, w którym japońskie łodzie podwodne uzupełniały paliwo. Potem, jak powiedział ojciec Schiffer: – Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Niewidzialna siła uniosła mnie w górę, wstrząsała mną, rzucała, wirowała niczym liściem podczas jesiennej zawieruchy. Gdy ojciec znalazł się na ziemi i otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że wokół jego domu nie ma nic. Wszystko zostało zniszczone. Tymczasem on miał zaledwie niewielkie zadrapania z tyłu szyi. Nieliczna wspólnota, licząca ośmiu jezuitów, do której należał ojciec Schiffer, mieszkała w domu blisko kościoła parafialnego, oddalonego jedynie o osiem budynków od centrum wybuchu. W tym czasie, kiedy Hiroszima była pustoszona przez bombę atomową, wszyscy jezuici zdołali uciec nietknięci, podczas gdy każda inna osoba znajdująca się w odległości do półtora kilometra od centrum wybuchu natychmiast umierała. Dom, w którym mieszkali katoliccy duchowni, stał na swoim miejscu, podczas gdy wszystkie inne budynki rozpadły się niczym domki z kart. W czasie, kiedy to się zdarzyło, ojciec Schiffer miał 30 lat. Ten jezuita nie tylko przeżył, ale cieszył się również dobrym zdrowiem przez następne 33 lata. W jaki sposób kapłan i pozostali misjonarze mogli przeżyć wybuch atomowy, który spowodował śmierć wszystkich innych w promieniu dziesięciu kilometrów od epicentrum wybuchu, a katoliccy duchowni byli oddaleni od niego zaledwie o jeden kilometr? Jest to absolutnie niewytłumaczalne z naukowego punktu widzenia. Interesującym faktem może się okazać to, że ta grupa była szczególnie oddana przesłaniu fatimskiemu. Jezuici “żyli” nim. Codziennie odmawiali różaniec i czynili pokutę. Co ciekawe, historia powtórzyła się kilka dni później w Nagasaki, drugim japońskim mieście dotkniętym wybuchem bomby atomowej. Zarówno w Hiroszimie, jak i Nagasaki jedynymi, którzy ocaleli, byli duchowni katoliccy. Jeszcze więcej budynków zostało zniszczonych. Jednak w obu przypadkach ocalały prawie nietknięte domy misjonarzy. Wszyscy inni znajdujący się w odległości trzy razy większej od miejsca wybuchu, aniżeli ci duchowni, zginęli natychmiast. Według praw fizyki jezuici – nawet jeśli udało im się jakimś cudem przeżyć – powinni byli zginąć w ciągu kilku minut w następstwie promieniowania. Tymczasem tak się nie stało… Po kapitulacji Japończyków amerykańscy lekarze powiedzieli ojcu Schifferowi, że jego ciało wkrótce zacznie się rozkładać w następstwie promieniowania. Ku wielkiemu zdziwieniu medyków ciało ojca Huberta nie tylko nie zaczęło się psuć, ale przez 33 lata nie wykazywało najmniejszych oznak napromieniowania ani żadnych innych skutków ubocznych spowodowanych wybuchem bomby jądrowej. Naukowcy przebadali grupę jezuitów 200 razy w ciągu następnych 30 lat i nie stwierdzili u nich nigdy żadnych skutków ubocznych. Czy mógł to być szczęśliwy traf? Czy konstruktorzy bomby mogli ją tak zbudować, aby nie zabijała amerykańskich obywateli? Nie ma takiej możliwości, by bomba atomowa skonstruowana z uranu 235 pozostawiła nietknięty niewielki obszar, podczas gdy wszystko dookoła znikało z powierzchni ziemi. Jezuici doskonale zdawali sobie sprawę z tego, kto był “sprawcą” tego cudu. Mówili: – Jesteśmy przekonani, że przeżyliśmy, ponieważ żyliśmy przesłaniem fatimskim. Żyliśmy i codziennie głośno odmawialiśmy różaniec w naszym domu. Ojciec Schiffer był przekonany, że ocalał dzięki opiece Matki Bożej, która uchroniła go od wszystkich negatywnych konsekwencji wybuchu bomby atomowej. Świeccy naukowcy nie dają wiary tym tłumaczeniom. Są przekonani, że musi istnieć jakieś inne “prawdziwe” wyjaśnienie tej zagadki. Tymczasem minęło ponad 60 lat od zdarzenia i do tej pory nie są w stanie wytłumaczyć tego zjawiska. Z naukowego punktu widzenia to, co się przytrafiło tym jezuitom w Hiroszimie, wciąż przekracza wszelkie prawa fizyki. Trzeba przyznać, że musiała tam być obecna inna siła, której moc była w stanie przemienić energię i materię tak, by były one znośne dla ludzi. A to już przekracza nasze wyobrażenie. Dr Stephen Rinehart z Departamentu Obrony USA, ceniony na całym świecie ekspert w dziedzinie wybuchów jądrowych, tak to skomentował: Błyskawiczna kalkulacja pokazuje, że w odległości jednego kilometra od wybuchu dominuje temperatura od dwóch i pół do trzech tysięcy stopni Celsjusza, a fala ciepła uderza z prędkością dźwięku napierając z ciśnieniem większym niż 600 psi (1 psi to około 69 hektopaskali – przyp. red.). Jeśli jezuici znajdujący się w obrębie jednego kilometra od epicentrum wybuchu byli poza plazmą bomby atomowej, ich siedziba powinna być ponad wszelką wątpliwość zniszczona. Konstrukcje żelbetowe, jak i z cegły – z których zwykle zbudowane są centra handlowe – ulegają zniszczeniu w wyniku nacisku 3 psi. Takie ciśnienie powoduje uszkodzenie słuchu i wypadanie okien. Przy 10 psi uszkodzeniu ulegają płuca oraz serce. Z kolei ciśnienie rzędu 20 psi rozsadza kończyny. Głowa eksploduje przy ciśnieniu 40 psi i takiego naporu ciśnienia nikt nie jest w stanie przeżyć, gdyż czaszka zostaje zwyczajnie rozsadzona. Wszystkie bawełniane ubrania zapalają się w temperaturze około 200 stopni Celsjusza, a płuca wyparowują w ciągu minuty od wciągnięcia tak gorącego powietrza. W takich warunkach nie jest możliwe, aby ktokolwiek przeżył. Nikt nie powinien zostać przy życiu w odległości jednego kilometra. Ani w odległości dziesięć razy większej – dziesięć do piętnastu kilometrów od epicentrum wybuchu. Widziałem, jak rozpadały się ceglane ściany szkoły podstawowej. Sądzę, że zaledwie kilka osób, które nie uległy całkowitemu spaleniu, przeżyło. Ale umarły one w ciągu następnych piętnastu lat z powodu raka. Rekonesans zdjęć panoramicznego widoku z epicentrum wybuchu, gdzie znajdował się kiedyś szpital Shima Hospital, w pobliżu domu jezuitów, ujawnił, że pozostały dwa budynki nietknięte. Sądzę nawet, że w budynkach widoczne były okna. Jednym z nich był kościół oddalony kilkaset metrów od pierwszego budynku, którego ściany wciąż stały, jedynie zniknął dach. Departament Obrony nigdy oficjalnie nie skomentował tego wydarzenia i przypuszczam, że to było sklasyfikowane, ale nigdy nie poruszane w literaturze przedmiotu. Sądzę, że jest możliwe, iż jezuici zostali poproszeni o to, aby nigdy nie wypowiadali się na ten temat. Dla Boga, który stworzył materię i energię, to kwestia woli. Działanie praw, które rządzą tymi zjawiskami, zostało zwyczajnie zawieszone. To, co się stało w Hiroszimie i Nagasaki, przytrafiło się także w dawnych czasach wiernym sługom Boga: Szadrakowi. Meszakowi i Abed-Nedze, o czym mówi księga Daniela (3. 19-24): Na to wpadł Nabuchodonozor w gniew, a wyraz jego twarzy zmienił się w stosunku do Szadraka, Meszaka i Abed-Nega. Wydał rozkaz, by rozpalono piec siedem razy bardziej, niż było trzeba. Mężom zaś najsilniejszym spośród swego wojska polecił związać Szadraka, Meszaka i Abed-Nega i wrzucić ich do rozpalonego pieca. Związano więc tych mężów w ich płaszczach, obuwiu, tiarach i ubraniach i wrzucono do rozpalonego pieca. Ponieważ rozkaz króla był stanowczy, a piec nadmiernie rozpalony, płomień ognia zabił tych mężów, którzy wrzucili Szadraka, Meszaka i Abed-Nega. Trzej zaś mężowie, Szadrak, Meszak, Abed-Nega, wpadli związani do środka rozpalonego pieca. I chodzili wśród płomieni wychwalając Boga i błogosławiąc Pana. Oprac. AS ============================================== [A oto, jak tę sprawę opisał o. Malachi Martin, jezuita, we wspaniałej książce „Jezuici” (Exter, Gdańsk 1994, str. 353 i nast. MD] ….Czterdzieści trzy sekundy później, na wysokości 5.760 metrów powyżej poziomu ziemi Little Boy eksplodował kulą ognia o blasku jaśniejszym niż tysiąc słońc. Od tej chwili Hiroshima przybrała dla Pedro Arrupe nowe oblicze. Stała się krwawym przykładem tego, co może zrujnować bezbożne społeczeństwo; stała się żywym obrazem – akwafortą nakreśloną bólem i cierpieniem – tego, co może osiągnąć zachodnie zepsucie; stała się patetycznym komentarzem do niemożności zrozumienia przez Zachód tak całkowicie odmiennej myśli japońskiej. “Tego sierpniowego poranka, piętnaście i pół minuty po godzinie ósmej, wszystkie okna w rezydencji Arrupe w Nagatsuka pękły pod wpływem fali uderzeniowej, a niebo wypełniło się blaskiem, który później opisał jako “przygniatający i niosący zgubę”. Do czasu gdy, w trzydzieści minut po eksplozji, odważył się wraz z pozostałymi jezuitami wychylić z domu, burza ognia niesiona przez wiejący z prędkością ponad sześćdziesięciu kilometrów na godzinę wiatr otoczyła Hiroshimę. W chwili, gdy wysyłał pierwszą ekipę ratunkową na przedmieścia Hiroshimy – była to pierwsza ekipa medyczna w mieście, choć skromnie wyposażona – zaczął padać błotnisty, lepki, radioaktywny deszcz, przemieniając ciepło powietrza w przepełniający grozą chłód. Tego wieczoru dotarł do domu zakonnego w Nagatsuka jeden z ocalałych po eksplozji – student teologii wysłany przez innego jezuitę, ojca Wilhelma Kleinsorge, któremu w jakiś sposób udało się przeżyć. Od niego Arrupe uzyskał pierwszą relację z wydarzeń. W kolejnych tygodniach, w czasie gdy z innymi członkami zakonu przemierzali zgliszcza niczym anioły miłosierdzia, miał okazję ujrzeć to wszystko na własne oczy. Tom Ferebee starał się wycelować swą bombę tak, by spadła na Aioi, most w kształcie litery T łączący brzegi rzek Honkawa i Motoyasu. Lecz Little Boy wybrał na miejsce swej nuklearnej śmierci nie ten właśnie most, lecz podwórze szpitala Shimii, 140 metrów na południe od wejścia do świątyni Gokoku i tuż obok dziedzińca koszar wojskowych Churgoku. Niemal 80.000 osób zginęło na miejscu w centrum wybuchu. Kolejne 120.000 umierało. Spośród 90.000 budynków, 62.000 zostało zrównanych z ziemią. Sześćdziesięciu ze stu pięćdziesięciu lekarzy w Hiroshimie zginęło, większość pozostałych była ranna i umierająca. Z 1.780 pielęgniarek 1.654 zginęło lub odniosło śmiertelne obrażenia. Urządzenia szpitalne i zasoby Hiroshimy zostały zniszczone. A rząd japoński przez pierwsze dwie doby powstrzymywał się od wszelkiej reakcji. Arrupe widział okaleczone ciała i zniszczone budynki. Podczas wielu tygodni ciężkiej pracy, w rozmowach z hibakusha– „dotkniętymi przez eksplozję” ocalałymi -słyszał z ich ust opisy, w które trudno było uwierzyć, a w ich ciałach widział ślady pozostawione przez genshi bakudan – ,,niezwykłą małą bombę”, jak przerażona ludność Japonii określała Little Boy’a. Może wydawać się to zaskakującym, lecz pierwszą reakcją Arrupe na otaczające go przerażające obrazy – widok skóry odchodzącej płatami, niczym wosk, z ramion, nóg, czy z tułowia, przypominającej nieregularne łaty i strzępy gnijącej materii; głowy bez twarzy; poparzenia; szczególny bliznowiec występujący pod skórą; tysiące trupów; smród zgnilizny – nie był wybuch nienawiści do wojny. Tak jak wielokrotnie wspominał, odczuwał oczywiście przerażenie na widok ludzkiego cierpienia. Lecz nie mniejsze przerażenie przepełniało go wówczas, gdy jako jeden z niewielu przedstawicieli kultury Zachodu był, następnego ranka po zrzuceniu Little Boy, świadkiem śmiertelnego pobicia amerykańskiego pilota. Amerykanin, ocalały z katastrofy B-29 nazwanego LonesomeLady, został przez jednego z widzów opisany jako “najprzystojniejszy młodzieniec, jakiego kiedykolwiek widziałem”, “o blond włosach, zielonych oczach, białej, gładkiej niczym wosk skórze, silnie umięśniony i wyglądający potężnie niczym lew“. Japończycy przywiązali chłopca do pala na moście Aioi i przypięli doń kartkę ze słowami: “Uderz tego amerykańskiego żołnierza zanim przejdziesz”. W swym upokorzeniu, cierpieniu i klęsce, przechodzący mieszkańcy Hiroshimy spałowali i wreszcie ukamieniowali umierającego chłopca. W nozdrzach Arrupe znacznie potężniejszy niż straszny smród rozkładających się ciał umarłych i umierających był “elektryczny zapach” jonizacji wydzielający się po wybuchu bomby. Nowa potęga, która z taką łatwością, w ciągu kilku zaledwie sekund, zamieniła wyasfaltowane ulice w bezkształtną masę, upiekła ziemniaki wciąż jeszcze rosnące w ziemi, wypaliła dynie wciąż wiszące na gałęziach, przemieniła piękne miasto w pełne gruzów cmentarzysko, była dla Arrupe znacznie istotniejszą zapowiedzią nieszczęścia, niż gnijące ciała czy ukamienowanie. Dwadzieścia pięć lat później, gdy poszukiwał przymiotnika najpełniej oddającego potęgę Chrystusa, użył określenia “super-atomowy“. Wraz z pojawieniem się Little Boy’a rozpoczęła się według słów Arrupe “nowa epoka wyłaniająca się z tworzenia nowego technologicznego humanizmu” emanującego z bezbożnych kręgów i centrów władzy Zachodu. Dostrzegł także “pojawienie się nowego rodzaju ludzi“. Do końca swego życia Pedro Arrupe nie utracił poczucia zdumienia z powodu tych nowych narodzin. “Hiroshima” – jak zwykł mówić – “nie odnosi się do momentu w czasie. Jest związana z wiecznością”. W katastrofie tej zauważył coś jeszcze. Przekonał się, jak wiele warci byli Japończycy. Widział ich wytrzymałość, nieposkromioną odwagę, widział jak odporna jest ich kultura. Bomby mogły niszczyć ich miasta, to prawda. Jednak zachodnia myśl, która stworzyła te bomby nie była w stanie zniszczyć ich umysłów. Ta właściwość Japończyków, rodzaj duchowego nastawienia, była dla Arrupe czymś specyficznym. Właśnie ta “nieprzepuszczalność, niemożność dotarcia” – irredenta w klasycznym tego słowa znaczeniu – wywarła naft takie wrażenie. Ze swej strony, Japończycy nigdy nie zapomnieli Arrupe niezmordowanych wysiłków w niesieniu pomocy, z jaką przyszedł dotkniętej uderzeniem Hiroshimie. Na zawsze pozostało w ich pamięci, że to właśnie jego ekipa jako pierwsza, w kilka zaledwie godzin po wybuchu Little Boy’a, przyszła na ratunek miastu. Zadziwiającym zrządzeniem losu pomoc niesiona miastu, do którego został wysłany, by znaleźć zapomnienie, spowodowała że po raz pierwszy znalazł się w świetle jupiterów. Japończycy wystosowali publiczne podziękowania Arrupe i zakonowi. Nie ulega wątpliwości, że to właśnie ich wysiłki w niesieniu pomocy dotkniętemu kataklizmem miastu zaowocowały powojennym sukcesem jezuitów w Japonii. W czasie dwudziestu lat spędzonych w Japonii po 1945 roku jako wice-prowincjałowi wszystkich jezuitów w tym kraju – Arrupe traktowany był jako pewnego rodzaju znakomitość […]
(Oprac. GS/Pch24.pl Źródło: Ewy Szewczyk, CC BY-SA 3.0 PL, via Wikimedia Commons / Facebook/Parafia św. Stanisława w Milejczycach)
Zabytkowy, XVII wieczny drewniany kościół w Milejczycach [wieś między Siemiatyczami a Czeremchą md] stał się w ostatnich latach celem licznych pielgrzymek grupowych, rodzinnych i indywidualnych. Wierni ciągną tam w celu modlitwy o łaski przed, znajdującym się w świątyni, obrazem Najświętszego Serca Jezusa, według badań specjalistów – najpewniej najstarszym na świecie tego typu wizerunkiem Chrystusa. Proboszcz kościoła w ciągu ostatnich 4 lat, na polecenie biskupa miejsca, zebrał już około 150 świadectw cudownych uzdrowień duchowych i fizycznych – w tym dwóch wskrzeszeń.
