CZĘŚĆ PIERWSZA KWADROLOGII
Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (1)
Przeszłość – to jest dziś,
tylko cokolwiek dalej.
Nie jakieś tam coś, gdzieś,
gdzie nigdy ludzie nie bywali.
Cyprian Kamil Norwid
PROLOG
Piękna kobieta o smagłej cerze – ni to Indianka, ni Europejka, taka, którą Meksykanie zowią Morenita, stojąca na szczycie góry spoglądała na wielkie, wspaniałe, urzekające miasto rozciągające się u jej stóp. Miasto budziło podziw. Ogromne, przecudne, zbudowane na obszernej wyspie rozłożonej pośrodku jeziora Texcoco, wgryzające się w toń jeziora pływającymi sztucznymi trzcinowymi wysepkami-ogrodami. Od miasta ku brzegom, ku stałemu lądowi, prowadziło kilka grobli. Był to bajecznie bogaty Tenochtitlan, stolica imperium Azteków.
Gwarne było i ludne, zasiedlone przez ponad dwieście tysięcy mieszkańców… Pełne zasobnych domów, pałaców i świątyń. Rezydował tu cesarz, a był nim podówczas Montezuma II1. Władca świecki i najwyższy kapłan zarazem.
Kobieta stała nieporuszona, tylko łagodny wiatr szarpał lekko kosmykiem jej ciemnokasztanowych włosów, który niesfornie wysunął się spod brzegu ciemnobłękitnego płaszcza obszytego ciężką złotą lamówką, który miała narzucony na głowę niczym welon. Płaszcz okrywał suknię w kolorze delikatnego różu zdobną kwiatami, a przepasaną w talii szarfą czarną, jak to u indiańskich ciężarnych mężatek było w zwyczaju.
Naraz, skądś zza rozłożystego i dość pokracznego drzewka jukki o ciemnozielonych, twardych, mieczowatych liściach i dzwonkowatych kremowobiałych kwiatach, rosnącego niedaleko potężnego świętego drzewa ceiby2, gęsto pokrytego różowym wonnym kwieciem, a wspierającego kolosalny pień na deskowatych korzeniach podporowych, drzewa zwanego przez tubylców pochote albo yaxché, wysunął się mężczyzna. Cerę, choć również smagłą, miał jednak zdecydowanie jaśniejszą niż kobieta, w której stronę zmierzał, przedzierając się przez zarośla złożone z krzewów białej szałwi, która nie wiadomo skąd się wzięła w tym miejscu, bo to nie były jej ojczyste strony, więc zapewne musiał ją ktoś przywieźć i celowo tu zasadzić, oraz rosnącej w cieniu tej pierwszej, szałwi wieszczej, która również nie była tutejszą rośliną3, obydwie owe krzewinki wydzielały upajające i odurzające aromaty, a to, że tu się znajdowały, mogło wskazywać tylko na jedno – mimo iż okolica była dzika i nie wyglądała na zbyt często odwiedzaną, sądząc po ledwie zarysowanej w chaszczach wąziuchnej ścieżynie, musiała posiadać charakter sakralny. Mężczyzna ubrany był w czarny płaszcz uszyty z najdelikatniejszej tkaniny bawełnianej, narzucony na gołe ciało i przepasany czymś w rodzaju powroza uplecionego z surowych włókien agawy. We włosach, nad lewym uchem, niczym zastygła stróżka krwi zwieszało mu się karmazynowe pióro świętego kwezala4.
– Podziwiasz moje królestwo? – zagadnął kobietę.
– Twoje, Quetzalcoatlu?
