Język Donalda Trumpa

Język Donalda Trumpa

6 listopada 2024 by Ewa Polak-Pałkiewicz http://ewapolak-palkiewicz.pl/jezyk-donalda-trumpa/

W bajkach często zdarza się, że dobry i mądry, ale ubogi książę potrafi tak oczarować córkę bogatego króla, że ona oddaje mu rękę, za nic mając to, że jest biedny. Coś takiego wydarzyło się, gdy Polacy oglądali nie tak dawno wywiad Donalda Trumpa dla TV Republika. A potem tak gremialnie – ci, którzy mieszkają w Stanach – oddali na niego swe głosy. Choć na pewno były – a od wczoraj, czyli 5 listopada 2024 roku także obecny – amerykański prezydent nie jest biedny, a my specjalnie bogaci, aspiruje on do tego, by zyskać zaufanie i poparcie naszych rodaków w USA, którzy są solidną, liczącą się w wyborach siłą. I udaje mu się to. Chwyt jest prosty. Takich jak on pretendentów do najwyższego stanowiska w USA nie ma zbyt wielu. Donald Trump nie upodabnia się do dziesiątek podobnych do siebie jak bliźniacze klony polityków. Przykuwa uwagę dosadnym językiem, gawędą na luzie, dowcipami, efektownym skrótem myślowym, zupełnie nie dyplomatycznym, sieczącym między oczy stwierdzeniem oczywistych skądinąd, ale ukrywanych skrzętnie faktów, czego po politykach od dawna rzadko się spodziewamy.

Czy mówiąc, że kocha Polaków, a prezydent Duda jest dobrym człowiekiem i jego przyjacielem, gra melodramatyczną rolę pod publikę, czy pozwala sobie na szczerość, bo nie ma nic do stracenia, a jako Amerykanin nie musi się silić na bezpośredniość,  j e s t  bezpośredni (co nie znaczy, że nie zna kanonów medialnej strategii). Czasem widzi się go jako kogoś w typie mitycznego Robin Hooda, który odwagą i brawurą zyskuje szacunek nękanych przez biedę i niesprawiedliwość, ale dla większości normalnych, czyli nie zideologizowanych ludzi uosabia on tęsknotę zmęczonego świata za polityką o ludzkim obliczu, gdzie zło jest nazywane po imieniu, potępiane i zwalczane, dobro nagradzane. Ale nie dlatego, że zręczniej od innych uprawia populistyczne harce, deklarując, że ujmie się za biedakami – a współcześni „biedni”, to także jednostki i rodziny prześladowane przez ideologię woke i inne lewackie natręctwa – raczej dlatego, że przypomina, iż między tymi dwoma biegunami zionie przepaść i toczy się zawzięta walka. I on chce w niej wziąć udział.

Pionierzy w Stanach Zjednoczonych

Naturszczyk czy prowokator?

Nie ukrywa się za maską i nie cedzi słówek. Dla wielu ludzi przyzwyczajonych do polityków gładkich i okrągłosłownych dziwna, ekscentryczna postać. Ale w świecie, który przekroczył wszelkie miary dziwności, a właściwie stacza się już od dawna ku wariactwu, może okazać się tym, który przestawi wektory, ukaże drogę – także dla innych państw – do normalności, nie zasłaniając się na każdym kroku pragmatyzmem i koniecznością prowadzenia wyspekulowanej gry.

Jest mistrzem skondensowanego przekazu. Na tle polityków, którzy mówią monotonnie wyróżnia się ekspresją i klarownością wypowiedzi. Czy jednak tylko o medialny efekt chodzi? Czy to tylko tricki sztuki autoprezentacji, czy naprawdę ten starszawy pan o zwalistej sylwetce i o twarzy, która na pewno nie jest twarzą pokerową, ma coś ważnego do przekazania?