Ksiądz Jarosław Rosłon, proboszcz parafii pw. Św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Milejczycach, opowiedział nam m.in. o dwóch, niewytłumaczalnych z punktu widzenia medycyny, świadectwach wskrzeszenia, które miały zdarzyć się po modlitwie w obliczu cudownego obrazu Najświętszego Serca Jezusa.
– W październiku ubiegłego roku 34 letnia kobieta trafiła do szpitala w Lublinie z tętniakiem mózgu. Jeden z członków jej rodziny zadzwonił do mnie prosząc o modlitwę w intencji bardzo poważnie chorej. Modliłem się za nią przed obrazem Najświętszego Serca Jezusa, a potem odprawiłem Msze św. w intencji jej powrotu do zdrowia. Po jakimś czasie. Przyjechała do naszego kościoła rodzina tej chorej oraz trzy pielęgniarki, lekarz oraz kapelan z szpitala w Lublinie, którzy byli świadkami cudu, podziękować za uzdrowienie, a właściwie wskrzeszenie. Opowiedzieli mi, że tętniak się rozlał i lekarze stwierdzili śmierć mózgu. Poprosili jeszcze o zgodę na pobranie organów do przeszczepu. Rodzina się zgodziła. Jak razem ustaliliśmy, w czasie kiedy odprawiałem Mszę św. za chorą, ona ożyła, martwy przed chwilą mózg, zaczął normalnie pracować. Lekarze byli w szoku – powiedział PCh24.pl ks. Jarosław Rosłon.
Kolejne, podobne wydarzenie, czyli przywrócenie funkcji życiowych martwego ciała, według świadectwa złożonego proboszczowi, miało swój czas również w październiku 2023 roku. Młoda kobieta, w ósmym miesiącu ciąży, podczas standardowej wizyty u ginekologa, po przeprowadzonych przez niego badaniach USG i innych, usłyszała przerażającą informację, iż jej dziecko umarło. Kobietę przewieziono do szpitala. Zebrało się konsorcjum lekarzy, którzy naradzali się czy wywołać sztuczny poród martwego dziecka, czy przyjąć jakąś inną metodę.
– Mama tej pani, której dziecko zmarło w jej łonie, dostała od koleżanki obrazek kopię obrazu Najświętszego Serca Jezusa z naszego kościoła, tych obrazków rozdałem już ponad 40 tysięcy. Mama dała obrazek załamanej śmiercią dziecka córce, która leżała w szpitalu, czekając na wywołanie przez lekarzy sztucznego porodu. Modlili się o to, aby matka która straciła dziecko nie wpadła w depresję. Jezus, jak ma to On w swoim zwyczaju, dał wielokrotnie więcej, dziecko ożyło i zaczęło się ruszać. Wszyscy, na czele z lekarzami, byli w szoku. Dziecko, dziewczynka, urodziło się zdrowa w listopadzie 2023 roku – relacjonuje kapłan.
Proboszcz kościoła pw. św. Stanisława w ciągu ostatnich 4 lat, na polecenie biskupa miejsca, zebrał już około 150 świadectw cudownych uzdrowień fizycznych i duchowych. Są wśród nich m.in. przywrócenia zdrowia rodzicom, którzy nie mogli począć dziecka – teraz cieszą się już swoimi pociechami, uzdrowienia z nowotworów, uzdrowienia duchowe i psychiczne – wiele z alkoholizmu i innych nałogów.
Parafia pw. Św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Milejczycach ma około 400 wiernych, a obrazków kopii cudami słynącego wizerunku Jezusa, rozeszło się już po świecie ponad 40 tysięcy. Są rozchwytywane. Kilka kopii obrazu peregrynuje też od rodziny do rodziny. Kult NSPJ uwiecznionego na obrazie z Milejczyckiej świątyni rośnie szybko, a w ostatnich latach można powiedzieć „galopuje”. Już teraz przyjeżdża tam tygodniowo kilka autokarów pielgrzymów, jeszcze więcej jest tam peregrynacji rodzinnych i indywidualnych. Proboszcz mówił nam, że obecnie do Chrystusa przedstawionego na obrazie Najświętszego Serca Jezusa przyjeżdżają osoby z całej Polski, a nawet i z zagranicy – głównie z Europy Zachodniej.
Historia niezwykłego obrazu Najświętsze Serca Jezusa z kościoła pw. Św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Milejczycach jest tajemnicza, niewiele o jego pochodzeniu wiadomo. Do tej pory badaczom nie udało się ustalić kim był autor wizerunku. Głowią się też oni nad tym, w jaki sposób obraz, o ogromnych walorach artystycznych i historycznych, znalazł się w małym kościółku w Milejczycach. Z informacji, które udało się do tej pory pozyskać księżom pracującym w Archiwum Diecezjalnym w Drohiczynie, wiadomo jedynie, że obraz na pewno był obecny w świątyni już w roku 1740.
Sporo też ustalono podczas, przeprowadzonej w roku 2019 przez konserwator dzieł sztuki Joannę Polaską, renowacji obrazu. Odkryto wówczas, że obraz najpewniej został namalowany pod koniec XVII wieku, co czyniłoby z niego najstarszy wizerunek Najświętszego Serca Pana Jezusa w Polsce.
Cud w Sokółce – nadzwyczajny znak Bożej obecności wśród nas
(FOT.Adam Białous / PCh24)
Wiara w realną i trwałą obecność Jezusa Chrystusa w Najświętszym Sakramencie jest wyznacznikiem bycia katolikiem, jest koniecznym warunkiem trwania w Kościele.
W ostatnich latach Pan Bóg wsparł tę naszą wiarę nadzwyczajnymi znakami. Pierwszym z nich był cud w sokólskiej kolegiacie św. Antoniego Padewskiego, gdzie do tej pory wierni modlący się w obliczu cząstki Serca Pana Jezusa doznają licznych uzdrowień fizycznych i duchowych.
Niestety, również w naszym kraju coraz częściej dochodzi do bluźnierczych ataków na Najświętszy Sakrament. Pogubieni ludzie swoimi ideologicznymi manifestacjami zakłócają liturgię Mszy Świętej. Dopuszczają się też haniebnych profanacji. Za tymi przypadkami stoi nie tylko brak elementarnej empatii i kultury, ale i przejawy bardzo prawdopodobnych opętań. Co można powiedzieć o mężczyźnie, który w tynieckiej kolegiacie wszedł z brudnymi nogami na ołtarz i wykonywał jakiś szatański taniec?; o tych, którzy rozbili ołtarz w kościele Matki Bożej Anielskiej w Dąbrowie Górniczej?; lub organizatorze wielkiego rockowego festiwalu, który na polską ziemię, uświęconą krwią wielu świadków Chrystusa, zaprasza z zagranicy satanistyczny zespół, każdym swoim występem szydzący z boskiej Osoby Zbawiciela?
Co boli, profanacje są niejednokrotnie przez tak zwany wymiar sprawiedliwości akceptowane, a ich sprawcy – uniewinniani. Sędziowie, nawet jeżeli sami nie są katolikami, powinni jednak rozumieć cierpienie wzbudzane w sercach wierzących poprzez bezczeszczenie świętości. Niestety, ludzkie odruchy budzą się w takich sędziach dopiero wtedy, kiedy ktoś dotknie uczuć osób o bliskim dla nich światopoglądzie. Dla przykładu, jeżeli ktoś znieważy symbole LGBT, sądy potrafią ferować ostre wyroki, nawet niewspółmiernie ostre do popełnionego czynu – jak w przypadku młodej kobiety o imieniu Marika, którą sędzia skazał na trzy lata bezwzględnego więzienia za wyszarpnięcie tęczowej torby z ręki lewicowej aktywistki.
Niestety, dochodzi też do smutnych zjawisk w samym Kościele, gdy Najświętsza Ofiara celebrowana jest przez kapłanów niestarannie, bez zachowania norm liturgicznych; gdy wierni uczestniczą w niej bez należytej pobożności. Przypomnijmy, iż niewiara przyjmujących Komunię świętą w to, że Pan Jezus jest naprawdę obecny w Chlebie Eucharystycznym, prowadzi do świętokradztwa i grzechu ciężkiego. Wielkim zaniedbaniem jest również lekceważenie tego, że uczestniczy się w Eucharystii nie będąc w stanie łaski uświęcającej. Bólu wiernym przysparza też sytuacja, kiedy Mszy próbuje się odebrać jej świętość, czyniąc z niej jedynie we własnym przekonaniu jakieś wydarzenie kulturalne czy społeczne. Takie sytuacje stanowią przede wszystkim obrazę Pana Boga.
Stąd zapewne znaki, jakie daje nam nasz Ojciec poprzez coraz większą liczbę cudów eucharystycznych. W najnowszych dziejach Polski pierwszym z nich było niezwykłe wydarzenie, które w roku 2008 miało miejsce w kolegiacie św. Antoniego Padewskiego w Sokółce. Podczas udzielania Komunii świętej jeden z księży upuścił konsekrowany komunikant. Zamiast go spożyć, umieszczono Hostię w naczyniu liturgicznym zwanym vasculum, wypełnionym wodą. Po kilku dniach siostra zakonna zajrzała do naczynia i zobaczyła, iż woda w nim jest barwy czerwonej, a komunikant całkowicie się nie rozpuścił. Zachowała się jego centralna część, która wyglądała jakby czerwona plamka czy maleńki skrzep krwi.
Na zlecenie księdza arcybiskupa Edwarda Ozorowskiego, ówczesnego metropolity białostockiego, dwóch światowej sławy patomorfologów niezależnie od siebie zbadało ów skrzep krwi i stwierdziło, iż ponad wszelką wątpliwość jest to fragment ludzkiego serca w agonii. Później okazało się jeszcze, że grupa jego krwi – AB – jest taka sama jaką odkryto na Całunie Turyńskim i chuście z Manopello. Od tamtego czasu do dziś w sokólskiej kolegiacie, w której wystawiona jest cząstka Ciała Pańskiego, dochodzi do cudownych uzdrowień duchowych i fizycznych.
Jakże piękną tradycją, pielęgnowaną w sokólskim sanktuarium jest – przeprowadzana co roku od jedenastu lat – Pielgrzymka Dzieci Pierwszokomunijnych. W ubiegłym roku brało w niej udział ponad sześćset osób z różnych miejsc Polski i świata. W tym roku pielgrzymka ta odbędzie się dokładnie 1 czerwca, a więc w Dzień Dziecka. W programie uroczystości znalazł się między innymi Akt zawierzenia dzieci Jezusowi Chrystusowi Eucharystycznemu. Przewodniczyć będzie temu wydarzeniu ksiądz arcybiskup Józef Guzdek, metropolita białostocki.
Szczególnie mocnej wymowy nabiera uznany przez Watykan cud eucharystyczny w kontekście nasilających się ostatnio bluźnierczych ataków na Chrystusa, Eucharystię oraz Kościół. „Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” – pisze św. Paweł w Liście do Rzymian. Fale łaski Bożej nieustannie wylewają się na cały świat z Sanktuarium Najświętszego Sakramentu w Sokółce.
– W naszym sanktuarium cuda uzdrowień fizycznych i duchowych wciąż trwają. Właśnie przygotowujemy kolejną niewielką książkę z najnowszymi świadectwami tych cudów. Ukaże się ona już niebawem – powiedział nam ksiądz kustosz Jarosław Ciuchna.
Dzisiejsze media obfitują w nagłówki zawierające słowo „niesamowite”. W ten sposób wydawcy chcąc przyciągnąć widza – i często im się udaje. Jednak to, co reklamowane jest jako niesamowite, często okazuje się zwykłą tanią sensacją lub rzeczą zupełnie niewartą uwagi. Wizerunek Matki Bożej z Guadalupe, na kawałku meksykańskiego ubrania – tilmy – jest naprawdę niesamowity. Naprawdę niesamowity! Zobacz dlaczego.
1. To niemożliwe, by człowiek mógł go odtworzyć!
Tilma – wykonana głównie z włókien kaktusowych, była zazwyczaj bardzo słabej jakości i miała szorstką powierzchnię, co utrudniało jej noszenie, a tym bardziej utrudniało namalowanie na niej trwałego obrazu.
Niemniej jednak, obraz Matki Bożej powstał i istnieje do dziś, a naukowcy, którzy go badali twierdzą, że w czasie gdy powstawał nie znano techniki stosowanej do obróbki powierzchni. Powierzchnia, na której znajduje się obraz w dotyku przypomina jedwab, podczas gdy niewykorzystana część tilmy pozostaje gruba i chropowata.
Co więcej, eksperci od fotografii w podczerwieni studiujący tilmę pod koniec lat 70. XX wieku, stwierdzili, że nie można tam zobaczyć pociągnięć pędzlem, tak jakby obraz był „nakładany” na powierzchnię jednorazowo.
Phillip Callahan, biofizyk z Uniwersytetu Florydy odkrył, że różnice w fakturze i zabarwieniu, które powodują, że skóra Matki Bożej wygląda inaczej z bliska i z daleka, są niemożliwe do odtworzenia! Taka technika byłaby czymś niemożliwym do zrealizowania przez ludzi. Często zjawisko to występuje w przyrodzie, w barwie piór ptaków i łusek motylkowych, albo jaskrawo kolorowych chrząszczy. Mówiąc precyzyjnie, chodzi o to, że gdy powoli oddalamy wzrok od obrazu, na odległość mierzoną w milimetrach, gdzie pigment i rzeźba powierzchni mieszają się ze sobą, wydaje się, jakby warstwa farby… unosiła się nad materiałem.
To, wraz z nieco zmieniającymi się kolorami w zależności od kąta, pod jakim patrzymy na obraz, i fakt, że farby użyte do stworzenia obrazu nie zawierają elementów odzwierzęcych czy mineralnych (a przecież syntetyczne barwniki nie istniały w 1531 roku), dostarcza nam wielu powodów do zdumienia!
To po prostu niesamowite.