– A i owszem. Moje. Czyż nie jestem księciem tego świata? Bogiem tego świata? Patronem wszelkiej wiedzy, nauki, sztuki, rzemiosła, stanu kapłańskiego? Czyż nie do mnie przynależy Gwiazda Zaranna, Jutrzenka? Czyż nie jestem pierzastym wężem? Panem grzechotnikiem przystrojonym w pióra kwezala i ary? Czyż nie jestem władcą wichru? Czyż nie jestem panem deszczu? Czyż nie władam światem z centrum mojego wspaniałego miasta Cholula, gdzie ze szczytu poświęconej mi piramidy spadają tysiące i dziesiątki tysięcy trupów? Gdzie na moją cześć tryska krew przeobficie, gdzie wyrywa się gorące i bijące jeszcze serca z ludzkich piersi? Czy to nie tam żywych ludzi obdziera się skóry i czyż kapłani nie ubierają się w te skóry, by modlitewnie tańczyć na moją cześć? Czyż to nie tam wyrywa się paznokcie maleńkim dzieciom, kiedy kraj dotyka susza, by ich płacz, by ich łzy przebłagały mnie, iżbym zesłał deszcz, który napoi ziemię, a ta wyda plon złocistych kukurydzianych kaczanów, pękatych strąków fasoli, pomidorów o delikatnym miąższu, mięsistych owoców papryki, złotych jagód uchuva5, bulw ziemniaczanych i nie będzie głodu i smutku, a sytość i radość? Widzisz? Kto jest potężniejszy ode mnie? Kto mnie pokona? Kto by się zresztą ośmielił?
– Ja.
– Ty??? A kimże ty jesteś?… Cóż ty możesz?… Kobieto… – słowa te wypowiedział z nieskrywaną pogardą.
– Twierdzisz, żeś jest bogiem, a nie rozpoznałeś mnie?
Quetzalcoatl cofnął się o krok i teraz wyjątkowo bacznie zlustrował pytającą, zamilkł na chwilę, a potem nieswoim głosem zapytał:
– A jakie jest twoje imię? Zdradzisz mi je?…
– Coatlaxopueh.
– Coatlaxopueh… Ta, która zmiażdży węża… – Quetzalcoatl aż skulił się ze strachu i wyszeptał w przerażeniu. To ty… Lecz przecie nie tak do tej pory się ukazywałaś… Pani Coatlaxopueh… Dziewico-Matko… – zawiesił głos, a potem nieomal krzyknął: – Ale ja nie poddam się bez walki. Nie poddam!…
– Przegrasz… starodawny wężu… morderco i łgarzu, wiesz o tym doskonale…
– Może jako Pierzasty Wąż przegram tę batalię. Tę tutaj. Ale jako diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio6, bo tak się teraz nazwę – dla nowych panów, dla nowych władców tego czasu i tego wymiaru – popróbuję jeszcze sił. I pewnie nie raz się spotkamy. Chociaż, przyznam to szczerze, wolałbym cię już nigdy więcej nie oglądać.
Dopowiedziawszy tych słów, Pierzasty Wąż gwałtownie cofnął się w chaszcze, a potem oddalił śpiesznym krokiem, kierując się w stronę miasta. Jeszcze tylko przez krótki czas słychać było trzask uschłych gałązek, łamanych jego stopami, a potem wszystko ucichło. Ptaki zaś, które zamilkły, gdy się tu pojawił, znów zaczęły śpiewać.
* * *
Letni dzień roku Pańskiego 1517 szarzał i ciemniał spowijany delikatną opończą zmierzchu.
Francisco Hernández de Córdoba7, hiszpański hidalgo, postawny, prosty niczym świeca, szeroki w barach i wąski w biodrach, o twarzy pociągłej, pokrytej czarnym zarostem i dość krótko przyciętych włosach, stał wsparty o burtę karaweli i wpatrywał się w horyzont, na którym majaczył zarys lądu.
Oto właśnie przecierał nowy szlak morski wiodący od Antyli do nieznanego wcześniej Jukatanu…
* * *
Poranek 31 października 1517 roku był szary, zimny, zamglony nieco i przesycony mikroskopijnymi kropelkami wody. Katolicki niemiecki zakonnik w augustiańskim habicie energicznie wywijał młotkiem. Jeszcze jedno, ostatnie uderzenie, wbity ostatni gwóźdź i na drzwiach kościoła zamkowego w Wittemberdze odznaczył się jasną prostokątną plamą dokument, który wówczas może nie wydawał się zbyt ważny, bo też i nikomu by do głowy nie przyszło, jakiej to rewolucji i kościelnej i z czasem społecznej da on początek.