Jeśli nie przypomina wymuskanych polityków, których raison d`être (racją bytu) jest nie narazić się możnym tego świata, to nie znaczy, że nie jest na tyle przezorny, by nie nadziać się na którąś z raf zainstalowanych przez Chińczyków, Rosjan czy Żydów, nie potknąć się o któryś z obowiązujących w globalnym świecie priorytetów, w rodzaju, by wszystkie kontynenty rytmicznie, miarowo i radośnie się wyludniały, pozostawiając po sobie możliwie mało śmieci i „zniszczenia krajobrazu”. Potrafi być sprytniejszy, umie ograć tych wizjonerów rychłego już – rzekomo – raju na ziemi.

Osadnicy amerykańscy na Dzikim Zachodzie

Dlatego Donald Trump stanowi tak irytujący niektórych kontrast wobec szefa naszego rządu, posiadającego te same inicjały i to samo imię. Obaj bliscy są metrykalnie, można uznać ich za przedstawicieli tego samego pokolenia. D.T. amerykański i D. T. europejski, stają naprzeciw siebie niczym wzajemne zaprzeczenie. Oryginał i jego zniekształcone odbicie, na skutek jakiejś tajemniczej katastrofy. Ale czasem takie zestawienia, wraz z pozornymi podobieństwami, więcej mogą powiedzieć, o tym, co się wydarzyło na świecie w sprawach naprawdę istotnych, niż naukowe analizy i żmudne dociekania.

Tajemnica jego popularności

Najbardziej rzucającą się w oczy różnicą jest to, iż Donald Trump wierzy, że ludzie są nadal istotami rozumnymi, zaś Donald Tusk jest typem polityka, który przejawia „głęboki sceptycyzm wobec zwykłego człowieka”, jakby powiedział Chesterton – który po prostu, jego zdaniem, nie dorasta, nie rozumie, nie kojarzy, jest jakimś zacofanym pokurczem… Skutkuje to tym, że to nie ludzie, lecz materiał ludzki, który niczym masę plastyczną można dowolnie ukształtować i wykorzystać, staje się punktem odniesienia. Jeśli więc Donald Trump uważa za właściwy bunt przeciw anormalnej tyranii, która niszczy człowieka i tratuje jego prawa, w tym państwo i bezpieczeństwo państwa, przeciwieństwo Trumpa w tym miejscu podnosi  gwałtowny „bunt przeciw tyranii normalności”. Zatem Trump, choć jest biznesmenem z zawodu, nie zapomina, że oprócz towarów istnieją też ideały, co niewątpliwie w państwie takim jak USA, gdzie niewolnictwo jest wciąż żywą przeszłością, a komunizm czymś odrażającym dla przeciętnego obywatela, przysparza mu popularności. Zaufanie do ludzi zaś zyskał wraz ze światopoglądem chrześcijańskim. Wśród najbardziej zagorzałych jego przeciwników nastawionych antychrześcijańsko – i antyamerykańsko – wielu zapewne jest takich, którzy marzą, by „wyewoluowało wreszcie jakieś zwierzę, mądrzejsze i bardziej długowieczne od istoty ludzkiej”, jak mawiał Chesterton. To dlatego spędza się dziś ludzi w jedno wielkie stado, którym manipuluje się bez skrupułów za pomocą wyszukanych i coraz bardziej skutecznych technik. To jest ten faktyczny stały, ponury, niezmordowany bunt przeciw obywatelom, zwykłym ludziom, tak często bezsilnym wobec tej przemocy, który celnie punktował Trump w starciach ze swoją radośnie roześmianą – z nieodgadnionych powodów – rywalką.

Przeciw prorokom nowego ładu

Jak trafnie spointował Chesterton: „…dzisiejsi mędrcy nie wierzą, że normalny człowiek potrafi sam rządzić sobą i własnym domem. A już z pewnością nie chcą, by rządził państwem. Tak naprawdę nie zamierzają mu dawać żadnej władzy politycznej. Owszem, chętnie dadzą prawo głosowania w wyborach, ponieważ już dawno odkryli, że w praktyce nie oznacza to wpływu na ich poczynania. Kosym okiem patrzą, jeśli normalny człowiek ma dom, żonę, dziecko…, czy kawałek pola – bo to czyni go silniejszym. (…) Prorocy nowego społeczeństwa wciąż oferują bezdomnym coś dużo wznioślejszego niż dom rodzinny i obiecują nadludzką wyższość ludziom, którym nie pozwala się na normalność… Gdy człowiek traci swą dumę z posiadania własnego domu czy własnego warsztatu pracy, traci również pewien nieuchwytny element, przynależny do jego samopoczucia, do jego wyprostowanej postawy…”.