2. Ludzie mówią, że to tylko obraz, ale tilma przeżył ich wszystkich, nie tracąc na jakości
Jedną z najczęściej powtarzanych przez sceptyków rzeczy, jest sugestia, że wizerunek musi być jakimś rodzajem fałszerstwa. Jednak po każdej próbie odtworzenia obrazu, podczas gdy oryginał nigdy nie wydaje się blaknąć, duplikaty uległy pogorszeniu w krótkim czasie.
Miguel Cabrera, artysta z połowy XVIII wieku, wykonał trzy z najbardziej znanych kopii – jedną dla arcybiskupa, jedną dla papieża, jedną dla siebie. Napisał kiedyś o trudnościach w odtworzeniu obrazu nawet na najlepszych powierzchniach: „Wierzę, że najbardziej utalentowany i ostrożny malarz, gdyby chciał wykonać kopię tego świętego obrazu na płótnie o tak złej jakości, przyznałby wreszcie po wielkich bólach, że mu się to nie udało. Można to wyraźnie sprawdzić w licznych egzemplarzach, które zostały wykonane z wykorzystaniem lakieru, na starannie przygotowanych płótnach, przy użyciu tylko jednego medium, oleju, który oferuje największe udogodnienia”.
Adolfo Orozco, fizyk z Narodowego Uniwersytetu Meksykańskiego, mówił w 2009 roku o niezwykłej warstwie ochronnej tilmy, którą najłatwiej dostrzec porównując ją do jej licznych kopii.
Jeden z egzemplarzy, wykonany w 1789 roku, został namalowany na podobnej powierzchni przy użyciu najlepszych dostępnych wówczas technik, a następnie zamknięty za szkłem i przechowywany obok właściwej tilmy. Po namalowaniu wyglądał pięknie, ale nie minęło osiem lat, a gorący i wilgotny klimat Meksyku spowodował, że duplikat zaczął zanikać i strzępić się. Wkrótce został wyrzucony.
Jednak, jak powiedział Orozco, żadne naukowe wytłumaczenie tego nie jest możliwe, ponieważ „oryginalna tilma była wystawiona na działanie promieni podczerwonych i ultrafioletowych przez około 116 lat i pozbawiona jakiejkolwiek ochrony, otrzymując całą podczerwień i promieniowanie ultrafioletowe z dziesiątek tysięcy świec w jej pobliżu i wystawiona na działanie wilgotnego i słonego powietrza wokół świątyni”.
To niesamowite!
3. Tilma wykazała cechy zaskakująco podobne do… ludzkiego ciała
W 1979 roku, gdy Callahan, biofizyk z Florydy, analizował tilmę przy użyciu podczerwieni, odkrył również, że tilma utrzymuje stałą temperaturę około 37 stopni Celsjusza, taką samą jak temperatura ciała żywego człowieka.
Kiedy Carlos Fernandez del Castillo, meksykański ginekolog, zbadał tilmę, po raz pierwszy zauważył namalowany tam czteropłatkowy kwiat nad tym, co było łonem Maryi. Kwiat, nazwany przez Azteków Nahui Ollin, był symbolem słońca i symbolem pełni.
Po dalszych badaniach Castillo doszedł do wniosku, że wymiary ciała Matki Bożej na obrazie to wymiary ciała matki spodziewającej się porodu w niedługim czasie. 9 grudnia, dzień odsłonięcia, to zaledwie dwa tygodnie od Bożego Narodzenia.
Jednym z najczęstszych atrybutów i najczęściej badanych fragmentów obrazu są oczy Dziewicy.
Kiedy Jose Aste Tonsmann, peruwiański okulista, przeprowadził badanie, jednym z jego testów było zbadanie oczu narysowanych na tilmie przy powiększeniu 2.500 razy. Dzięki obrazom powiększonych oczu, naukowiec miał podobno zidentyfikować obraz aż 13… osób w obu oczach.
Być może jest to coś w rodzaju fotografii tamtej chwili, w której Juan Diego rozwinął tilmę przed arcybiskupem.
To jest niesamowite!
4. Wydaje się, że tilma jest praktycznie niezniszczalna
Na przestrzeni wieków dwa wydarzenia mogły zaszkodzić tilmie, jedno w 1785 roku i jedno w 1921 roku.
W 1785 r. robotnik oczyszczał szklaną obudowę obrazu i przypadkowo rozlał na dużą część obrazu silny rozpuszczalnik – kwas azotowy.
Obraz i reszta tilmy, która powinna była zostać rozpuszczona niemal natychmiast po rozlaniu, podobno samoistnie, odrestaurowały się w ciągu następnych 30 dni i pozostają nienaruszone do dnia dzisiejszego, poza małymi plamami.
W 1921 roku szalony antyklerykał ukrył bombę zawierającą 29 lasek dynamitu w garnku z różami i umieścił ją przed obrazem wewnątrz bazyliki na Guadalupe. Kiedy bomba wybuchła, rozbiła się marmurowa szyna ołtarzowa i okna. Zniszczeniu uległ też potężny mosiężny krucyfiks. Ale tilma i jej szklana obudowa pozostały nienaruszone.
“Emisja promieniowania w kierunku Całunu wytworzyła trójwymiarowe widmo warstwowe. Nawet nasza najbardziej wyrafinowana technologia i komputery, w tym systemy laserowe, nie są w stanie tego zrobić. Na naszej planecie nie ma niczego, co byłoby choćby w przybliżeniu podobne do tego zjawiska. To jest pierwszy i jedyny przypadek.
Krew, rzadki typ AB-ujemny, brak w niej chromosomu y, znaleziono wyłącznie chromosom x [matczyny], duża zawartość bilirubiny [towarzysząca ekstremalnemu cierpieniu], cząsteczki piasku w okolicy kostki i zranionego kolana, z obecną specyficzną kombinacją minerałów, występujących na świecie jedynie w okolicy drogi na Golgotę, cząsteczki pyłku, pochodzące od gatunków rodzimych dla Jerozolimy i wytwarzanych właśnie w marcu-kwietniu.
Widmo nie jest rezultatem rozłożenia/naciskania materiału lub otaczania nim ciała, ale promieniowania ciała zawieszonego w powietrzu – nie wywierającego nacisku – rozchodzącego się od wewnątrz na zewnątrz. W okolicy brody, w pobliżu ust, odnaleziono cząsteczki octu.
Owo źródło energii miało również pewne właściwości promieniowania rentgenowskiego. Dlatego niektóre obszary, takie jak dłonie, wewnętrzne części kości palców lub zęby pod dolną wargą, są widoczne w spektrum trójwymiarowym.
Podczas ekstremalnie okrutnego bólu, krew nie krzepnie z powodu substancji uwalnianej przez organizm w tego rodzaju warunkach. Więc ciało po śmierci nadal krwawi. Na Całunie znajduje się krew wyciekająca przed śmiercią oraz krew wyciekająca po śmierci.
Nacięcie boku zawiera krew i wodę wypływające z płuc. Cięcie odpowiada dokładnie rozmiarowi grotu włóczni używanej przez armię rzymską w I wieku, z których niektóre zachowały się po dzień dzisiejszy i eksponowane są w muzeach archeologicznych. Rzymskie bicze używane w I wieku miały na swych końcach 2 metalowe sfery. Skaleczenia charakteryzują podwójne równoległe nacięcia wzdłuż całych pleców, ramion i ud.
Ta sama specyficzna krew, nasiona roślin, ślady na twarzy zostały znalezione na “Sudarium z Oviedo” w Hiszpanii. W rzeczywistości jest to serweta. Naukowcy odkryli niedawno, że Całun nie jest tkaniną pogrzebową ze względu na rozmiar i kształt, ale raczej tkaniną paschalną, której zwykle używały bogate rodziny przyjmujące gości. Wygląda to tak, jakby ktoś w pośpiechu podarował go uczniom Jeszuy, aby mogli go pochować.
W Izraelu zwyczaj nakazuje, by krew człowieka grzebać razem z jego ciałem. Również obecnie w Izraelu, gdy żołnierz lub cywil zostaje zamordowany na ulicy, czyści się owo miejsce śmierci i zakopuje ową tkaninę razem z ciałem zabitego. Ewangelia Jana podaje, że tkanina, która okrywała głowę Jeszuy, była złożona i leżała z boku kamiennego grobowca.
Niedawno odkryto, że datowana na węgiel próbka została wycięta z tego rogu Całunu Turyńskiego, który został uszkodzony i naprawiony przez wplecenie nici bawełnianych w nici lniane uszkodzonego obszaru Całunu około 1400 r. n.e..
Ten człowiek, któremu się przyglądasz, mój drogi przyjacielu, to Jeszua”.
Jak Matka Boska Częstochowska wskrzesiła porąbanych siekierą.
„Mieszkaniec Lubelski (niektórzy Lubliński piszą) z małżonką i czeladzią wyszedłszy z domu, dwóch synaczków, dwuletniego w kolebce i czteroletniego w domu zostawił. Starszy, jako widział ojca w jatkach baranom i cielętom podrzynającego gardła, także dwuletniemu w kolebce bratu nożem poderżnął gardło. Widząc bez ducha w kolebce krwią oblanego brata, a chłosty się bojąc, schronił się za stos drew nałożonych w kominie.
Przychodzi matka, nie widząc i nie wiedząc jako żałobna w kolebce dziecięcia rzeź, w piecu podpali drwa, które jako dobrze podsuszone, płomienisto gorejąc, dymem wprzód zaduszone dziecię, a potem płomieniem otoczone piekły. Nieszczęsna matka wyrwie z pożaru syna, a ratunku żadnego umarłemu dać nie mogąc, jeszcze z płomieniów ognia nieostudzonego łzami ciepłemi chłodzi. Przestąpi próg, obaczy krwią z kolebki płynący potok, z którego pociechy nie znającym, ponurzona żalem na pół obumiera.
Nadchodzi mąż, w domu tragiczne widowisko znajdzie, a rozumiejąc, że śmierci synów z matki przyczyna, żonę bijąc, zabija, jakoby do zupełniejszego żalu.
Trupami widząc położony dom, a rady pociesznej sobie dać nie mogąc, do przyjaciół się udaje, z których namowy, większą nad człowieka zawziąwszy w przyczynie Matki Bożej ufność postanowienie, w trumnie prezentuje trupów przed obrazem na Jasnej Górze.
Dosyć daleką odprawiwszy drogę, podczas nieszporów godziny tu stawa, przed obrazem matkę z synami stawia, aż gdy przyszło do Matki Niepokalanej hymnu, w domu Zacharyasza śpiewanego Magnificat, owego wiersza: „albowiem uczynił mi wielkie rzeczy On, który możny jest i święte Imię Jego”, jak ze snu obudzeni, z matką powstają synowie, przy wielkiej ludu z różnych miejsc zgromadzonego frekwencyi.
Tak uwielbiona jest zaprawdę znacznym cudem przyczyna Matki Boskiej, która jako to sobie ulubiła miejsce, niewidzianym przedtem pokazała żywota przywróconego dobrodziejstwem roku Pańskiego 1540.
MARYAN JASTRZĘBIEC, „W OBRONIE CZCI JASNOGÓRY”, NAKŁADEM POLSKO-KATOLICKIEJ KSIĘGARNI NAKŁADOWEJ ZDZISŁAWA RZEPECKIEGO i S-KI W POZNANIU. Rok 1911.
Ten sam FAKT CUDU [jak i wielu innych] opisany jest we współczesnej nam książce, dostępnej na Jasnej Górze, „Cuda Matki Boskiej Częstochowskiej”.
Mirosław Dakowski, październik 2023, też z Turbacza, 8
Szukałem relacji o cudach w różnych kościołach protestanckich, czyli w sektach heretyckich. Tych grup, o różniących się dogmatykach, lub bez obowiązującej dogmatyki, są dziesiątki tysięcy. Relacje, które znalazłem, dotyczyły znalezienia zgubionej walizki, lub szybkiego uzdrowienia z uleczalnej choroby. Nie znalazłem zresztą żadnych dowodów potwierdzonych, wiarygodnych. Gdyby ktoś z czytelników znał, znalazł wiarygodne relacje, proszę o przesłanie mi.
Czytałem relacje, wyglądające na wiarygodne, o kilku kapłanach sufi [to gnostycka sekta islamizmu] lewitujących w ekstazie na pokładzie okrętu. Ale to potrafi robić z ciałami opętanych również Szatan, co jest udokumentowane w wielu relacjach z katolickich egzorcyzmów. Szamani azjatyccy, syberyjscy w transie latają na swoich bębnach. Poza relacjami pisanymi i filmikami, opowiadały mi o tym wiarygodne osoby oglądające to na własne oczy. Czy uzdrowiciele filipińscy potrafią wyjąć chory organ wnikając w ciało pacjenta – i uleczyć go? Nie wiem, ale kiedyś byłem bliski zawiezienia do nich ukochanej, nieuleczalnie chorej osoby.
Z prawosławiem dzieli nas, katolików, z punktu widzenia nie teologa, lecz laika, naprawdę bardzo mało. Chyba głównie to, że u nich każdy [ może prawie każdy?] z patriarchów kościoła narodowego jest Kefasem, Piotrem czyli Opoką. Stąd tak liczne kościoły autokefaliczne.
Szukałem cudów w Rosji. Zupełnie amatorsko, więc poszukiwania te są bardzo dziurawe. Oto ściśle i pewnie udokumentowana historia. W Sylwestra 1955, w Kujbyszewie [obecnie znów Samara] odbywała się potańcówka komsomolców z okazji Nowego Roku w domku babci którejś z dziewczyn. Ładna Zoja komsomołka była sama, bo jej chłopak nie mógł przyjść czy też się spóźniał. Zdjęła więc ze ściany ikonę Świętego Mikołaja i zaczęła z nią tańczyć. W pewnej chwili skamieniała. Przyjechało pogotowie, milicja, potem KGB. Stała tak bardzo wiele dni, co najmniej parę tygodni. Miasto zawrzało. Przychodziły do tego domku, zamienionego wkrótce w kaplicę, setki, potem tysiące ludzi dziennie. Fotografie, filmy. Komitety partyjne i komsomolskie były w panice. Wydały zakazy odwiedzania domku, wyjaśniania w prasie i radio. Pewnego razu przyszedł do Zoi staruszek, objął ją. Zoja ożyła, staruszek sobie gdzieś poszedł. Żywą Zoję widziały tysiące ludzi, sprawę również opisały komunistyczne gazety. Zoja podobno wstąpiła do klasztoru. Po paru latach domek i kaplica przy nim postawiona „się spaliły “. Pamięć i dokumentacja jednak pozostały. W post-sowieckiej Rosji nakręcono film na kanwie tego cudu. Nie oglądałem.
Opisywano wiele cudów w okolicy Czarnobyla, tak przed, jak i po katastrofie 1986r.. Opisy te wyglądały prawdopodobnie, ale duchowo były raczej małe. Wyczytywałem to na portalu Trzeci Rzym, niestety już jest on niedostępny. Może w Archiwum mojej Strony się uchowały? O prawosławnym folklorze z cudownościami pisać nie będę. Jest rozczulająco miły i naiwny.
Były cuda w Starym Testamencie, czyli mozaizmie. Dużo i wiarygodne. Czy są jakieś wiarygodne relacje o cudach w talmudyzmie?
O cudach Jezusa Chrystusa nic oczywiście pisać nie będę. To Bóg.
Jak któryś z 19-wiecznych prześmiewców, ateistów i poetów powiedział przed śmiercią o Jego miłosierdziu: C’est son métier.