Mnichem z młotkiem był wielebny ojciec doktor Marcin Luter, OSA, a owym dokumentem jego słynne 95 tez, zwanych potocznie przeciw odpustom.
Lecz w głowie Lutra wylęgły się i inne poglądy, te odpusty, czy raczej publiczne wystąpienie przeciwko nim, to było już tylko ostateczne przekroczenie granicy, przed której przekroczeniem wcześniej się wzdragał i rozpoczęcie rozgłaszania nauk, jakich do tej pory żaden chrześcijanin nie odważyłby się głosić. Ba! Nie tylko chrześcijanin, ale i wyznający dualizm gnostyk! Żaden bogomił, żaden albigens! Żaden „pełnokrwisty” manichejczyk8 nawet!
Doktor Luter wszelako się odważył, oznajmiając:
„Nie życzę sobie, iżby ktokolwiek naukę moją osądzał – ni ludzie, ni też i wszyscy aniołowie. Albowiem pewien jestem i chcę także przez tę naukę swoją, iżbym był nie tylko waszym, lecz również i aniołów sędzią… Tedy więc, kto mojej nauki nie przyjmie, ten niech nie stanie się błogosławionym, a to dlatego, iż moja nauka boska jest, nie moja. Dlatego też i sąd mój jest również boski, a nie mój”9.
A ponieważ owa nauka była – jak twierdził – boska, to bez szemrania należało przyjmować wszystko, co głosił ów niemiecki doktor w augustiańskim habicie.
Nielicho musiał zaskoczyć i zwolenników i oponentów, kiedy ujawnił się i z takim poglądem, że:
Bóg nie może być Bogiem; On najpierw musi stać się diabłem… Muszę przyznać boskość diabłu na krótką godzinę i niech szatańskość będzie przypisana do naszego Boga. Ale to wczesne dni jeszcze. W końcu rzeczywiście możemy powiedzieć: Jego dobroć i sprawiedliwość trwa nad nami10.
A zatem? Z Szatana wyewoluował Bóg? Więc to Szatan jest tym Odwiecznym? Pierwotnym? Pierwszym i Przedwiecznym? Ale czy przeistaczając się w Boga, przestał być Szatanem? Bo skoro tak, to…
…żaden grzech nie może mi zaszkodzić… Grzech nie może cię oderwać od Niego [Chrystusa], nawet jeśli cudzołożysz sto razy dziennie i tyleż morderstw popełniasz…11 Czyż bowiem i sam Jezus nie cudzołożył? Cudzołożył! I to nie raz: Chrystus był cudzołożnikiem: pierwszy raz z kobietą przy studni, gdy było mówione: »Nikt nie wie, co On z nią robi«. Ponownie, z Marią Magdaleną i jeszcze raz z kobietą przyłapaną na cudzołóstwie, którą oddalił tak lekko. Zatem i sprawiedliwy Chrystus musiał przed śmiercią stać się cudzołożnikiem…12
Ta boska nauka nie mogła tedy nie być atrakcyjna… więc boska nauka jęła się szerzyć niczym pożar dotkniętego suszą lasu, i to po całej Europie… a że ani cudzołóstwo, ani morderstwo nie mogło wierzącego oderwać od Chrystusa, to, chociaż i wcześniej niezbyt mocno się przed takimi uczynkami wzdragano, to teraz i cudzołożono i jeszcze więcej mordowano – nader ochoczo, rzec by można.