Solomon D. Butcher, Małżeństwoa osadników, Nebraska 1886 r.

Na pewno słynny wywiad z Donaldem Trumpem w TV Republika nie pozwolił definitywnie odpowiedzieć na pytanie, czy jest on tylko szarlatanem, który uważa się za geniusza, czy geniuszem uchodzącym za szarlatana, jednak ujawnienie skrajnych dążeń obu Donaldów – amerykańskiego, by jego rodacy byli dumni ze swojego kraju, polskiego, by nie wahali się nim pogardzać – pomógł praktycznie rozstrzygnąć tę kwestię.

I jeszcze na koniec. Vittorio Messori nie jest z pewnością miłośnikiem Stanów Zjednoczonych, wiele miejsca poświęcił w swoich felietonach ich krytyce, wytykał błędy ich historycznym przywódcom. Jednak uczciwość nie pozwalała mu nie podkreślać pewnej ważnej, unikalnej cechy konstytucji amerykańskiej. Ogłoszona przez ustawodawców dwanaście lat wcześniej od francuskiej „Deklaracji Praw Człowieka” (z 1789 r.) amerykańska „Karta Praw” (Bill of Rights) stwierdza, że „wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi i wyposażeni przez Stwórcę w pewne niezbywalne prawa”.

To całkowite zaprzeczenie rewolucyjnej „Deklaracji Praw Człowieka”, która stwierdza, że ludzie są wolni i równi, bo tak chcą i głoszą, zapewnia im to Rozum (w oryginale “Deklaracji…” z dużej litery). Amerykański dokument opiera prawa człowieka nie na woli ludzi, lecz na zamyśle Boga-Stwórcy. „Nie przypadkiem – pisze Messori – ani proklamacja niepodległości amerykańskiej, ani jej konstytucja nie wzbudziły [negatywnej] reakcji ze strony katolików. Patriotyczna lojalność katolików Federacji amerykańskiej była zawsze bezdyskusyjna”.

Donald Trump może nie być katolikiem – choć nie znaczy, że nie może nim jeszcze zostać, tak jak jego nowo wybrany wiceprezydent James D. Vance, niedawno nawrócony – ale bez wątpienia szanuje konstytucję, która dla Amerykanów jest czymś dużo więcej niż tylko historycznym dokumentem.

Polska na Trump-olinie

Moja znajoma, z zawodu krawcowa, powiedziała mi niedawno, że lubi Donalda Trumpa, choć jest to gość trochę dziwny. Dopytywana, co najbardziej w nim jest dziwnego, wyznała, że mówi i zachowuje się w sposób odbiegający od zwyczajów obowiązujących na najwyższych piętrach władzy, znanych jej z mediów. Nie wie, czy grał tylko w boju o prezydenturę rolę błaznującego lekkoducha, który złośliwie kpi ze sztucznej powagi zawodowych polityków, a tym samym boleśnie godzi w przyzwyczajenia części widowni, czy po prostu uznaje, że nawet w polityce nie warto być kimś pełnym solennej powagi, bo ludzie, którzy na niego głosują są tacy sami jak on. Nie znoszą sztuczności. Jaka jest prawda? Tego nikt nie wie. Pewne jest, że postawą i słowami Donald Trump stawił opór absolutyzmowi państwa zniszczonego przez kulturowy marksizm, prowadzący najprostszą drogą do totalitaryzmu, nie tylko w swoim kraju. Przeciwstawił się trendowi, którzy czyni z polityków groteskowych dogmatycznych ideologów i dyktatorów, a z państwa groźny twór, który traktuje ludzi jak swoją własność.

Prezydent Trump dowodzi, że choć chce silnej Ameryki, wie, że każda ludzka władza ma granice, wolność zaś mieszka przede wszystkim w domu rodzinnym. To także dla nas, dla dzisiejszej Polski prawdziwa „Trumpolina”. Okazja by śmiało podskoczyć wzwyż.

