Trzy komunie. Rodzina patchworkowa.

Trzy komunie 

Izabela Brodacka

To historia sprzed wielu lat. Moja koleżanka z pracy, dobra nauczycielka, osoba niezwykle inteligentna wydawała się nie rozumieć pewnych podstawowych prawidłowości. Nie rozumiała, że czasem działania podjęte w określonym celu przynoszą wręcz przeciwny efekt, a szlachetnymi intencjami – jak to się mówi – jest wybrukowane dno piekła. Otóż koleżanka nie życzyła sobie, żeby pierwsza komunia jej córki przebiegała pod znakiem rewii mody komunijnej i licytacji prezentami. Aby wymusić na córce skupienie się na istotnym, religijnym wymiarze tej uroczystości zamiast eleganckiej sukienki komunijnej sprawiła jej tak zwaną albę, czyli białą, przykrótką niestety koszulkę. Przy ołtarzu wszystkie dziewczynki w swoich krynolinach wyglądały jak infantki ze słynnego obrazu Diego Velázqueza z wyjątkiem Zosi. Przez cały czas obciągała na chudych nożynach tę nieszczęsną koszulinę usiłując ukryć uda. W efekcie zamiast skupić się na sakramencie myślała tylko o przykrości, która ją spotkała. Miłe koleżaneczki chichotały pokazując ją sobie palcami. Uczestnictwo we wspólnej komunii nie zmieniło ich obyczajów. A znajoma dzięki swoim decyzjom uzyskała dokładnie przeciwny do zamierzonego efekt. 

Wiele razy słyszałam zachwyty nad tak zwaną rodziną patchworkową. Słyszałam, że dojrzali ludzie po rozwodzie akceptują wzajemnie swoich nowych partnerów, że ich dzieci z różnych związków przyjaźnią się a nawet kochają, a wspólne uroczystości uzyskują zupełnie inny wymiar. Pewien mój były uczeń, chłopak zamożny, przystojny, już na pierwszym roku studiów mieszkający we własnej kawalerce i jeżdżący własnym nienajgorszym samochodem zwierzył mi się podczas przypadkowej wspólnej podróży z największej traumy swego dzieciństwa, jaką była obecność całej jego patchworkowej rodziny na jego pierwszej komunii. Uczciwie stwierdził, że odszedł od wiary nie z tego powodu, lecz ze zwykłego wygodnictwa, niemniej wspomnienia tej uroczystości prześladują go do dziś. „Oni twierdzą, że my się kochamy, to nieprawda, my się nienawidzimy” – powiedział. „Oni” – to rozwiedzeni rodzice, aktualni partnerzy tych rodziców oraz ich inni przypadkowi partnerzy. „My” – to dzieci z tych wszystkich związków. Na komunię „Oni” stawili się w komplecie w szampańskich humorkach, zmusili mojego ucznia do uczestnictwa we wspólnych zdjęciach, hałasowali, witali się i przedstawiali sobie nawzajem. „Nigdy w życiu się tak nie wstydziłem”- powiedział. „Co za idiotyczny pomysł zapraszać na komunię dziecka swoją kochankę i kochanków byłej żony. Nic nie zmieni nazywanie ich obecnie „partnerami”. Wspólny obiad tych wszystkich ludzi w knajpie był dla nas dzieciaków koszmarem, prawdziwą stypą. Patrzyłem w talerz i modliłem się, żeby to wszystko jak najprędzej się skończyło”.

Nie znałam oczywiście tych ludzi z wyjątkiem matki chłopca, która pojawiała się na wywiadówkach. Była to bardzo elegancka, światowa  kobieta, która pomimo trudnego do określenia wieku wyraźnie nie zrezygnowała – jak to się mówi- ze swojej kobiecości. Jak sądzę ona i jej były mąż nie mieli złych intencji. Chcieli zaszczepić w synu tolerancję, wielkoduszność i empatię. Uzyskali wręcz przeciwny efekt. Mój uczeń był zblazowanym, cynicznym przystojniakiem korzystającym bez skrupułów z uroków życia i wykorzystującym ludzi. Wbrew pozorom wyraźnie jednak tęsknił do życia w świecie prawdziwych wartości, a nie w świecie konsumpcji. „Dla moich rodziców, kolejny związek to jak nowa potrawa w egzotycznej restauracji, to konsumpcja w najgłębszym a nie tylko prawnym znaczeniu tego słowa. To  nie jest żadna miłość, nie ma w tym lojalności, przywiązania, a nawet zwykłej sympatii”.– powiedział. 

Przebieg trzeciej komunii, którą chcę opisać znam też tylko z relacji osoby, której to dotyczyło a właściwie, którą to boleśnie dotknęło. Jej matka, robiąca światową karierę artystka, umieściła ją na stałe w szkole z internatem prowadzonej przez siostry klaryski w Starym Sączu. Nie odwiedzała jej i nie zabierała na święta. Nie przyjechała nawet na pierwszą komunię dziewczynki. Siostry ufundowały jej skromną sukienkę, ale po uroczystości gdy wszystkie dzieci świętowały z rodzinami przy stołach rozstawionych w ogrodzie nie miała nawet gdzie się przysiąść, bo do niej nikt nie przyjechał. Bezradnie płakała schowana gdzieś w przyklasztornych krzakach. Zauważył to stajenny, prosty dobry człowiek, rozumiejący dzieci. „Nie martw się, urządzę ci taki popis, że wszyscy zzielenieją  z zazdrości”- powiedział. Wyprowadził ze stajni wielkiego pięknego perszerona, posadził ją na oklep i przeparadował  prowadząc konia przed zdumionymi dziećmi i gośćmi. Inne dziewczynki też chciały dosiąść konia ale stajenny stanowczo odmówił. „Taka przejażdżka należy się tylko jej, bo ona jest wyjątkowa”- oświadczył. 

Oczywiste jest, że pierwsza komunia nie powinna być okazją towarzyską, rewią mody, licytacją prezentami. To według socjologów typowe przejawy polskiego katolicyzmu obrzędowego. Jednak nie powinno się zmieniać obyczajów kosztem dzieci. To bardzo źle gdy dziecko myśli tylko o tym co dostanie w prezencie  przy okazji komunii. Ale jeżeli nic nie dostanie będzie się czuło gorsze od innych dzieci – wykluczone, naznaczone czyli według poprawnościowych stereotypów stygmatyzowane. To samo dotyczy stroju, a także obecności podczas komunii niepożądanych osób. Jeżeli ktoś chce wykluczyć z uroczystości komunijnej rewię mody można w porozumieniu z innymi rodzicami zakupić jednakowe skromne sukienki dla wszystkich dziewczynek i jednakowe białe garniturki dla chłopców. Żadne dziecko nie będzie czuło się gorsze i nie będzie w czasie komunii myślało wyłącznie o ubraniu. Do licytacji prezentami można również nie dopuścić nakłaniając wszystkich aby kupili medaliki czy krzyżyki.

Dla dobra dziecka rozwiedzeni rodzice powinni przede wszystkim zrezygnować z prezentowania przy tej okazji nowych partnerów, szczególnie tych, którzy odegrali znaczącą rolę w rozbiciu rodziny. Rodzina patchworkowa jest dla dzieci nieszczęściem, a ideałem jest tylko dla  światowego lewactwa.