Uczynki przecie nie miały żadnego znaczenia, albowiem sprawiedliwy z wiary żyć będzie, co akcentował niemiecki doktor w augustiańskim habicie… a ponieważ jego zwolennicy pamiętali i o pozostałej części zdania: jeśli się cofnie, nie upodoba sobie dusza moja w nim13, nie cofali się tedy i cofać się nie zamierzali – w niczym…
A kiedy jeszcze drugi z patriarchów reformacji, zda się jeszcze żarliwszy od Lutra zwolennik wyleczenia chrześcijaństwa z jego półtora tysiąca lat trwającej tradycji i wiary od czasów apostolskich licząc, niejaki Kalwin, jął głosić, że Bóg z góry przeznaczył niektórych do zbawienia, a niektórych skazał na potępienie, to już nikt nie musiał się w niczym krępować – bo i tak niebieskie podwoje stały dla niego otworem… pod warunkiem oczywiście, że został przez Boga wybrany… a jeśli nie został wybrany, to i tak było mu już wszystko jedno…
Jako że jednak nie wszyscy podzielali te światłe i postępowe opinie, więc Europa znów spłynęła potokami krwi…
* * *
8 sierpnia 1535 roku w Genewie zapanowało niezwykłe podniecenie. Zgraja młodzieniaszków, pełna uniesienia, pragnąca zasłużyć się Bogu, podekscytowana wspaniałym kazaniem Kalwina ruszyła na miasto.
– Do najbliższego kościoła! Gdzie najbliższy papistowski kościół14? – słychać było ich krzyki i nawoływania.
– Jest, jest!
– Wyrąbać drzwi!
Lecz wyrąbywać ich nie było potrzeby. Stały otworem.
Gromada młodzieniaszków wpadła do środka, ale gdy przeszli przez kruchtę i znaleźli się w nawie, mimo wszystko zatrzymali się onieśmieleni. Powaga i dostojeństwo wieków, pełgający czerwonawo płomyk wiecznej lampki i ta cisza, cisza wręcz paraliżująca.
Krótko to jednak trwało. Jeden z napastników ruszył ku prezbiterium.
– Chodźcie, nie ma się czego bać!
Inni ruszyli za nim.
Kopniakiem otworzył zamknięte na zasuwkę drzwiczki balustrady, przy której wierni komunikowali15, w kilku susach dopadł ołtarza, rozbił drzwiczki tabernakulum, z pozłocistej puszki na ołtarzową mensę wytrząsnął Najświętszy Sakrament, sam nabrał pełną garść komunikantów i zachęcił innych, by poszli w jego ślady.
A później, tak jak wpadli do wnętrza, tak i wypadli na ulicę – nieomal pędem.
A potem szli jej środkiem, pewni siebie, butni, odważni – bo w tłumie.
– Hej, ludzie! Luuudzie!!! Mamy tu sporo katolickich bogów! Kto ich chce trochę? Nikomu nie poskąpimy!
Ale nie było odzewu.
Któryś z owych zacnych i pobożnych kalwińskich młodzieńców swoją porcję komunikantów rzucił w górę, a wiatr je rozniósł. Pospadały na ziemię niczym ogromne śniegowe płatki.
– Nie marnuj tego dobra, lepiej niech ktoś z niego skorzysta! – zaprotestował jeden z kompanów. – O! Spójrz, może on?
Pod nadjedzonym liszajami grzyba murem kamienicy siedział bezdomny wynędzniały pies. Zaczęli go wabić. Pies w pierwszej chwili próbował się ratować ucieczką, ale otoczony ze wszystkich stron nie miał na to szansy. Dał za wygraną, bezradnie tylko szczerzył wykruszone ze starości i niedożywienia zęby. Wtedy jeden z najbardziej gorliwych w swej wierze młodzieńców, przykucnął przed nim i wprost przed pysk cisnął mu zabrane z kościoła hostie.
– Na! Żryj!
Było ich dużo. Bardzo dużo. Kilkadziesiąt. Pies nieufnie obwąchał ów dziwny Chleb, a potem ostrożnie, jakby z niejakim nabożeństwem, delikatnie zbierając językiem, zjadł to, co przed niego rzucono. I po raz pierwszy od wielu, wielu tygodni poczuł się szczęśliwy i syty… Zaskomlił radośnie i, zległszy na ziemi, wsparł łeb na łapach i przymknął powieki…
* * *
Rześki ranek 20 sierpnia 1566 roku zapowiadał bardzo upalny dzień. Mrowie protestanckich mieszkańców Antwerpii w religijnym zapale wędrowało przez miasto, wznosząc wrogie antypapieskie okrzyki, szukając pretekstu, aby pobić, a jeszcze lepiej zakatować na śmierć jakiegoś katolickiego klechę, ale miasto wyglądało na wyludnione. Trzeźwiejsi i rozsądniejsi mieszkańcy poukrywali się w domach i bali się nawet zerkać przez okna. Protestantów jednakże rozsadzała energia i ogromne pragnienie przypodobania się Bogu. I oto naraz na ich drodze znalazła się cudowna niczym senne marzenie, ogromna świątynia. Katolicka!