Książka “Bitwa o Gietrzwałd. Tryumf Królowej”

Książka “Bitwa o Gietrzwałd. Tryumf Królowej”

ewapolak-palkiewicz.pl/moja-najnowsza-ksiazka-bitwa-o-gietrzwald-triumf-krolowej

Drodzy Państwo,

Miło mi zawiadomić, że w krakowskim Wydawnictwie AA ukazała się moja książka “Bitwa o Gietrzwałd. Tryumf Królowej”.

“Bitwa o Gietrzwałd. Tryumf Królowej” to jedna z pierwszych książek w Polsce, które poświęcone są w całości jedynemu uznanemu przez Kościół objawieniu Matki Bożej na ziemiach polskich.  Objawieniu bardzo mało przez Polaków znanemu. Dlaczego? Dlaczego tak niewielu Polaków słyszało o Gietrzwałdzie?

Był rok 1877, zapadła wioska w Prusach Wschodnich. Na klonie nieopodal kościoła – tron, aniołowie i postać królewska Niepokalanej, która mówi po polsku… Mówi, Kim jest.

Właśnie wtedy, gdy kanclerz Rzeszy Niemieckiej, Otto von Bismarck stwierdzał ponuro, że ten naród, tak uprzykrzony, trzeba po prostu wytępić, jak tępi się wilki.

Matka Boża z Gietrzwałdu to Królowa nieba i ziemi, która udziela audiencji swoim dzieciom. Odpowiada na pytania dwóch nastoletnich dziewczynek, Justyny i Barbary.

Rozwikłać zagadkę objawień Pani z nieba w królewskiej koronie, która w całym swym majestacie i splendorze ukazuje się w małej polskiej wiosce, to wspaniałe i zaszczytne zadanie dla autora.

Będę wdzięczna, gdy zechcecie Państwo towarzyszyć mi w tym podczas lektury.

Książkę można zamówić w księgarni wysyłkowej Wydawnictwa

www.religijna.pl/bitwa-o-gietrzwald-tryumf-krolowej-ewa-polak-palkiewicz

Książka dostępna jest także w księgarniach stacjonarnych.

Zły dzikus kosi trawę

Zły dzikus kosi trawę

19 sierpnia 2024 Ewa Polak-Pałkiewicz http://ewapolak-palkiewicz.pl/zly-dzikus-kosi-trawe/

Jean-Jacques Rousseau epatował w XVIII w. współczesnych wizją „dobrego dzikusa”. Człowieka naturalnego, bez żadnych obciążeń moralnych i religijnych, który woli zwierzęta od ludzi, żyje w ciszy puszczy czy sawanny, nie wadząc nikomu i jest szczęśliwy. Społeczeństwo z jego zgiełkiem, szkoła z jej obowiązkami, cywilizacja z jej hałasem mogą mu tylko szkodzić. Dzikus Rousseau dziś jest ideałem nie tylko ekologicznych aktywistów, ale całego lewicowo-liberalnego świata politycznego i artystycznego. Nie tęskni za rodziną, muchy i chrząszcze wraz z wężami i krokodylami mu ją znakomicie zastępują, więc nie będzie występował przeciw „prawom kobiet do własnego brzucha”.

Ale cała ta lewicowa czereda tworzy dziś żarliwie także nowy negatywny tym razem mit „złego dzikusa”. Taki nie chodzi zarośnięty i nagi, nie pije wody prosto z rzeki, ubiera się, goli i kosi trawę w swoim ogródku wstrętnymi kosiarkami. Ohyda! Chcemy tylko dobrych dzikusów, złym dzikusom wydajemy bezwzględną wojnę!

Zwykli właściciele porządnie utrzymanych ogródków, pól czy sadów są dla obrońców środowiska i ziemi bez niemowląt, prymitywami bez wrażliwości, odrażającymi dzikusami. To nie przenośnia. Osobiście spotykam takich ludzi i oglądam, chcąc nie chcąc, ich posesje coraz częściej. Przybywa wśród nas użytkowników działek, którzy idąc za najnowszą modą, upojeni są wizją zarastania ich chwastami po dachy, zapadaniem się owoców, liści i gałęzi w jeden wielki kompost. Sprzątanie tego wszystkiego jawi się im jako ponure barbarzyństwo. Roje węży, jakie lęgną się w tym wszystkim, jako raj.