“Cuda ” wśród sekt charyzmatyków nigdy nie były ani przez nich, ani w Kościele analizowane poważnie, z dowodami. Opisywany w wielu książkach o Medziugorie „cud w zamrażarce”, gdzie to chłop wyciągał tygodniami ze swojej zamrażarki mięso jednego cielaka i ugaszczał nim setki pielgrzymów, jest parodią rozmnożenia chleba. W książkach księży bliźniaków Armand i Guy Girard i Janko Bubalo [np. „Medziugorie, błogosławiona ziemia”, 1986 ] opisywano panią z Kanady, Georgette Faniel, którą tak popieścił jakiś duch, że na jej pupie pojawiły się krwawe kropki w kształcie dwójki [2], znak że to „ich dwoje “. Raz opisywali to księża bracia bliźniacy, a potem [w kolejnym wydaniu tej samej książki] tę relacje bez jakichkolwiek zmian podpisał jakiś lekarz, dr. Fayer Mashiki. Miało to być dowodem, że pojawiająca się w Medziugorie „Gospa”, to Matka Boża. Różańce z Medjugorie, które z czasem pokrywają się „złotem”, przynoszą fortunę sprzedającym je oszustom. Takie „rewelacje” mają w zamyśle sztabu Złego ośmieszyć samą zasadę cudów. Przecież wśród oświeconych prostaków już chyba co najmniej od stulecia szerzą powiedzonko „panie… cudów nie ma…”
Natomiast od pierwszych wieków chrześcijaństwa [t.j. katolicyzmu] są wiarygodne relacje tysięcy, a chyba nawet setek tysięcy dużych cudów. Wskrzeszenia, przywrócenia wzroku, nawet bez przywrócenia istnienia źrenicy [to u Ojca Pio]. Ogromna jest na przestrzeni wieków ilość udokumentowana cudów w kronikach, w państwach i państewkach na Półwyspie Apenińskim. Krytyczne, surowe analizy bollandystów to potwierdzają.
Mieliśmy też przecież wskrzeszenia porąbanych siekierą dzieci i kobiety wśród cudów na Jasnej Górze. Umieszczę osobno jeden z opisów, w pełni wiarygodnych.
W Saragossie, w Hiszpanii w wieku XVII znana była powszechnie następująca historia:
Chłopak wiejski złamał sobie nogę. Ponieważ rana przez dłuższy czas ropiała, nie goiła się, wdała się gangrena, amputowano mu nogę w okolicy kolana w szpitalu w Saragossie. Ponieważ pochodził z biednej rodziny, której byłby ogromnym ciężarem, pozostał w Saragossie i trzy lata żebrał pod katedrą!! Widziany był w tym stanie i znany tysiącom ludzi. Miał wielką część dla czczonej tam Matki Bożej de Pilar. Według poprzednich danych [nie zaś legend!] Matka Boża pojawiła się w Saragossie jeszcze ze swego życia na ziemi, w roku 40-tym Anno Domini, by pomóc apostołowi Jakubowi nawracać krnąbrnych Katalończyków.
Chłopak, Miguel, codziennie nacierał sobie kikut nogi oliwą z lampek palących się pod figurą Matki Bożej. Kiedyś, w marcu 1640 roku, postanowił wrócić do odległego domu w Calandzie. Część drogi czołgał się i szedł na kulach, część przebył na kolejnych wozach życzliwych ludzi. Na wsi, rodzina bardzo ucieszyła się z jego powrotu. Ale położyli go spać na jakimś sienniku na podłodze, bo całą wioskę zajęli żołnierze przejeżdżający przez tę wieś, czy miasteczko. W nocy matka zajrzała pod płaszcz, którym był przykryty syn, i zauważyła że chłopak ma obie nogi. Okazało się, że ma swoją nogę, która dawno i daleko w szpitalu w Saragossie została mu najpierw obcięta, a potem pochowana na cmentarzyku obciętych członków przy szpitalu. Część odcięta [miała blizny po dawnych wypadkach] i takie te same blizny znaleziono na nodze cudownie odrośniętej. Cud ten stał się znany w całej Hiszpanii jako Cud Cudów, i są nawet obrazy [chyba Velázquez?] na których król Hiszpanii Karol IV w otoczeniu dworu całuje ze czcią nogę tego byłego żebraka Miguela uzdrowionego przez Matkę Bożą.
Z wielu tysięcy uzdrowień w Lourdes – surowa komisja uczonych różnych specjalizacji, wśród których byli i są ateiści, żydzi i masoni, która je starannie badała, uznała co najmniej setki za niewytłumaczalne w sposób naturalny. A Kościół uznał około 70 za niewątpliwe cuda.
Cuda Pana Boga, za pośrednictwem Ojca Pio są opisane w dziesiątkach książek. Istnieje pełna dokumentacja tych cudów. A później, to znaczy po latach 60-tych zeszłego wieku jakby… źródło cudów wyschło. Są co prawda dwa cuda eucharystyczne w Polsce, w Sokółce i Zielonej Górze. Przypominają wątpiącym, tak księżom jak i wiernym, o prawdziwej obecności Chrystusa w konsekrowanej hostii.
Ale więcej o wstrząsających, jawnych cudach nie czytałem. Ani o znanych, świętobliwych cudotwórcach.
Czy i czemu nastała taka posłucha na prawdziwe cuda ? Może pojawią się znów, gdy wreszcie naprawdę katolicki papież poświęci Rosję i “następnie nastanie jakiś czas pokoju”?
A może naprawdę zbliżamy się do końca Czasu i do Przyjścia Zbawiciela – Sędziego?
I wtedy „kto uwierzył, będzie zbawiony a kto nie uwierzył będzie potępiony”??
Był Sylwester 1955 roku. Zoja – działaczka młodzieżówki komunistycznej [komsomoł md] – przed zabawą pokłóciła się ze swoim chłopakiem. Nie mając z kim tańczyć, rzuciła ironiczny żart pod adresem ikony św. Mikołaja. „On też jest Nikołaj, więc mogę z nim zatańczyć. Jeżeli jest Bóg, niech mnie ukarze!”. Dziewczyna zdjęła ikonę ze ściany i zaczęła z nią tańczyć. Nagle znieruchomiała…
Starożytny święty działał także w samym środku programowo ateistycznego państwa, jakim był ZSRR w latach 50. XX w. O wydarzeniach w Kujbyszewie opowiadano sobie w czasach radzieckich szeptem i pomimo ścisłej cenzury historię – której bohaterem stał się biskup Mir Licyjskich i członkini młodzieżowej organizacji komunistycznej – znano od Moskwy po Władywostok. Poznaj mało znaną historię cudu św. Mikołaja biskupa.
Legendy i prawda o św. Mikołaju
Święty Mikołaj jest zapewne przodującym świętym, jeżeli chodzi o ilość związanych z nim opowieści o cudach, zarówno na chrześcijańskim Zachodzie, jak i Wschodzie, gdzie zawsze był otaczany szczególną czcią. Dzisiaj trudno jest orzec, ile z nich to legendy, niemniej w każdej z nich znajdziemy dwa ważne, powtarzające się elementy.
Po pierwsze, święty ratuje w nich ludzi znajdujących się w sytuacjach – racjonalnie patrząc – niemal zupełnie bez wyjścia i beznadziejnych. Z drugiej strony nadprzyrodzone interwencje biskupa Mikołaja, bardzo często nagłe i nieoczekiwane, nie miały tylko i wyłącznie charakteru doraźnego „pogotowia ratunkowego”, ale mają zawsze głębszy cel: skłonić człowieka do nawrócenia, przyjaźni z Bogiem, do pełnego zaufania Jego opiece oraz zachęcić do dostrzeżenia potrzeb drugiego człowieka, w którym objawia się Chrystus.
Stąd wartościowe jest przypominanie tych opowieści nie tylko w dzień wspomnienia liturgicznego Świętego, ale również w Adwencie, zachęcającym nas do „przygotowania drogi Panu”.
Mało znana w Polsce jest historia niewyjaśnionego do dzisiaj zdarzenia [?? sic!! md] , które miało miejsce w samym środku ZSRR w mieście Kujbyszew (obecnie Samara) niedługo po śmierci Stalina. Nie był to jednak jeszcze czas odwilży politycznej, a władze komunistyczne, po krótkotrwałej liberalizacji polityki religijnej podczas II wojny światowej, stopniowo powracały do restrykcyjnej polityki wobec chrześcijaństwa i ludzi wierzących.
Zdjęła ikonę św. Mikołaja i zaczęła z nią tańczyć
Obchodzenie Bożego Narodzenia było w ZSRR przez długi czas wykorzeniane z tradycji społecznej i zastąpiły ją zupełnie świeckie świętowanie sylwestra i Nowego Roku, choć zachowujące pewne dawne świąteczne atrybuty w postaci choinek, życzeń i uroczystych kolacji w gronie rodzinnym.
W ostatni dzień 1955 roku na domowej imprezie w prowincjonalnym Kujbyszewie bawili się członkowie Komsomołu – masowej organizacji politycznej młodzieży. Wśród nich była robotnica zakładów przemysłowych Zoja Karnauchowa. [To obecnie, jak dawniej – miasto Samara, działo się w domu przy ulicy Czkałowa 84]
Według opowiadań Zoja tuż przed zabawą pokłóciła się ze swoim chłopakiem, stąd przyszła na nią sama. Czuła się nie najlepiej, zwłaszcza że niemal wszyscy goście stawili się na imprezę w parach. Nie mając z kim tańczyć, Zoja rzuciła ironiczny żart pod adresem schowanej gdzieś w zakamarkach ściennych ikony św. Mikołaja, należącej do dziadków gospodarzy zabawy. „On też jest Nikołaj, więc mogę z nim zatańczyć!”. Dodała przy tym: ”Jeżeli jest Bóg, niech mnie ukarze!”. Dziewczyna zdjęła ikonę ze ściany i zacząć z nią tańczyć.
To, co było dalej, wiadomo z zachowanych w archiwach raportów milicji i KGB:
Towarzyszka Zoja Karnauchowa natychmiast zastygła w bezruchu. Pozostawszy na środku pokoju, tow. Z. Karnauchowa została sparaliżowana wraz z ikoną, którą przycisnęła do piersi. Towarzyszka Z. Karnauchowa nie upadła, tylko stała z ikoną Mikołaja Cudotwórcy w rękach. Ponieważ tow. Z. Karnauchowa nie wykazywała aktywnych oznak życia, ale stała z otwartymi oczami (…) członek Komsomołu urodzony w 1939 r., posłał po okręgowego oficera milicji.
Partię i KGB ogarnął lęk
Do domu przy ulicy Czkałowskiej 7 przyjechała również karetka. Zoja była rzeczywiście sparaliżowana i nie mogła wykonywać żadnych ruchów, stała się jakby zupełnie skamieniała. Pacjentka jednak cały czas oddychała, jej gałki oczne wykonywały ruchy mimowolne, a puls był normalny. Nie było możliwe podanie Zoi żadnego rodzaju zastrzyku rozluźniającego (igły strzykawek nie były w stanie wbić się w skórę) ani doustna aplikacja środków zwiotczających mięśnie lub uspokajająco-nasennych, gdyż nikt nie był w stanie otworzyć młodej kobiecie ust i zaciśniętej twardo szczęki.
Już następnego dnia wiadomość o dziwnym zdarzeniu rozpowszechniła się po całym mieście. Milicja i KGB otoczyły dom wstrzymując wokół niego ruch uliczny, wkrótce większość mieszkańców przesiedlono do lokali zastępczych, dopóki afera, na co bardzo liczono, się nie wyciszy.
Już kilkanaście dni później zebrały się lokalny komitet partii komunistycznej oraz funkcjonariusze KGB. Zastanawiano się, jakimi środkami zablokować szerzenie się w mieście „paranoi religijnej” oraz skonstatowano, że mamy do czynienia z „prowokacją wymierzoną w komunistyczne i ateistyczne społeczeństwo, szykowaną przez wywiady państw zachodnich przed kolejnym zjazdem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego”.
Z drugiej strony, funkcjonariusze, którzy raportowali w sprawie, sami zaczęli mieć nieprzyjemności od swojej „góry” i być oskarżani o uleganie „religianctwu i przesądom niegodnym leninistów”. „Czegoś takiego jeszcze nie było! W dokumentach radzieckiej milicji pisać o św. Mikołaju i ikonach?! Przecież to niedopuszczalne!” – mieli się w rozmowach prywatnych skarżyć szef miejskiego KGB i sekretarz partii.
Na licznych funkcjonariuszy bezpieki w Kujbyszewie padł blady strach. „Pracownicy aparatu bezpieczeństwa w społeczeństwie komunistycznym boją się św. Mikołaja, nastolatki oraz ikon. Święty z bajek wam gra na nosie?!” – wyśmiewano z kolei Kujbyszewian w Moskwie. Pomimo tego zadecydowano nałożyć na wydarzenie ścisłe embargo informacyjne. Nie było ono jednak szczelne, gdyż wiadomości o incydencie w noworoczną noc rozbiegły się po całym kraju.
Dalsze losy Zoi
Co jednak stało się z samą Zoją? Po 128 dniach letargu, w Wielkim Poście i tuż przed Wielkanocą, po odmówieniu w jej intencji specjalnej modlitwy błagalnej w tradycji wschodniej – molebnia, dziewczyna została uwolniona od paraliżu i z jej rąk wyjęto ikonę.[Tu „zapomnieli” napisać o przyjściu staruszka, którego widziało dziesiątki osób. MD]
Władze postarały się niestety, aby o dziewczynie słuch zupełnie zaginął – odizolowano ją od najbliższych, po czym zamknięto w nieznanym z adresu szpitalu psychiatrycznym. Pieczołowicie zniszczono też jej dokumentację osobistą, stąd przypuszcza się, że Zoja zmarła w jednym zakładów zamkniętych, trudno więc określić, jakiego wieku dożyła.[?? md].
W mieście powtarzano sobie, że ponoć nocą z domu, w którym przebywała sparaliżowana dziewczyna, dobiegało wołanie żeńskiego, donośnego głosu: „Nawróćcie się, toniecie w grzechach!”. Pomimo że w mieście działało bardzo niewiele świątyń, a chodzenie na nabożeństwa było bardzo źle widziane przez władze, w 1956 r. w cerkwiach Kujbyszewa pojawiło się wielu nowych wiernych.
Cud w Kujbyszewie jest dzisiaj określany w rosyjskiej kulturze mianem „Stojanija Zoi” (dosł. „Stania Zoi”). Niektórzy łączyli dziwne wydarzenia w Kujbyszewie z symboliczną zapowiedzią zmian, które zaszły w ZSRR w 1956 r., gdy na XX zjeździe KPZR sekretarz generalny Nikita Chruszczow po raz pierwszy ujawnił masowe zbrodnie Stalina.
Drewniany dom, w którym doszło do wydarzenia, istniał do 2014 r. i był odwiedzany przez pielgrzymów oraz turystów, jednakże „uległ spaleniu”. W 2009 r. na motywach wydarzenia nakręcono również film fabularny w reżyserii Aleksandra Proszkina.
W postaci samej Zoi – niewątpliwie tragicznej, która w doczesnym wymiarze życia nie doświadczyła happy endu – widać ślady popularnej w tradycji wschodniej teologii jurodiwych – szaleńców dla Chrystusa, którzy odrzuceni przez społeczeństwo, są swoistym znakiem skłaniającym ludzi do nawrócenia, modlitwy i zbliżenia się do Boga.
W przypadku „cudu kujbyszewskiego” pomógł w nim św. Mikołaj, który najwyraźniej właśnie owianej złą sławą służbie bezpieczeństwa komunistycznego reżimu zagrał na nosie.
Na podstawie. Жоголев А. Стояние Зои : чудо святителя Николая в Самаре. — Рязань : Зерна, 2010.
1 października na terenie Sanktuarium Najświętszego Sakramentu w Sokółce uroczyście obchodzona będzie 15. rocznica Cudu Eucharystycznego, jaki w październiku roku 2008 miał miejsce w sokólskim kościele pw. św. Antoniego Padewskiego. Od tego czasu do dziś trwają tam cudowne uzdrowienia fizyczne i duchowe. W ostatnich tygodniach, po modlitwie rodziny przed Cząstką Ciała Pańskiego, doszło do kolejnego, niewyjaśnionego z punktu widzenia medycyny, uzdrowienia mężczyzny, któremu lekarze nie dawali szans przeżycia.