– Katedra… Tfu… Najświętszej Maryi Panny… Tfu!
Jakiś dryblas o czerwonym od opilstwa, nalanym pysku i nieomal filetowym nosie, perorował zawzięcie, wygłaszając swoje mądrości do zebranego wokół niego tłumu, równie zajadłych, co i on sam, prymitywnych ludzi. Bluźnił przy tym, przeklinał i potrząsał solidną dębową pałą, którą dzierżył w garści.
– Czy my, kur…, pozwolimy, żeby coś, kur…, takiego, to siedlisko papistowskich, kur…, diabłów, ściągało nędzę i Boskie, kur….., przekleństwo, na kur…, nasze, kur…, sławne miasto, kur…?
– Nie! – ryknął tłum. – Nie! Niedoczekanie ich!
– Więc co nam, kur…, czynić trzeba? – zakrzyknął dryblas, a, iż zakrzyknął tak głośno, że aż mu gardło odmówiło posłuszeństwa, musiał je od razu przepłukać winem, co też i uczynił i, nie skąpiąc sobie, pociągnął tęgi łyk, a potem drugi i trzeci. Wino było dobre, mszalne, zrabowane onegdaj w zakrystii, któregoś z wcześniej sprofanowanych kościołów.
– Spalić! Spalić! – wrzeszczeli ci najgorliwsi.
– Nie! Budynek zająć, a tylko bałwany powyrzucać! – wrzeszczeli inni.
Ostatecznie opinia tych drugich zwyciężyła.
Solidne dębowe drzwi katedry ustąpiły pod ciosami, rozpękły się na kilka części i rozwarło się wejście dla dzikiego tłumu. A ów rzucił się w kierunku wielkiego ołtarza, nad którym wisiał ogromny krucyfiks z rozpiętym na nim Chrystusem Panem, zaś po lewej i prawej jego stronie mniejsze krzyże, na których wisiało dwóch łotrów. Tych ostatnich nie ruszano, widać bliżsi byli sercom pobożnych protestantów, niźli ów Pan Jezus gwoździami do Drzewa przybity. Nie darowali Mu, zarzucili powróz na szyję i zwalili na posadzkę, a potem rzucili się na Niego, z czym kto miał – z drągami, siekierami, kamieniami, młotami i tłukli, i walili, i cięli, aż rozpadł się w drzazgi, a potem i te drzazgi deptali stopami, jakby chcąc je zetrzeć na pył. A dwóch łotrów spokojnie, z wysokości, przyglądało się tej nabożności. Temu przydawaniu chwały Bogu. Temu zacnemu czynowi gorliwych Jego czcicieli.
Gdy jedni zajmowali się unicestwianiem krucyfiksu, inni wydarli drzwiczki do tabernakulum, z puszek i cyboriów wytrząsnęli na podłogę konsekrowane hostie i komunikanty, deptali stopami i na nie pluli. Naczyń liturgicznych, a jakże, nie potrzaskali bynajmniej, a pochowali za pazuchy i do worów. Cóż, wszak były one ze szlachetnych kruszców, to nie godziło się z nimi źle obchodzić, a nie daj Boże, uszkodzić, iżby nie straciły na wartości, bo Żyd mógłby za nie zapłacić tylko cenę kruszcu, a nie wyrobu…
Jeszcze inni zaś wdarłszy się do zakrystii, powywlekali z szuflad komód i kredencji16 pyszne, złotem i srebrem tkane bądź haftowane ornaty, kapy, dalmatyki, welony kielichowe, ubierali się w nie i z wrzaskiem obłąkańców biegali po ulicach.