Nieustające „mea culpa”

Nieoczekiwaną imitację tej filozofii życiowej prezentują także najbardziej awangardowo nastawione środowiska kościelne. To nie tylko popieranie różnych inicjatyw rzekomo w obronie „matki Ziemi”. Chodzi o uznanie, że religie pogańskie są tak samo dobre jak nasza i ideałem dla świata, zabezpieczeniem światowego pokoju, jest włączenie ich w obręb tego, co przez dwa tysiąclecia uznawane było za jedyną prawdziwą religię. Włączyć je tak jak aktywiści ekologiczni włączają chwasty w uprawy szlachetnych roślin, dziką puszczę w pielęgnowany przez leśników las. Temu służy choćby festiwal nieustannego przepraszania różnych grup etnicznych za rzekome krzywdy, jakie wyrządził im Kościół. Kilka lat temu w niewielkim rumuńskim mieście Blaj papież Franciszek dokonał „mea culpa” w związku z koncepcją, że społeczność romska padła ofiarą dyskryminacji.  „Chciałbym prosić o przebaczenie Pana i wasze, za to, że na przestrzeni dziejów was dyskryminowaliśmy, znęcaliśmy się lub patrzyliśmy na was źle, oczami Kaina a nie Abla, i nie potrafiliśmy was uznać, docenić i bronić w waszej specyfice”, mówił papież. Do kościoła św. Andrzeja Apostoła przybyło z tej okazji sześćdziesięciu Romów; dwustu dwudziestu czekało przed świątynią (w Blaj mieszka 1 706 Cyganów; 8,27 proc. ludności tego miasta). Świadectwa historyczne nie zawierają żadnych informacji o „dyskryminacji” i „znęcaniu się” Kościoła nad Cyganami.

Podobnym przedsięwzięciem było korzenie się papieża przed Indianami w Kanadzie, rdzenną ludnością kontynentu, którym rzekomo ludzie Kościoła wyrządzili straszne krzywdy, m.in. zabierając ich dzieci do szkół z internatami prowadzonych przez zakonnice, ucząc ich religii i języka angielskiego, zapewniając lepszy start życiowy.

„Uporczywość, z jaką Franciszek powraca do kwestii takich jak inkluzja [łac. includere – włączenie, dołączenie, zawieranie – EPP], walka z dyskryminacją, «gościnność» oraz «kultura spotkania», może dla niektórych sprawiać wrażenie przejawu miłości bliźnich” – stwierdza włoski teolog prof. Roberto de Mattei – „i – by posłużyć się metaforą samego papieża Bergoglio – elementu «dowodu tożsamości chrześcijanina». Ci, którzy tak sądzą popełniają jednak ten sam błąd co katoliccy progresiści z końca lat XX wieku, utrzymujący, że zainteresowanie Marksa proletariatem wynikało z jego troski o zasady sprawiedliwości społecznej”.

Pochylanie się Franciszka nad „peryferiami”, „opuszczonymi”, „uciekinierami” nie ma jednak źródła w Ewangelii, która wzywa chrześcijan przede wszystkim do nawracania innowierców i pogan. Tu zaś prezentowana jest rzekomo wyższa idea walki z „nierównościami”. Utożsamia się je z każdą formą „niesprawiedliwych różnic społecznych”.

„To, czego chcemy, to walka z nierównościami, oto największe zło, jakie istnieje na świecie”, zaznaczył Franciszek w jednym z wywiadów („La Republica” z listopada 2016 r.). Skompromitowany propagandowy slogan o rzekomej walce rewolucji z nędzą i ludzkim cierpieniem nabiera dziś rumieńców w słowach i gestach papieża.