Uroczystości 1 października rozpoczną się o godzinie 11.00 Mszą św. odprawiona pod przewodnictwem ks. abp. Józefa Guzdka, Metropolity Białostockiego. Od 13.00 do 18.00 do publicznej adoracji wystawiona będzie Cząstka Ciała Pańskiego. Natomiast o 14.00 wierni modlić się będą na Różańcu, zaś o 15.00 – Koronką do Bożego Miłosierdzia. Na zakończenie modlitw o 17.30 Nieszpory Eucharystyczne. Uroczystości transmitować będzie TV Trwam.
Cud Eucharystyczny
12 października roku 2008 w niedzielę podczas udzielania Komunii Świętej w czasie Eucharystii odprawianej w kościele św. Antoniego Padewskiego w Sokółce, jeden z księży upuścił konsekrowany Komunikant. Działając według kościelnych procedur, umieszczono Go w naczyniu liturgicznym zwanym vasculum, wypełnionym wodą. Komunikant miał w niej zupełnie się rozpuścić. Jednak, wbrew prawom fizyki, tak się nie stało. Po tygodniu siostra zakonna (Eucharystka) zajrzała do vasculum i zobaczył, iż woda w nim jest barwy czerwonej i zachowała się centralna część Komunikantu, który wyglądał jakby czerwona plamka, czy maleńki skrzep krwi.
Arcypasterz skierował do Sokółki swoich wysłanników, którzy po obejrzeniu niezwykłego zjawiska, stwierdzili że zachowany fragment Komunikantu należy poddać badaniom naukowym. Przeprowadziło je dwoje niezależnych specjalistów z dziedziny patomorfologii – lekarze profesorowie białostockiego Uniwersytetu Medycznego. Choć naukowcy pracowali oddzielnie, obaj doszli do tego samego wniosku, a mianowicie że badana przez nich substancja jest cząstką mięśnia ludzkiego serca, będącego w agonii.
Dlatego ksiądz arcybiskup Edward Ozorowski powołał specjalną komisję, która wiele miesięcy badała sprawę dotyczącą tego niezwykłego zjawiska. Komisja nie wykryła żadnej mistyfikacji, potwierdzając tym nadprzyrodzony charakter wydarzenia. W komunikacie Kurii z 14 października 2009 r. stwierdzono: „Wydarzenie z Sokółki nie sprzeciwia się wierze Kościoła, a raczej ją potwierdza. Kościół wyznaje, że po słowach konsekracji, mocą Ducha Świętego, chleb przemienia się w Ciało Chrystusa, a wino w Jego Krew. Stanowi ono również wezwanie, aby szafarze Eucharystii z wiarą i uwagą rozdzielali Ciało Pańskie, a wierni, by ze czcią Je przyjmowali”. Akta sprawy zostały przekazane do Nuncjatury Apostolskiej w Warszawie.
Ruch pielgrzymkowy
Każdego roku do Sokółki ściągają tłumy pielgrzymów. Pierwsi, zaczęli przybywać tu już pod koniec roku 2009, niedługo po podaniu do publicznej wiadomości, w formie komunikatu białostockiej Kurii, informacji nt. niezwykłego zdarzenia eucharystycznego w Sokółce. Od tamtej pory rozpoczął się duży ruch pielgrzymkowy. W roku 2011 sokólską kolegiatę odwiedziło 190 pielgrzymek autokarowych. Od roku 2014 utrzymuje się liczba – około 1000 pielgrzymek autokarowych każdego roku. Wierni do sokólskiego kościoła św. Antoniego przyjeżdżają też indywidualnie. Pielgrzymi przybywają z różnych stron Polski, a nawet świata, z krajów tak odległych jak m.in. Chiny, Indonezja, Argentyna, Australia czy Wyspy Samoa. Liczba łask eucharystycznych (uzdrowienia fizyczne i duchowe), które wierni modlący się w obliczy sokólskiej Hostii otrzymują, ciągle wzrasta.
Sanktuarium
W Uroczystość Zwiastowania Pańskiego 25 marca 2017 roku w kościele św. Antoniego Padewskiego w Sokółce, w którym miało miejsce niezwykłe wydarzenie eucharystyczne, został odczytany dekret ks. abp Edwarda Ozorowskiego, ówczesnego Metropolity Białostockiego, którym ustanowił on tę świątynię – Sanktuarium Eucharystycznym. Sanktuarium to kościół lub inne miejsce sakralne – ośrodek kultu, do którego ludzie pielgrzymują z powodu szczególnej pobożności. Charyzmatyczny charakter sanktuarium związany jest z przeżywaniem przez wiernych szczególnej obecności Boga w tym miejscu, spotkania z Nim doświadczenia Jego pomocy.
Cudowne uzdrowienia
A znaki Bożej pomocy są tu bardzo wyraźne. Do dziś nie maleje liczba łask eucharystycznych, które wierni modlący się w obliczu sokólskiej Hostii, otrzymują. Odnotowane do tej pory niezwykłe uzdrowienia fizyczne czy wybawienia od śmierci w wypadkach, wprawiają w zdumienie. – W ostatnim czasie rodzina bardzo intensywnie modliła się w Sanktuarium, o cudowny ratunek dla bliskiej osoby, która była na oddziale intensywnej terapii, a lekarze nie dawali mu szans przeżycia. Mężczyzna ten, w niewyjaśniony dla medycyny sposób, przeżył i wyzdrowiał – powiedział nam ks. Stanisław Gniedziejko, wicekustosz Sanktuarium Eucharystycznego w Sokółce. W sokólskiej kolegiacie św. Antoniego oprócz udokumentowanych medycznie uzdrowień fizycznych, w specjalnej księdze wierni modlący się przed Hostią wpisują również bardzo liczne podziękowania świadczące o wewnętrznej przemianie i nawróceniach.
Obrońcy granicy w sokólskim sanktuarium
Co ciekawe Sanktuarium Eucharystyczne, kolegiata pw. św. Antoniego Padewskiego, znajduje się tuż przy drodze krajowej nr 19 wiodącej prosto do granicy z Białorusią. Z Sokółki do przejścia granicznego w Kuźnicy jest zaledwie 15 kilometrów. Obrońcy granicy (funkcjonariusze Straży Granicznej, żołnierze i terytorialsi) będąc w Sokółce, odwiedzają sanktuarium. O obecności obrońców granicy w kościele, modlących się przed Cząstką Ciała Pańskiego w niezwykły sposób przemienionej, mówi kustosz sanktuarium. – Funkcjonariusze policji, wojskowi i przedstawiciele innych służb, którzy bronią granicy z Białorusią przychodzą do sanktuarium, modlą się w skupieniu, uczestniczą w Mszach świętych. Widać, że to, w tym trudnym czasie, daje im duchowy pokój i siłę – powiedział nam ksiądz Jarosław Ciucha, proboszcz parafii św. Antoniego Padewskiego w Sokółce oraz kustosz Sanktuarium
“Those who confide against all hope can expect all things.” ~ Plinio Correa de Oliviera
Chronicles tell of an amazing miracle that took place in Madrid during the eleventh century. Tradition has it that when King Alphonse VI reconquered Madrid from the Moors, he immediately sought to purify the old church of Santa Maria, which they had desecrated (the Moors had probably turned it into a mosque).
The faithful were afflicted because they could not find the statue of the Virgin that had been there before the Moorish domination. It was a special statue that had been brought to Madrid by the Apostle Saint James. Thus, the people and clergy organized a procession around the city, in which they begged Our Lord to find the statue.
The pious procession went around the city walls as people chanted and fervently recited prayers asking God in His Divine Mercy to show them where the statue was hidden.
As the procession passed by a certain place, the desired miracle happened. Part of the wall collapsed, and they found the Virgin’s statue that had been hidden there for more than three hundred years. It was illuminated by the two lamps which Christians had placed there before closing off the niche where it was hidden.
Hence the statue was given the name Our Lady of Almudena since “almudena” means market or barn. The miracle happened near the Moors’ market or grain silo.
Commentary:
Prof. Plinio Corrêa de Oliveira makes the following commentary about this marvelous story:
The story is so clear and beautiful that it doesn’t require retelling.
Our Lady rewarded two things wonderfully; first, the faith of those crusader warriors who found the statue. They made great efforts to find the statue by making a procession around the city and confided in the value of prayer.
Secondly, they understood the importance of returning the statue to her place to make proper reparation. The reason for the procession was to undo the Moors’ work, making reparation for the sin they had committed by their occupation.
Our Lady also rewarded the faith of those who had hidden her statue centuries before in a marvelous way. They were Catholic Visigoths facing the approaching Moors. Realizing that escape with the statue was impossible, they walled her up. Then, the Moors at least could not defile the statue.
Putting the lighted lamps near the statue before walling her up was a Pius act. This gesture is very beautiful since it shows they did not want to wall up the statue without a tribute. Those lamps represented their hope that the statue would be venerated once again. Thus, that walled-up place was like a little chapel.
A miracle confirmed their hopes. This most beautiful miracle of confidence consisted of the lamps that burned for 300 years. They continued to burn when the statue was found in the wall. It is a miracle as great as the multiplication of loaves in the Gospel. Its marvelous message is that one can expect these types of things from Our Lady. Although they may appear defeated and crushed, something irreversibly victorious remains in them.
These lamps represent confidence. Wherever confidence exists, expect the possibility of resurrection, restoration and new victories. Our Lady works miracles even in the most hostile circumstances. Nothing is impossible for those who confide in her.
This confidence is very important for our spiritual life. Those who confide against all hope can expect all things. There is reason to confide even when surrounded by the worst conditions that cause discouragement. Our Lady will reward this confidence. Ultimately, Our Lady never lets anyone down or breaks her word. She keeps the flames alive in our souls until it is the perfect time for her to give extraordinary graces.
This confidence must be maintained during all efforts for the Cause of the Counter-Revolution. A phrase from Scripture says that “The remnant shall return.” It means that the remnant of faithful Catholics will return even after being utterly defeated and crushed. In trusting souls, two lamps must continuously burn next to this confidence. They are the lamps of the conviction of the irreversibility of the Immaculate Heart of Mary’s Reign. And as she promised at Fatima, “Finally, my Immaculate Heart will triumph.”
26 KWIETNIA – 32 ROCZNICA KATASTROFY CZARNOBYLSKIEJ. O wielkich cudach w Czarnobylu przed i po katastrofie. Świadectwa kapłana
Świadectwa protojereja Nikołaja Jakuszyna, proboszcza świątyni Świętego Eliasza w Czarnobylu.
W roku 30-tej rocznicy awarii Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej po raz pierwszy na światło dzienne wychodzą nieznane wcześniej szerokiej publiczności fakty, zwiastujące katastrofę na skalę planetarną, przepowiedzianą w Apokalipsie. Z tych wielkich mistycznych znaków staje się zrozumiałe, że tragedia w Czarnobylu była częścią Boskiego planu dla ludzkości od początku czasu. To, co zostało z góry przesądzone, nieuchronnie się spełni. O tajemnicy, ujawnionej ponad 30 lat po wybuchu jądrowym, o niepojętym, obleczonym w słowa – wydarzeniu napisano w rozdziale z książki „Teraturgima lub Cuda nowego wieku” wydawnictwa „Gorlica” (“Горлица“)i „Błogosławieństwo” („Благословение”), która wkrótce zostanie wydrukowana.
Pierwszy wielki znak katastrofy w Czarnobylu, która w 1986 roku wstrząsnęła całą planetą, został ujawniony w czasie bardzo szybkiego rozwoju energetyki jądrowej na długo przed wybuchem czwartego reaktora w Elektrowni Atomowej w Czarnobylu. Świadkowie wydarzenia przypomnieli sobie, że stało się to dokładnie dziesięć lat przed awarią 26 kwietnia 1976 roku – dokładnie co do dnia. To znaczy, że czterdzieści lat temu Pan Bóg ujawnił znak. O zbliżającej się tragedii ostrzegła sama Królowa Nieba. W tamtym czasie w lokalnej gazecie „Prapor Peremohy” ( „Sztandar Zwycięstwa” – red.) nawet opublikowano notatkę o tym pod nazwą „Zmyślenia duchownych”. Napisano w niej o tym, że na niebie pojawiła się chmura o niezwykłej formie, a duchowni twierdzą, że było to objawienie Bogurodzicy. Jednak to wcale nie było atmosferyczne dziwactwo.
Pod wieczór wielu miejscowych mieszkańców widziało, jak na ziemię opuszcza się chmura, na której wyraźnie był widoczny zarys postaci Matki Bożej. – Twarz i odzież były widoczne – wszystko w jaskrawych kolorach. W rękach trzymała Ona pęczki suchego zioła piołunu, które nazywamy u nas „czarnobylnikiem”. Matka Boża opuściła piołun nad miastem. Następnie jasność przesunęła się w stronę lasu i zatrzymała się nad świątynią świętego proroka Eliasza. Bogurodzica odwróciła się do naszej świątyni i dwukrotnie pobłogosławiła go dwiema rękami. Kiedy się pojawiła, deszcz natychmiast ucichł i ustaliła się ciepła, spokojna i jasna pogoda. O zjawisku tym opowiedziano lokalnemu kapłanowi, ojcu Aleksandrowi Prokopience. Wówczas on wyjaśnił, że tylko Matka Boża może błogosławić dwoma rękami, nikt inny. Również dwoma rękami błogosławią biskupi, ale to nie był męski obraz.
Zjawisko zinterpretowano w ten sposób, że należy się spodziewać nieurodzajnego, suchego lata. I dopiero po upływie lat, już po awarii, stało się jasne, co wieścił ten znak. Niektórzy ludzie znaleźli i zabrali piołun, który spadł z nieba. A dokładnie po dziesięciu latach nastąpiła awaria w Elektrowni Atomowej w Czarnobylu. Ale wtedy takie rzeczy się działy, że nikomu nie przyszło do głowy, że istnieje związek pomiędzy wydarzeniami, odległymi od siebie o dziesięć lat. Dopiero znacznie później ludzie przypomnieli i zaczęli zdawać sobie sprawę, że był to znak Boży.
W 2002 roku z błogosławieństwem Jego Świątobliwości metropolity Kijowa i całej Ukrainy Władimira, została napisana ikona, na której przedstawiono Objawienie Najświętszej Bogurodzicy nad Czarnobylem. Napisał ją sługa Boży Ioann (Jan), który wykonywał malowidła w świątyni. Jest artystą, malarzem, mieszka w Kijowie. Najważniejsze, że jest to osoba bardzo wierząca, pobożna i poważna. Do tego sierota. Przystępując po błogosławieństwu do tak ważnej pracy, jak zwykle pościł i przystępował do Komunii Św. Na ikonie jest przedstawiona nasza świątynia Św. Eliasza, nad którą w Niebie unosi się Królowa Niebios z Archaniołami Michaelem i Gabrielem po obu stronach. W jej rękach jest ziele piołun. Po prawej i lewej stronie ikony umocowane są kapsułki z piołunem, zebrane w strefie Czarnobyla. Jego Świątobliwość Władimir pobłogosławił ten obraz jako naszą czarnobylską lokalnie czczoną ikonę.
———————————
Ikonę Czarnobylski Zbawiciel na łożu śmierci zobaczył sekretarz partii Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej.
Drugą znaną ikoną w świątyni Świętego Eliasza – jest Czarnobylski Zbawiciel (Чернобыльский Спас), która również ma swoją własną historię. Ta ikona, można powiedzieć, wyszła od ludzi. Ludzie przeżyli tragedię, której nie znała historia. Potrzebowali wsparcia i współczucia. Wielu było chorych, początkowo panowała ogromna panika.
Tak wyszło, że Jurij Borysowicz Andriejew, nieżyjący już, sekretarz partii Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej, komunista i można sobie wyobrazić, jakiego światopoglądu człowiek, poważnie zachorował po otrzymaniu ogromnej dawki promieniowania. Bardzo cierpiał, leżał już na łożu śmierci. Wszyscy myśleli, że jego dni są policzone. A jemu ciągle śnił się jeden i ten sam sen – widzenie.