Jakiś filut i żartowniś poupychał trochę konsekrowanych komunikantów po kieszeniach i wypatrzywszy stadko gołębi, karmił je nimi… Zasłyszał był bowiem, że ongiś jakiś pobożny niemiecki luteranin karmił hostiami swoją papugę.
Tego dnia bez wątpienia była wielka radość w niebie i sam Pan Bóg klaskał w dłonie z ogromnej uciechy. A już szczególnie się uradował, gdy jakiemuś przypadkowemu przechodniowi, który nie chciał się przyłączyć do tych gorliwych chrześcijan, wybito wszystkie zęby i skopano go po nerkach, aż zamiast moczu oddał krew…
Marzyło się pobożnym mężom, aby złowić jakąś zakonnicę, iżby ją zgwałcić, ale tego dnia nie mieli szczęścia do zakonnic… Pech jakiś, czy coś?…
Na koniec, bo zmierzch nadchodził, pomyślano i o modlitwie, więc zaczęto śpiewać psalmy na ponurą nutę…
* * *
Jak psy wściekłe, jak zajadłe brytany, gryźli się między sobą członkowie protestanckich denominacji. Luteranie nienawidzili kalwinistów, kalwiniści luteran, jedni i drudzy antytrynitarzy17, a najsławetniejszego z tych ostatnich, Miguela Serveta18, kazał spalić na stosie nie byle kto, bo sam Kalwin przecie! Ale oni wszyscy w jednym byli zgodni – w nienawiści do katolików. Czemu dawali wyraz w napaściach na ludzi, bezczeszczeniu świątyń, profanacjach, bluźnierstwach i znieważaniu wszystkiego, co do tej pory uważane było za święte.
Katolicy byli tymczasem w wyraźnej defensywie. W krajach urzędowo protestanckich musieli się kryć lub ponosili śmierć męczeńską, w innych, jak choćby we Francji, kalwińscy protestanci – hugenoci, śmiało i bez zahamowań, z jakąś diabelską zajadłością, prześladowali katolików, burzyli kościoły, klasztory, a nawet – nie wiedzieć czemu – szpitale, które przecie i im samym służyły. Lubowali się w mordach popełnianych na zakonnikach i gwałceniu zakonnic. Tak! Ci sami hugenoci, których się daje za przykład katolickiego okrucieństwa i nietolerancji. Na domiar szczycili się tymi czynami.
Aż wreszcie… nadeszła noc krwi i grozy…
Hugenockie poczynania – hugenockie mordy, hugenockie bluźnierstwa i świętokradztwa, katolickie odpowiedzi na nie – nie mniej okrutne, ale w początkowej fazie konfliktu nie aż tak okrutne. Inaczej bowiem jest, gdy ktoś się broni przed agresorem, a inaczej, gdy sam tym agresorem się staje.
Francja pogrążona w chaosie, niepewność, co dalej będzie z państwem, niechęć protestantów do domu panującego, pogłębiająca się nienawiść mogąca Francję ostatecznie doprowadzić do ruiny, szczególnie gdyby – tak, jak tego pragnęli hugenoci – udało się sprowokować króla do wojny z Hiszpanią. To wszystko ani nie wyglądało, ani nie wróżyło dobrze.
A hugenoci rośli w siłę. W większości miast, szczególnie tych dużych, liczących się, nie mieli co prawda przewagi, lecz w mniejszych, w miasteczkach i na wsiach, sytuacja wyglądała już inaczej. Ich liczba rosła – było ich w kraju kilkaset tysięcy i przybywało, a w miarę, jak ich siła rosła, rosła też i bezczelność, a szczególnie ciekła im ślinka na zawładnięcie Paryżem. Nie byli to bowiem anieli w ludzkiej skórze, jak to później oświeceniowi prorocy i wszelkiej maści lewactwo wmówiło tak zwanym ludziom, inaczej masom, niegdyś określanymi prostymi, trafnymi słowy: pospólstwem, gawiedzią, czy też jeszcze trafniej – motłochem.