Jan Wałach – Krajobraz ze snopami na łące

Zagadka papieża Franciszka

Głoszona też jest koncepcja „stapiania się ras” (meticciato); termin ten jest jednym z ulubionych papieża Franciszka. W tej wizji czeka nas w niedalekiej przyszłości już nawet nie mieszanka, ale prawdziwy stop ras (niczym twardy stop metali), bowiem populacje będą się tak długo przemieszczać, jego zdaniem, aż nastąpi trwała integracja społeczna i genetyczna, znikną różnice etniczne, widmo nierówności rozwieje się niczym poranna mgła i wszystko co ludzkie zostanie ożywione świeżą krwią i odmienną od tradycyjnej mentalnością. Po prostu zostaniemy zasileni – my, Europejczycy – nowymi mocami, nie tylko fizycznymi. Ta wizja radykalnego uzdrowienia zepsutego industrialnego społeczeństwa przez zasilenie go tym pełnym witalności rzekomo, bliższym naturze, bardziej prostym i szczerym, w oczach Franciszka ma tę jeszcze zaletę, iż owemu „miksowi” społecznemu łatwo będzie uznać, że jako jeden lud ma wyznawać jednego Boga. Ale kim będzie ten Bóg? Oto prawdziwa zagadka.

Odwiedzając Międzynarodowy Fundusz Rozwoju Rolnictwa w Rzymie Franciszek zwrócił się do reprezentantów rdzennych społeczności, które nazwał „żywym głosem nadziei” i nie ukrywał, że ci „którzy wiedzą jak słuchać ziemi, dostrzegają ziemię i dotykają ziemi” będą dobrymi kandydatami, by wniknąć („zlać się kulturowo”) w uschniętą i podupadłą populację  społeczeństw Zachodu. A żeby to mogło nastąpić trzeba tymczasem dbać o „ochronę tych, którzy żyją w najuboższych wiejskich obszarach planety, są jednak bogatsi w mądrość dzięki swej koegzystencji z naturą”.

„Piony ruszyły!”

Natura nauczycielką mądrości? Jean-Jacques Rousseau był tego samego zdania. Tylko warto zapytać, czy tacy na przykład Romowie chcą inkluzji? Obserwacja ich życia i zwyczajów utwierdza, że niczego tak nie pragną jak żyć wewnątrz własnej społeczności i są całkowicie zadowoleni, że nie muszą się z nikim „zlewać”, ani upodabniać do nikogo, za to z przyjemnością i bardzo sprawnie cywilizowanych „dzikusów” wykorzystają, a nawet pokażą im, gdzie raki zimują. Podobnie jak rdzenni mieszkańcy wielkich połaci świata objętych przez wojujący Islam.  Jednak Franciszek nie zraża się i gdy ogłasza „grzech ekologiczny” chętnie przywołuje przykład peruwiańskiej Amazonii (spotkał się tu w 2018 r. z krajowcami), którzy są dla niego nosicielami „mądrości” i „wiedzy” i potrafią jako jedyni docenić „skarb, jaki kryje ten region”. Amazonia jest tu zarówno symbolem jak i punktem odniesienia. Także dla Leonardo Boffa, byłego franciszkanina, obecnie świeckiego publicysty, ulubionego pisarza papieża Franciszka. Jest ona „kosmologicznym modelem, w którym natura postrzegana jest jako żyjąca, posiadająca własną duszę jedność, tj. wewnętrzną i spontaniczną zasadę aktywności”, podsumowuje wizję papieża prof. Roberto de Mattei.

Znamienne, jak podkreśla włoski teolog, że Franciszek nie oczekuje od mieszkańców Amazonii żadnego kajania się „za kanibalizm oraz ofiary z ludzi praktykowane przez ich przodków. Mosty, które zastąpić muszą mury są jednokierunkowe”.

A zatem, nasi nieocenieni ekologiści postulujący kompostowanie działek, ugorowanie ziemi zamiast ogrodów i upraw oraz zamianę lasów w pierwotną puszczę, by biedne dyskryminowane dotychczas chwasty, szarańcza, stonka i korniki mogły wreszcie odetchnąć i nacieszyć się wolnością, to nikt inny jak zwiastuni nowego świata. Świata bez oprysków, barier, różnic, bez… (resztę dopowiada piewca tego świata, John Lennon).