Sekretarz partii Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej wyraźnie widział tę ikonę. Później dokładnie opowiedział on malarzowi, jak powinna ikona wyglądać. Opowiadał też i mi, a potem ja poinformowałem o tym jego Świątobliwość Metropolitę Władimira. Będąc już jedną nogą za kresem życia, sekretarz partii cały czas prosił: „Napiszcie tę ikonę …” Patrząc na otwarty jego duchowemu wzrokowi niespotykany obraz, bardzo mocno czuł, że powinien być on zrealizowany. I Jego Świątobliwość pobłogosławił ten zamiar.
Ikona została napisana w Ławrze Św. Trójcy i Św. Sergiusza w 2003 roku. A konsekrowano ją w Ławrze Kijowsko-Pieczerskiej w Święto Zaśnięcia Matki Bożej (pol. Wniebowzięcia NMP). Kiedy Jego Świątobliwość Metropolita Władimir święcił obraz Czarnobylskiego Zbawiciela, na Niebie pojawiły się od razu trzy znaki – dokładnie nad ikoną na oczach setek ludzi przeleciał gołąb, na Niebie pojawiła się tęcza, a następnie Krzyż, w centrum którego świeciło słońce.
I co najciekawsze – sekretarz partii Jurij Borysowicz po tym wydarzeniu wyzdrowiał. Pan Bóg go wyleczył. Dziwne to, że właśnie sekretarz partii Czarnobylskiej EA, późniejszy prezes Związku „Czarnobyl – Ukraina” został wybrany do takiej misji – przez niego przyszła w świat ikona Czarnobylskiego Zbawiciela, przy której od tamtego czasu Pan Bóg wielokrotnie uzdrawiał chorych i cierpiących.
Nad ikoną pracował malarz ikon Władisław Gorieckij, mistrz wysokiej klasy. Obraz wykonany został subtelnie, wyraziście i duchowo. To wyjątkowa ikona. Wyjątkowa jest ona również dlatego, że w historii ikonografii po raz pierwszy tutaj obok Boga i Świętych przedstawiono ludzi – żywych po prawej stronie i dusze zmarłych ofiar katastrofy – po lewej stronie. Do zaakceptowania tego pomysłu, Jego Świątobliwość Władimir prosił o błogosławieństwo Patriarchę Aleksija II. I Świątobliwość błogosławił, aby napisać (namalować) żywych ludzi.
Fabuła tej ikony jest głęboko symboliczna – jest to oryginalny epizod z “Apokalipsy” św. Jana Teologa. W centrum widzimy lecącą z Nieba „gwiazdę piołun” nad złowieszczym blaskiem wybuchu i sosnę w formie krzyża – krucyfiksu. Ten fenomenalny znak tragedii, która miała przyjść, ręka Pana Boga wzniosła na ziemi Polesia na dziesięciolecia przed awarią, już w czasie II Wojny Światowej było to duże, dojrzałe drzewo. I tak się złożyło, że elektrownia została zbudowana dosłownie w odległości dwóch kilometrów od tego ogromnego żywego krzyża, który wyrósł na skraju lasu. – Kiedy likwidowano skażony promieniowaniem „rudy las” (rudy kolor las przybrał na skutek napromieniowania – A.L.) i przestrzeń została oczyszczona, otworzył się oszałamiający obraz, podobny do duchowej wizji: dwa symbole powszechnej katastrofy, połączone w jednej płaszczyźnie – eksplodowany czwarty reaktor na tle drzewa-krzyża.
Przypomina nam ono od razu krzyżopodobne drzewo ze Starego Testamentu, podlane przez Lota, na którym po dwóch tysiącleciach został ukrzyżowany Chrystus. To drzewo wyrosło z trzech lasek – kijów podróżnych – z gatunków iglastych (cedr, cyprys i sosna), pozostawionych po błogosławieństwie praojcowi Abrahamowi przez Trójcę Świętą, Która odwiedziła go pod postaciami Aniołów. I oto po czterech tysiącleciach z ziemi podniósł się czarnobylski krzyż, – znak przyszłego atomowego krucyfiksu, który przypadł na rok 1986. Po obu stronach drzewa krzyżowego, również sosny, jako trzeciego kija podróżnego Trójcy, na ikonie stoją martwi i żywi likwidatorzy.
A nad tym wszystkim Pan Jezus Chrystus ze zwojem Apokalipsy, otwartym na jej spełnionych wierszach, Najświętsza Bogurodzica i Archanioł Michael. Tak jak wszystko to zobaczył sekretarz partii CzEA. Ikona Czarnobylskiego Zbawiciela mówi z jasnością mistycznego niezmiennego znaku: w czyich rękach znajduje się zwój – do Tego należy plan tego, co w nim jest zapisane ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami, życiem pokoleń urodzonych na Ziemi, czasami i okresami, wydarzeniami historycznymi i kulminacjami, łącznie z czarnobylską …
Zbawiciel co noc patrzył na kapłana, wskazując, gdzie w strefie skażenia znajduje się Jego obraz.
Jest jeszcze jedna niezwykła ikona, o której wcześniej nie opowiadałem. Jest to obraz Zbawiciela ze świątyni Archanioła Michaela we wsi Krasno w strefie zamkniętej.
Ta cudowna ikona ma naprawdę cudowną historię. Po awarii wszystkich mieszkańców ze wsi Krasno wysiedlono, gdyż chmura promieniowania przepłynęła przez nią w kierunku Białorusi i jest tam bardzo wysoki poziom promieniowania. Jeden mieszkaniec tej wioski w wyniku różnych losów trafił Sankt – Petersburga, gdzie i pozostał. Tam został wyświęcony na kapłana i od tamtego czasu służy jako w Petersburgu.
Jedenaście lat temu znalazł mój numer i pewnego dnia zadzwonił. Przedstawił się, opowiedział swoją całą historię pełną doświadczeń i mówi: “Ojcze Mikołaju, mam wielką prośbę. Nieustannie we śnie widzę oczy Zbawiciela z jednej ikony, pozostawionej w strefie skażeń. Czy nie mógłby Ojciec ją odnaleźć? To duża ikona Chrystusa na desce.” Pytam: “A jakże ją odnajdę?” Kapłan z Petersburga odpowiada: “Powiem gdzie.”
I szczegółowo opowiada, w której wiosce, w jakiej chacie i na jakim strychu jest ukryta ta ikona. W cienkim śnie on dokładnie zobaczył miejsce, w którym niezwykły obraz Zbawiciela o żywym spojrzeniu i opisał mi miejsce ukrycia ikony. Ikony tej w zasadzie nie można było znaleźć: trzeba byłoby być miejscowym i dobrze orientować się w okolicy, która stała się strefą skażoną promieniowaniem.
W świątyni Archanioła Michaela przez wiele lat służył jego dziadek. Tę niezwykłą starą ikonę kiedyś skradziono, ale Pan Bóg cudownie ją zwrócił. Po katastrofie cudowną drewnianą świątynię Św. Archanioła Michaela, zbudowaną w 1800 roku, niestety, całkowicie splądrowali rabusie. A ten obraz został ukryty przez jego dziadka, już zmarłego i nikt nie wiedział, gdzie znajduje się ta świętość (sakramentalium), która, jak można zrozumieć, jest tak droga Panu Bogu, że On Sam dał o niej znak i pouczył, jak ją znaleźć.
I oto w Petersburgu, kapłanowi przybyłemu ze strefy czarnobylskiej, zaczęła się śnić ta ikona – Zbawiciel patrzył na niego każdej nocy. W końcu dodzwonił się do mnie. Pojechałem do wioski, znalazłem opisany opuszczony dom – wszystko się zgadzało! Zdjąłem ikonę ze strychu i wyniosłem. Kiedy ją odrestaurowaliśmy i doprowadziliśmy do porządku, kapłan z Petersburga przyleciał specjalnie, by oddać cześć uratowanej świętości – aby zobaczyć ją nie we śnie, ale w rzeczywistości.
Chrystus patrzy z tej ikony jak żywy, takiego spojrzenia rzeczywiście nie można zapomnieć. Gdy się tylko jeden raz zobaczy te niezwykłe oczy, to już nigdy więcej ich nie zapomnisz, ile tylko będziesz żył.
Anielska służba w strefie radioaktywnej
Stara świątynia we wsi Krasno dawno została pozostawiona przez ludzi. Ale nie została pozostawiona przez tych, którym została poświęcona – Archanioła Michaela i bezcielesne siły niebiańskie. Mamy świadectwa na to, że tam służbę Bożą odprawiają święci Aniołowie. Kilka razy w różnych latach od począwszy od 2005 do 2009 roku przyjeżdżały do mnie ekipy z milicji czarnobylskiej z niezwykłymi wiadomościami i pytaniem: “Ojcze, jak to rozumieć? Co to wszystko znaczy?”
Po dokładnych rozmowach z milicją wyjaśniono następujące kwestie. Pewnego razu patrol, patrolujący opuszczoną strefę, jechał wąską wiejską drogą, która była gęsto otoczona drzewami i krzewami po obu stronach. Zbliżając się do miejsca, gdzie stoi świątynia, milicjanci jeszcze z daleka usłyszeli odgłosy. Najpierw zdecydowali, że tak im się wydało. Ze zdumieniem zatrzymali się i nadsłuchiwali. Ludzi nie mogło tu być: od długiego czasu nikt tu nie mieszka, wykluczeni są również ci, którzy wrócili do swych domów (ros. – caмосёлы зоны отчуждения). Wewnątrz strefy przy wjeździe do skażonych obszarów znajduje się jeszcze jeden punkt kontrolny, przez który już od dawna nikt nie jechał. A przejście przez las jest obecnie praktycznie niemożliwe – zamienił się on w dziki i niebezpieczny gąszcz.
Samochód patrolowy ruszył i zbliżył się do świątyni. Stamtąd niósł się pobożny cerkiewny śpiew o nieziemskim pięknie, widoczne były odblaski światła. Milicjanci wysiedli z samochodu i zamarli. Nagle doznali bezprecedensowego strachu, ogarnęło ich święte przerażenie. Trzeba powiedzieć, że batalion milicji w Czarnobylu – to poważni ludzie, przygotowani na różne ekstremalne sytuacje. Ale ci zdrowi mężczyźni przestraszyli się jak dzieci i wskakując do ich jeepa, dali drapaka.
Po odjechaniu kilku kilometrów uspokoili się i po dyskusji ze sobą postanowili wrócić do świątyni jeszcze raz. Kiedy znów tam pojechali, było już cicho. Ale nie odważyli się wejść do świątyni. O zaobserwowanym niezwykłym zjawisku patrol natychmiast zameldował naczelnikowi. Cały batalion milicji, strzegący strefy Czarnobyla, wiedział o tej niewiarygodnej historii. Potem przyjechali oni do mnie , do świątyni i opowiedzieli o tym, co słyszeli i widzieli. Pytali mnie, co to może znaczyć.
Wyjaśniłem im, że takie przypadki w historii Cerkwi były znane i wcześniej. Aniołowie nie odchodzą od konsekrowanego ołtarza aż do końca czasów. Sami też sprawują Służbę, gdy świątynia z jakiegoś powodu została opuszczona przez ludzi. Tym bardziej, że świątynia w Krasno wzniesiona została ku czci Wodza Wojska Niebieskiego. W tym miejscu, opalonym śmiercionośnym oddechem promieniowania, jednakże przebywa Świętość i Łaska, więc dlatego służą tam Aniołowie. Pan Bóg dopuścił, aby się ludzie o tym dowiedzieli, wybierając odpowiedzialnych świadków jako posłańców Cudu Boga. Następne przypadki, kiedy patrole słyszeli służbę Bożą w pustej świątyni, praktycznie powtórzyły pierwsze wydarzenie.
Od tego czasu jeżdżę służyć do świątyni wsi Krasno w dni świąteczne.
Po pewnym czasie znalazłem w niej ikonę Archanioła Michaela. W starych świątyniach między kopułami znajdowało się przejście na strych. Do miejsca tego ciężko było się dostać, a dodatkowo jeszcze deski tam zgniły – między innymi było tam bardzo niebezpiecznie. Wznosząc się z modlitwą na tyle, ile było to możliwe, poczułem na sobie czyjś wzrok i podniosłem głowę – patrzył na mnie Archanioł Boży z ognistym mieczem w prawej ręce z ikony, ustawionej na wątłym stopniu. Ona do tej pory tam jest. Maruderzy kiedyś wynieśli ze świątyni wszystko, co było możliwe. Ale cudownie ukrytą świątynną ikonę, nikt nie mógł wykryć. Jest tam dlatego, aby chronić świątynię. Nie wiadomo, kto ją tam umieścił – być może sami Aniołowie.
Objawienie się Świętego Serafina z Sarowa i błogosławieństwo, by co roku służyć w Czarnobylu Liturgię w nocy przed dniem 26 kwietnia
W 2001 roku zaistniało wydarzenie, które osobiście mnie głęboko wstrząsnęło. Uwierzcie mi, widziałem wiele rzeczy w moim życiu, ale ta historia miała szczególne znaczenie. Dała mi prawidłowe zrozumienie tego miejsca, które zajmuje tragedia w Czarnobylu w stosunku do Cerkwi i życia na całej Ziemi. Okazało się, że wszystko jest połączone. Eksplozja atomowa, historia Cerkwi/Kościoła Bożego i całego świata – pomiędzy tymi trzema składnikami ogólno ziemskiego misterium istnieje głęboki, wzajemnie przenikający się duchowy związek.
Rybacy, którzy siedzieli na Prypeci i łowili ryby w nocy 26 kwietnia, najpierw ujrzeli jasny błysk na niebie nad świątynią proroka Eliasza, a dopiero potem nad elektrownią. I ten znak miał swoje znaczenie – to była “gwiazda, płonącą jak lampa”. Kiedy zacząłem służyć w tej świątyni po spustoszeniu, nagromadziło się tutaj wiele różnych prac, odbudowywaliśmy podwórze świątyni, wszystko naprawialiśmy, porządkowaliśmy. Parafii wówczas praktycznie nie było. Ale Liturgię jednak nadal służyłem tak jak należy. I oto nastał dzień 26 kwietnia. To była pierwsza data tragedii, którą spotkałem w tej świątyni. Myślę sobie: cóż, pomodlę się i pójdę do łóżka. Tej nocy po Czarnobylu chodzili wartownicy i wspominali poległych po świecku, jak umieli: koncerty, wódka… Poszedłem odpoczywać i zasnąłem.
Moje okno w domku w pobliżu świątyni wychodzi akurat na urwisko nad Prypecią. Minęło trochę czasu i nagle już nie śpię, postrzegam otoczenie jak zwykle i patrzę przez okno. I widzę, jak od strony rzeki, od urwiska idzie staruszek – z białą brodą, z laską, w białej szacie – rozpoznałem go jako Serafina z Sarowa. Wygląd, postawa i figura dokładnie były takie, jak są przedstawiane na ikonie. Święty Serafin zbliżył się do domku, zatrzymał się przed moim oknem i surowo i uważnie popatrzył na mnie. Potem, patrząc mi prosto w oczy, Święty Boży uderzył laską trzykrotnie w ziemię – głośno uderzył: raz i dwa i trzy.
Następnie zwrócił się w stronę Prypeci i poszedł do rzeki przez cerkiewną bramę do elektrowni jądrowej. Wszystko to widziałem wyraźnie i na jawie. Ale nagle ze zdziwieniem patrzę, że znów jestem w łóżku. Myślę, co to jest? Włączam światło i mój wzrok pada na zegar. Pokazuje dokładnie godzinę 1.30 w nocy – czas eksplozji reaktora. Ach to tak! Pan Bóg posłał Świętego Serafina, aby obudzili mnie na modlitwę i czuwanie w tę noc.
I natychmiast przyszło olśnienie – zrozumiałem jaki jest związek między katastrofą jądrową a Cerkwią. Był to czas dokonania w istniejącym świecie przełomowego wydarzenia historii ludzkiej, zapisanej od samego początku. Moment, w którym tajemnicze i przerażające wersety Objawienia stały się rzeczywistością. Chwila, kiedy ostrze igły przeszyło membranę rozdzielającą światy i przeszło przez Boski zamiar, opisany w zewnętrznej rzeczywistości Apokalipsy. “Trzeci Anioł zatrąbił: i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak lampa, a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A imię tej gwiazdy – “piołun” (Obj. 8: 10-11). Tak też było – związek bezpośredni. Piołun, który obficie rośnie w tutejszych częściach kraju, jest znany u nas jako „czarnobylnik” i z nim związana jest nazwa miasta Czarnobyl.
Dokładnie taki sam jest bezpośredni związek z objawieniem Bogurodzicy nad Czarnobylem na dziesięć lat przed katastrofą. Te zjawiska postawiły wszystko na swoje miejsca. Tutaj, na tej ziemi, Pan Bóg przygotował, aby się spełniła kulminacja Pisma Świętego. Tutaj w materii bytu weszło ostrze Bożego Słowa, które podzieliło historię ludzkości na “przed” i “po” tragedii w Czarnobylu. Pomyślałem, dlaczego właśnie Świętego Serafina Pan Bóg posłał z misją odkrycia duchowego znaczenia katastrofy. Po tym wydarzeniu napisałem list do patriarchy Aleksija II.
Przez dwa lata wymienialiśmy listy. I w końcu otrzymaliśmy cząstkę relikwii Świętego Serafina z Sarowa, którą oficjalnie przekazano do naszej świątyni. Specjalnie w tym celu jeździłem do Diwiejewa. Święty Serafin, oprócz tego, że był ascetą monastycyzmu, wnikał i skuteczną modlitwą uczestniczył we wszystkich ważnych wydarzeniach swoich czasów. Dlatego też ten wielki modlitewnik objawił się i tutaj. Św. Serafin rozpoczął swoją podróż duchowego działania od oddania czci Świątyniom Kijowa i Ławry Pieczerskiej, chciał być wśród mnichów w Ławrze, w Kijowie otrzymał błogosławieństwo, aby iść do Sarowa i nie mógł on pozostać z dala od tego, co dzieje się na ziemi starożytnej Rusi.
Od tych czasów, po objawieniu się św. Serafina w tamtą pamiętną noc rocznicy katastrofy, obowiązkowo odprawiamy całonocne czuwanie i nocną Bożą Liturgię 26 kwietnia w świątyni Czarnobylskiej. W ostatnich latach na tę Bożą Służbę, na której upamiętnia się ofiary awarii, przyjeżdżali arcybiskupi, biskupi i liczni kapłani. Przede wszystkim metropolita Czarnobylski Paweł, proboszcz Ławry Kijowsko-Pieczerskiej, który kiedyś mnie wyświęcił na kapłana.
Uważam, że był on pierwszym opatrznościowym władcą czarnobylskim i w ten sposób Pan Bóg związał go z tą historią. Przybywa do nas w ten pamiętny dzień wraz z kapłaństwem mnóstwo pielgrzymów – w tym dniu wszyscy przyciągani są tutaj jak magnes. Następnie udajemy się do Czarnobylskiej EA, aby odprawić nabożeństwo żałobne przy grobach, gdzie spoczywają strażacy, pierwsi, którzy wspinali się na płonący reaktor jądrowy. W ten oto sposób, dzięki objawieniu Świętego Serafina Sarowskiego, Pan Bóg pobłogosławił nas, abyśmy czuwali i modlili się każdego roku w czasie, gdy planetą wstrząsnął wybuch jądrowy. W 2016 roku od tego dnia minęło już 30 lat.
Prawdopodobnie nie możemy w pełni objąć, umieścić i uświadomić sobie pełnię i wielkość tych znaków i zjawisk, którymi zaznaczona jest historia katastrofy w Czarnobylu. Ale związek pomiędzy wszystkimi jej epizodami z pewnością istnieje. Bezpośredni, silny, mistyczny, głęboko duchowy związek. To, co jest dla nas przydatne do poznania, Pan Bóg objawia we właściwym czasie. Trzeba cierpieć, zaufać Panu Bogu i czekać.
P. S. W czasie Postu Bożonarodzeniowego w 2015 roku ojciec Mikołaj Jakuszyn przyjął tonsurę z imieniem Siergij (pol. – Sergiusz) na cześć świętego męczennika Siergija Czarnobylskiego, zabitego w latach 30-ch XX wieku. Przez Bożą Opatrzność dzień imiennika Archimandryty Siergija (Jakuszyna) przypada w dniu 26 kwietnia.
ZapisałaWalentinaSierikowa.
На фото:
1. Отец Николай Якушин (в постриге архимандрит Сергий)
2. Храм святого пророка Илии в Чернобыле
3. Икона Чернобыльский Спас
4. Сосна-крест у четвертого реактора ЧАЭС
5. Ангел с трубой в Чернобыле
6. Святой преп. Серафим Саровский
Źródło: 26 АПРЕЛЯ – 32 ГОДA ЧЕРНОБЫЛЬСКОЙ КАТАСТРОФЫ. О великих чудесах в Чернобыле до и после аварии. Свидетельства священника
Biskup diecezji Gracias w Hondurasie Walter Guillén Soto, uznał nowy cud eucharystyczny. Po przeprowadzeniu niezbędnych badań oficjalnie stwierdził, że zdarzenie, które wydarzyło się w miejscowości San Juan, było cudem eucharystycznym.
Cud eucharystyczny potwierdzony przez biskupa miejsca Waltera Guillén Soto miał miejsce rok temu. Wydarzył się w niewielkiej parafii San Juan, wchodzącej w skład diecezji Gracias. Cud wydarzył się w kaplicy wspólnoty El Espinal. Biskup po przeprowadzeniu odpowiednich badań potwierdził, że plama na korporale, która pojawiła się po przeistoczeniu, jest plamą ludzkiej krwi.
Honduraskie Gracias to miasto w departamencie Lempira, które liczy nieco ponad 57 tys. mieszkańców. Jak wynika z dokumentacji i przekazów historycznych, miasto zostało założone w 1536 roku, a jego pierwotna nazwa brzmiała Gracias a Dios, co tłumaczymy „Bogu niech będą dzięki”.
[artyuł z mego Archiwum, to przygotowanie do nowego tekstu. MD]
[ks. St. Bartynowski – Apologetyka podręczna
Należy ono do cudów najbardziej głośnych, albowiem stwierdzone zostało prawdziwie klasycznie, tak ze strony świadków naocznych, jak i powag lekarskich:
Kiedy w 1867 r. Piotr Rudder, robotnik, przechodził przez las, ścięte drzewo padając nań zgruchotało mu nogę poniżej kolana, tak że końce złamanych kości sterczały przez otwartą ranę. Wezwany do nieszczęśliwego kaleki dr Affenaer tak opisuje stan pacjenta: “Rudder miał nogę złamanq. Kości w miejscu złamania były potrzaskane na tak liczne kawałki, że poruszając chorą nogą, słyszeć można było chrzęst, jak gdyby ktoś potrząsał workiem orzechów. Część dolna nogi wisiała i obracała się na wszystkie strony”.
Po 5 tygodniach otworzyła się na złamanej nodze ropiejąca rana i kość się zaczęła psuć. Dr. Affenaer widząc swoją niemoc wezwał innych lekarzy, ale i ci nic nie pomogli. Biedny robotnik leżał rok znosząc męczarnie, poczym przez lat 8 nie mógł ani kroku o własnej sile zrobić – wlókł się tylko na kulach. Rana w nodze była ciągle otwarta i ustawicznie sączyła się z niej ropa.
P. Rudder miał od dziecka wielkie nabożeństwo do Matki Boskiej. Widząc tedy, że mu lekarze nic pomóc nie mogą, postanowił w intencji swego wyzdrowienia odbyć pielgrzymkę do Ooslackel~ miejsca łaskami słynącego, w którym urządzono grotę Matki Boskiej na wzór groty w Lourdes.
W dzień przed uzdrowieniem, 6 kwietnia 1875 r., odwiedził go sąsiad, J. v. HOOl’en, z synem i sąsiadką, i – jak w pisemnym świadectwie zeznali – byli obecni przy tym, kiedy chory odkrył nogę do bandażowania. Przy tej sposobności widzieli dwa końce złamanych kości; były one rozdzielone raną na 3 cm wielką, a dolna część nogi była ruchoma tak, że można nią było obracać.
Nazajutrz zawlókł się Rudder na kulach do stacji kolejowej, o pół godziny drogi od mieszkania – idąc przeszło dwie godziny! – Konduktor szydził sobie z jego pielgrzymki; ponieważ zaś rana wydawała woń nieznośną, a sącząca się z niej materia zanieczyściła wagon – robił jeszcze choremu wyrzuty. Woźnica, który go wiózł z Gandawy do Oostacker, widząc jego nogę, wiszącą tylko na skórze, wykrzyknął: “Ten zgubi jeszcze nogę po drodze!”.
Wyczerpany cierpieniem, znużony dotarł wreszcie Rudder do groty, usiadł na ławce naprzeciw statuy Matki Najświętszej i zaczął się modlić, błagając o uleczenie, aby móc zarabiać i własną pracą wyżywić żonę i dzieci.
– Nagle odczuł wstrząs i uczuł, że traci przytomność, a po chwili wstał o własnych siłach bez kul, przebiegł wzdłuż ławek i rzucił się na kolana przed statuą Matki Najświętszej.
Po kilku minutach modlitwy przyszedłszy do siebie, ze zdziwieniem zapytał: “Gdzie ja jestem?”. Spostrzegłszy, że klęczy o własnej mocy i że kule, bez których przedtem nie mógł się ruszyć, leżą opodal – wstał, wziął je i oparł o grotę, wołając: “Dzięki Ci, Maryjo!”.
Żona, która tuż przy nim klęczała i była naocznym świadkiem nagłego uleczenia, była bliska zemdlenia na widok tego, co się stało… Tłum obecnych otoczył uzdrowionego, chcąc obejrzeć cudownie uleczoną nogę; on sam – jakby nic nie wiedząc i nie słysząc, trzykrotnie obszedł grotę, potem odsłonił nogę i przekonał się, a z nim świadkowie cudu, że obie kości w nodze były zupełnie zrośnięte, a noga nie była skrócona, mimo że dr Affenaer zaraz przy pierwszych opatrunkach wyjął z niej duży kawałek odłamanej kości. Rana ropiejąca, która bezpośrednio przed cudem rozdzielała przełamane kości na 3 cm, znikła, zostawiwszy bliznę. Noga spuchnięta, przybrała od razu zwykłą objętość.
Kiedy Rudder wrócił do domu, mały syn jego August nie poznał ojca, albowiem nigdy nie widział go bez kul. Cudownie uleczony zrobił nazajutrz pieszo kilka mil drogi, ciesząc się, że mógł użyć przechadzki, której przeszło osiem lat był pozbawiony.
Dr Affenaer, badając nogę Ruddera i przesuwając powoli palcem wzdłuż kości od góry do dołu, znalazł pewną nierówność w miejscu zrośnięcia (tak jak ją późniejsza fotografia wykazała) oraz małą bliznę na skórze. Widząc to, rozpłakał się i zawołał: ,.Jesteś zupełnie uzdrowiony. a twoja noga jest tak zdrową, jak u nowonarodzonego dziecka. Wszystkie środki były wobec twojej choroby bezsilne – lecz czego nie potrafili dokonać lekarze, uczyniła Maryja!”.
Dr von Hoestenberghe, który przedtem badał nogi Ruddera, dowiedziawszy się o nagłym jego wyzdrowieniu nie chciał temu dać wiary. Uwierzył dopiero, kiedy ujrzał dawnego pacjenta, podskakującego wesoło na uzdrowionej nodze, aby tak przekonać lekarza, że uleczenie było zupełne.
Dr Royer z Lens-St.Remy nie wahał się porzucić swojej praktyki lekarskiej, aby przenieść się do miejscowości, w której mieszkał Peter Rudder i tu zbierać świadectwa lekarzy, oraz świadków naocznych cudu
i wszystkich, którzy bliżej znali uzdrowionego. Temu lekarzowi właśnie zawdzięczać należy, że dużo pisemnych dokumentów, poświadczających prawdziwość całego zdarzenia, zachowało się do dnia dzisiejszego.
Rudder po swym uzdrowieniu żył jeszcze i pracował jako ogrodnik lat 24. Umarł na zapalenie płuc w 1899 r. W 14 miesięcy po jego śmierci wspomniany dr von Hoestenberghe wyjął z grobu kości obu nóg zmarłego, aby je obfotografować i podać osteologicznemu zbadaniu.
Trzej doktorzy, którzy Ruddera przez 8 lat nie mogli uleczyć, opisali cały przebieg tej choroby oraz nagłe i zupełne jego uzdrowienie w obszernym sprawozdaniu lekarskim, w którym dochodzą do następującego wyniku.
l. Nagłego zrośnięcia dwóch kości w nodze Ruddera, które przez 8 lat zróść się nie mogły i w miejscu złamania psuć się zaczynały, nie można w sposób naturalny wytłumaczyć. Chodzi tu bowiem o wytworzenie się nowej tkanki, zamiast zniszczonej, na co potrzeba kilka tygodni czasu.
2. Również jest niemożliwe, aby rana, przez 8 lat ropiejąca, według zwykłych praw natury zabliźniła się całkowicie w jednej chwili; tu także musi się wytworzyć nowa tkanka, na co w niniejszym wypadku medycyna wymaga bezwarunkowo dłuższego czasu.
Biolog ks. E. Wasmann SI, objaśniając w obszernym artykule wynik badania lekarskiego, oświadcza, iż przy każdym zrastaniu się kości czy zabliźnianiu rany, dzielą się dawne komórki dla wytworzenia sąsiednich nowych. Otóż nauka wykazuje, że do powstania jednej komórki potrzeba pokaźnej chwili; zatem według tej samej nauki musi być stanowczo wykluczone, aby w krótkiej chwili mogły się wytworzyć w naturalny sposób całe miliony komórek, potrzebnych do uzupełnienia wyjętego kawałka kości oraz wypełnienia miejsca, objętego przez zaropiałą ranę wielkości kurzego jaja.
Że sugestia nie mogła nagłego uleczenia sprawić, jest także naukowo stwierdzone, bo nie może być zastosowana tam, gdzie idzie o wytworzenie tkanek nowych zamiast zniszczonych.
Wobec naukowo stwierdzonego cudu rozgłos nagłego uleczenia Ruddera był wielki, a lekarze z różnych stron przybywali, aby się naocznie przekonać o wypadku.
Nie dziw też, że we wsi rodzinnej Ruddera, Jabeke, jego cudowne wyzdrowienie wywarło wstrząsające wrażenie. Kiedy dawniej miejscowość znana była z niedowiarstwa i rozpusty – od czasu cudu zmieniła się zupełnie; współziomkowie Ruddera stali się wzorowymi katolikami.
Wicekustosz sanktuarium Najświętszego Sakramentu w Sokółce oraz świadek cudu eucharystycznego z 2008 roku, ksiądz kanonik Stanisław Gniedziejko podkreśla, że ”cud eucharystyczny przemiany Hostii w Ciało Chrystusa wciąż trwa”. Kościół katolicki obchodzi dziś Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa.
Boże Ciało jest jednym z głównych świąt obchodzonych dla uczczenia Jezusa Chrystusa w Najświętszym Sakramencie. Były proboszcz parafii pw. świętego Antoniego Padewskiego w Sokółce, zaznacza, że, gdy przygotowujemy się do uroczystości Bożego Ciała, nasze myśli koncentrują się na Eucharystii.
– Na żywej obecności Jezusa Chrystusa, który powiedział „Oto Ja Jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata.” Pozostał z nami, by dalej realizować Boży plan zbawienia poprzez spotkania z człowiekiem: w modlitwie, we mszy świętej, w nabożeństwach, w adoracjach – wciąż do nas mówi: ”Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię” – przytacza słowa Jezusa ksiądz Stanisław Gniedziejko. – Prawda o Bożej Opatrzności jest różnorodnie przyjmowana, dlatego Pan Jezus przychodzi do nas poprzez znaki – dodaje ksiądz kanonik z Sokółki.
– Takim znakiem jest cud eucharystyczny w Sokółce. Badania patomorfologiczne potwierdziły, że ten znak, który się pokazał na konsekrowanej małej Hostii, to jest tkanka mięśnia sercowego człowieka w agonii. Ten Sokólski znak jest potwierdzeniem, że Eucharystia to prawdziwe Ciało i prawdziwa Krew Jezusa Chrystusa. To rzeczywista obecność Jezusa Chrystusa pod postaciami Chleba i Wina– wyjaśnia świadek cudu eucharystycznego w Sokółce.
– W ten szczególny dzień dziękujemy Jezusowi Chrystusowi, że spełnia w sakramentach świętych Boży plan wobec człowieka – dodaje duchowny. – Chcemy oddać Jezusowi Chrystusowi należny hołd i uwielbienie za ten dar miłości objawionej w Eucharystii. Chcemy wyznać wiarę […] w tę Bożą prawdę. Kościół ustanawia ten szczególny dzień dla uwielbienia Chrystusa, podziękowania Jemu za obecność oraz wyznania wiary w żywą obecność Jezusa Chrystusa- podkreśla były proboszcz parafii pw. świętego Antoniego Padewskiego w Sokółce.
Cud Eucharystyczny w kościele św. Antoniego w Sokółce związany jest z [uwidocznionym ] przemienieniem Hostii we fragment ludzkiego serca. Objawienie jest pierwszym w Polsce cudem eucharystycznym, dotychczasowe objawienia związane były z Maryją.
Cud miał miejsce w 12 października 2008 roku. W czasie, gdy udzielano Komunii Świętej, podczas porannej mszy w kościele św. Antoniego, jeden z komunikantów upadł na stopień ołtarza. Zgodnie z procedurą kościelną, hostia została umieszczona w naczyniu liturgicznym i w celu rozpuszczenia zalana wodą. Zgodnie z liturgią, rozpuszczony komunikant nie jest już Ciałem Zbawiciela, którym stał się podczas przemienienia na mszy świętej. Zalaną wodą Hostię przeniesiono do sejfu w kościelnej zakrystii. Po dwóch tygodniach na nierozpuszczonej wciąż Hostii, w Jej środku powstała krwista plamka. Wydarzenie zaczęła badać komisja kościelna oraz niezależni profesorowie medycyny, stwierdzając, że czerwonobrunatna plamka na Hostii to fragment serca ludzkiego w stanie agonalnym.
Komunikant, który upadł na schodek ołtarza w kościele św. Antoniego w Sokółce stał się widoczną przemianą Hostii w Ciało Chrystusa. 2 października 2011 roku w kościele w Sokółce odbyły się uroczystości przeniesienia cudownej Hostii z plebanii do przygotowanego specjalnie miejsca w kościele. Od tego czasu, przed cudownie objawioną Cząstką Ciała Pańskiego w Hostii, modlą się pielgrzymi z całego świata.
Ogólnomiejskie uroczystości Bożego Ciała rozpoczną się o godz. 10-tej Mszą św. przed archikatedrą Białostocką. Eucharystii przewodniczył będzie Abp Senior Edward Ozorowski, a homilię wygłosi biskup Henryk Ciereszko.
Po Mszy św. odbędzie się tradycyjna procesja Eucharystyczna ulicą Rynek Kościuszki i Lipową do kościoła św. Rocha. Poprowadzi ją bp Henryk Ciereszko. Uroczystość zakończy się błogosławieństwem Najświętszym Sakramentem.
Msza św. będzie transmitowana na kanale YouTube ArchiBial MEDIA.
Tajemnicze schody, które zgodnie z [widocznymi.. md] prawami fizyki powinny były runąć.
Zakonnice z Santa Fe były przekonane, że to sam Święty Józef wysłuchał ich modlitw i przybył im z pomocą lub przynajmniej przysłał im genialnego wykonawcę. W Santa Fe (hiszp. Święta Wiara) stolicy stanu Nowy Meksyk (USA) znajduje się kaplica loretańska (Loretto Chapel Santa Fe), a w niej drewniane schody wiodące na chór.
Mówi się o nich, że wykonał je sam Święty Józef. Budowę kaplicy sióstr loretanek rozpoczęto w 1872 r. Miała być ona miniaturą słynnej paryskiej Świętej Kaplicy. Po ukończeniu budowy okazało się, że architekt nie zaprojektował schodów prowadzących na chór. Teoretycznie schody można było dobudować, ale w praktyce ze względu na bardzo małe rozmiary kaplicy nikt nie chciał się tego podjąć. Wszyscy zapraszani specjaliści sugerowali, że w takich warunkach wejście na chór może odbywać się jedynie po drabinie.
Siostry rozpoczęły nowennę do Świętego Józefa, który sam był cieślą, o pomoc. Święty Józef nie dał się długo prosić. Ostatniego dnia nowenny do furty klasztornej zapukał niepozorny staruszek. Niewiele mówiąc, oświadczył że jest cieślą, że słyszał o kłopocie sióstr i chętnie im pomoże. W ciągu kilku miesięcy tajemniczy cieśla zbudował schody, które uważane są za prawdziwe arcydzieło. Schody są w kształcie spirali, pięknie wykonane i według praw fizyki … powinny były runąć chociażby pod ciężarem jednej osoby. ponieważ nie zawierają żadnej centralnej podpory, słupa wokół którego by się wiły czy ściany na której by się wspierały. Do ich budowy nie użyto ani jednego gwoździa lub kleju (do spojeń staruszek użył jedynie drewnianych czopów). Kolejny ciekawy fakt to liczba stopni – 33 – kojarząca się z wiekiem Chrystusowym oraz sam budulec. Nie wiadomo skąd cieśla wziął drewno do wykonania swojego dzieła, na pewno takowe nie występuje w stanie Nowy Meksyk. Nie kupił go też u dostawcy w Santa Fe. Dzisiejsi fachowcy są zgodni, nawet teraz, przy obecnym stanie wiedzy, przy zastosowaniu nowoczesnych narzędzi czy specjalistycznych programów można by pokusić się o wybudowanie podobnej konstrukcji z innych materiałów (stal, żelbet) ale z drewna, bez użycia gwoździ, kleju czy odpowiednich wzmocnień stalowych wykonanie podobnych schodów jest chyba niemal niemożliwe Ostatecznie po wykonaniu pracy rzemieślnik nagle zniknął, nie czekając na wynagrodzenie. Oryginalne schody nie miały poręczy (widocznych na załączonym zdjęciu) dopiero dziesięć lat później dobudował ją inny cieśla. Zakonnice z Santa Fe były przekonane, że to sam Święty Józef wysłuchał ich modlitw i przybył im z pomocą lub przynajmniej przysłał im genialnego wykonawcę. A schody, które przez wiele lat służyły zakonnicom, stoją do dziś. W latach siedemdziesiątych minionego wieku odgrodzono je i przeznaczono do zwiedzania jako przykład wybitnej sztuki ciesielskiej.
W miejscowości Bra w diecezji turyńskiej znajduje się sanktuarium Matki Bożej. Od samego początku jego istnienia można zaobserwować zadziwiający fenomen kwitnięcia w końcu grudnia drzew dzikich śliwek. Chociaż w tym czasie jest tutaj śnieg i mróz, to kwitnięcie w środku zimy powtarza się każdego roku od przeszło 680 lat i stanowi niewytłumaczalną zagadkę dla nauki.
Drzewka “prunus spinosa” o kolczastych gałęziach, które rosną w tamtejszych okolicach, kwitną raz w roku wiosną. Przy łagodniejszym klimacie w marcu, przy surowszym w kwietniu. Zadziwiający wyjątek stanowi tylko grupa kilkunastu drzew tej samej odmiany, które rosną przy sanktuarium.
Zjawisko to jest skrupulatnie badane, m. inn. przez naukowców z Uniwersytetu Turyńskiego. Zaczęto je badać już od XVI wieku, ale do dnia dzisiejszego pozostaje ono zagadką.
Drzewka “prunus spinosa” przy Sanktuarium są idealnie takie same jak te, które rosną w tej samej miejscowości i okolicy. Naukowcy stwierdzili, że nie ma przyczyn geofizycznych, prądów cieplnych czy jakichś prądów elektromagnetycznych, których działanie mogłoby tłumaczyć to nadzwyczajne zimowe kwitnięcie. Rosną na tym samym rodzaju gleby i w dodatku na północnej stronie, gdzie ciepło i promienie słoneczne docierają w ograniczonych ilościach. Nie ma więc mikroklimatu, który sprzyjałby zaistnieniu tej przyrodniczej anomalii.
Jest to czytelny znak, który potwierdza autentyczność objawienia się Matki Bożej w tym miejscu 29 grudnia 1336 roku. Tego dnia wieczorem młodziutka mężatka Egidia Mathis, będąca w zaawansowanej ciąży, przebywała na peryferiach miejscowości Bra (prowincja Cuneo w diecezji turyńskiej). Kiedy przechodziła obok przydrożnej kapliczki Matki Bożej, dwóch młodych żołnierzy rzuciło się na nią z zamiarem dokonania gwałtu.
Egidia, w desperackim geście obrony, chwyciła się figurki Matki Bożej wzywając Jej pomocy. W tej – wydawałoby się – beznadziejnej sytuacji, nagle z figurki wytrysnął strumień niezwykle silnego światła, który oślepił agresorów i tak ich przestraszył, że w wielkiej panice uciekli z miejsca zdarzenia. Właśnie wtedy objawiła się Matka Boża pocieszając i uspakajając Egidię, że niebezpieczeństwo już minęło. Objawienie trwało kilka minut. Skutkiem ogromnych przeżyć Egidia, zaraz po skończonym objawieniu, urodziła przed kapliczką dziecko. Owinęła je w szal i z trudem udało się jej dotrzeć do najbliższego domostwa. Wieść o tym, co się wydarzyło, rozniosła się lotem błyskawicy. Pomimo późnej godziny, tłumy ludzi zebrały się w miejscu objawienia na modlitwie. Rosły tam drzewa dzikich śliwek, które w jednym momencie pokryty się białymi kwiatami, chociaż działo się to 29 grudnia, w środku mroźnej zimy.
Botanicy z Uniwersytetu Turyńskiego postanowili podjąć kolejną próbę wyjaśnienia tajemnicy dzikich śliw z Bra. Zdecydowali się przeprowadzić eksperyment. W miejscu objawienia zasadzili sadzonki Prunus spinosa L., które nie pochodziły z grupy drzew rosnących przy sanktuarium. Drzewa te nigdy nie zakwitły w grudniu, mimo, że były tego samego gatunku i rosły w tym samym miejscu.
Od tego czasu zjawisko to powtarza się w tym miejscu każdego roku i tego samego dnia – 29 grudnia.
Po kilku latach na miejscu objawień zostało zbudowane sanktuarium. W jego kronikach zostały odnotowane zastanawiające fakty. Czytamy w nich, że 29 grudnia 1877 r. drzewa wyjątkowo nie zakwitły. Pierwsze kwiaty pojawiły się dopiero 20 lutego 1878 r., a więc w dniu wyboru następcy papieża Piusa IX, Leona XIII.
Zadziwiające wyjątki
Kroniki miejskie wspominają tylko trzy wypadki, kiedy ta regularność została zaburzona. Pierwszy odnotowano w 1877 roku. Był to czas, kiedy w stanie krytycznym znajdował się Pius IX – papież, który w 1854 roku ogłosił dogmat o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny. 7 lutego papież zmarł, a 20 lutego kardynałowie podczas konklawe wybrali jego następcę, który przyjął imię Leona XIII. Tego właśnie dnia krzewy z niemal dwumiesięcznym opóźnieniem zakwitły. Poza tym wypadkiem tarnina nie zakwitła wcale tylko dwa razy – podczas zim poprzedzających pierwszą i drugą wojnę światowa. (1913/14 oraz 1938/39).
— Kiedy Całun Turyński był wystawiony na widok publiczny w 1898 roku, drzewa w sanktuarium w Bra kwitły przez cały czas ekspozycji — 3 miesiące. Podobna sytuacja powtórzyła się w 1978 roku, gdy przez kilka miesięcy Całun był udostępniony publiczności.
— Drzewa dzikich śliwek w sanktuarium w Bra zakwitły, gdy 23 listopada 1973 roku Całun Turyński po raz pierwszy pokazano w telewizji włoskiej.
Należy również zauważyć szczególny związek opisywanego zjawiska z Całunem Turyńskim, przechowywanym w tej samej diecezji, w katedrze turyńskiej. “Cudowne” drzewa sanktuarium kwitną od 29 grudnia przez dziesięć dni. Natomiast w 1898 r. kwitnienie, które zaczęło się jak zawsze 29 grudnia, przedłużyło się i trwało przez trzy miesiące, a więc przez cały czas publicznego wystawienia Całunu Turyńskiego. Właśnie wtedy fotograf Secondo Pia zrobił jego pierwszą fotografię i odkrył, że odbicie ciała Chrystusa jest negatywem fotograficznym.
Również 23 listopada 1973 r., kiedy Całun po raz pierwszy był prezentowany w telewizji, drzewa sanktuarium w Bra zakwitły właśnie w tym dniu, a nie jak zawsze 29 grudnia, i miały kwiaty przez całą zimę aż do wiosny. Podobna sytuacja powtórzyła się w 1978 r., kiedy Całun był publicznie wystawiony, i wśród milionów pielgrzymów był również arcybiskup krakowski ks. kard. Karol Wojtyła.
Kwitnące drzewa sanktuarium w Bra są znakiem wzywającym do nawrócenia, ale także symbolem wskazującym na Maryję, o której pisał już prorok Izajasz w słowach: “A wyrośnie różdżka z pnia Jessego, wypuści się odrośl z jego korzenia”. W średniowiecznej ikonografii, którą można oglądać na portalach katedr takich jak Notre-Dame w Paryżu czy w Chartres, “drzewo Jessego” jest pokryte kwiatami. Głęboki jest więc symbolizm, który łączy kwiaty z Maryją. Kwitnące zimą drzewa sanktuarium w Bra są czytelnym znakiem obecności i miłości Matki Bożej, która – jak pisze św. Grignion de Montfort – “jest Rajem ziemskim nowego Adama (Chrystusa), który wcielił się tam za pomocą Ducha Świętego by działać w Nim niepojęte cuda. Maryja jest owym wielkim i cudownym światem Boga, pełnym niewypowiedzianych piękności i skarbów; jest wspaniałością, w której Najwyższy ukrył, jakby we własnym łonie, Syna Swego Jedynego, a w Nim wszystko, co najdoskonalsze i najkosztowniejsze”.
Zatroskana o wieczny los wszystkich ludzi, Matka nasza – Maryja – chce zaprowadzić każdego człowieka do swojego Syna Jezusa Chrystusa, l dlatego daje nam liczne znaki swojego zatroskania i miłości, które równocześnie są wezwaniem do nawrócenia, czyli do pełnego zawierzenia Bogu. W różnych miejscach na kuli ziemskiej Maryja błaga nas: “Nawróćcie się, póki jeszcze jest czas! Nie porzucajcie Boga i wiary, bo największe niebezpieczeństwo dla ludzkości rodzi się z bezbożnictwa”.
Stefan Piotrowski
Publikacja za zgodą redakcji Miłujcie się!, nr 5-8/1997
=========================================
È iniziata la fioritura nel pruneto della Madonna dei Fiori