Ale król, chociaż pozostający pod dużym wpływem admirała Gasparda de Coligny19, protestanta, którego nawet wyjątkowo zaszczycał, nazywając go ojcem, nie miał raczej zbyt wiele do powiedzenia, więc choćby i przejawiał wolę, iżby mocniej poprzeć kalwinistów, nie bardzo dysponował taką siłą, by to przeprowadzić. Ponad królem, chociaż nie formalnie, to przecież faktycznie, stała jego matka, Katarzyna Medycejska ciesząca się zdecydowanie złą sławą.
A ona nie życzyła sobie bynajmniej żadnych wojen, wręcz przeciwnie, na rękę by jej było uspokojenie nastrojów w królestwie i osiągnięcie równowagi między katolikami a hugenotami.
Katoliczką była tylko z nazwy, naprawdę chrześcijaństwo, w jakimkolwiek wydaniu, raczej jej nie obchodziło. Miała za to niepohamowane ambicje zdobycia królewskiego tronu dla każdego ze swych dzieci i prowadziła własną twardą politykę zmierzającą w tym kierunku.
Do tego zaś potrzebowała pokoju, nie zaś wojny, albo, jeśli na pokój nie mogła liczyć… wyeliminowania przeciwnika, wyrugowania go ze sceny politycznej.
To było dla niej ważne, a nie, w co kto wierzy. A niechby i wierzył w kopkę siana, póki nie zagrażał jej planom oraz interesom dynastycznym, to mógł sobie wierzyć…
Franciszek II i Karol IX zasiadali po kolei na tronie Francji, trzeci z braci podle starszeństwa, Henryk, raczej nie miał widoków na koronę, no, chyba żeby i Karol IX umarł przedwcześnie i bezpotomnie, ale na to przecie liczyć nie można było.
Zatem katolicka władczyni, królowa-matka Katarzyna, chciała go najpierw ożenić z protestancką królową Anglii, Elżbietą Tudor, nie bacząc na to, że byłby wówczas zmuszony przejść na protestantyzm, a kiedy nic z owych planów nie wyszło, próbowała osadzić go na tronie Algierii, co byłoby równoznaczne, gdyby się owo zamierzenie powiodło, z przejściem przez Henryka na islam. A kiedy i tego nie udało się przeprowadzić, zaczęła się starać dla niego o tron polski, a w Polsce musiałby być katolikiem…
Taki to właśnie katolicyzm fanatyczny i bezkompromisowy, jak się można dowiedzieć z licznych opinii protestanckich, a i nie tylko protestanckich także, tak zwanych historyków, panował na paryskim dworze Walezjuszy.
Lecz to, że chrześcijaństwo – w żadnym wydaniu, ani ortodoksyjnym, ani heterodoksyjnym – nie miało dla Katarzyny żadnego znaczenia, nie oznacza bynajmniej, iż w nic nie wierzyła, o nie, była bowiem żarliwą wyznawczynią innego kultu. Jakiego? O tym będzie później.
Tymczasem, chcąc uspokoić nastroje panujące w królestwie, Medyceuszka wpadła na pomysł, iżby swoją jedyną córkę Marguerite, po naszemu Małgorzatę, de Valois, zdrobniale nazywaną Margot, wydać za hugenockiego króla Nawarry, Henryka.
Była co prawda potrzebna do tego dyspensa papieska, jako że Henryk był nie tylko innej wiary, ekskomunikowanym heretykiem, ale na dodatek także i krewniakiem Margot, lecz Katarzyna ową dyspensę lekceważyła.
Podobnie lekceważyła ją Margot, no i narzeczony, król Henryk też, ale przynajmniej w jego przypadku nie może budzić to zdziwienia ani potępienia, albowiem uważał papieża rzymskiego za antychrysta.
Co więc postanowiono, to i przeprowadzono.
Mimo drobnej przeszkody, jaką była śmierć matki pana młodego, która ślub odsunęła nieco w czasie, to przecie plan Katarzyny się ziścił. I chociaż kontrakt ślubny podpisano już w kwietniu, to oficjalne zaręczyny nastąpiły dopiero 17 sierpnia 1572 roku, zaś sam ślub w dzień później, 18 sierpnia.
Dziwaczne to było widowisko, albowiem ceremonia, po zapewnieniu kardynała Karola de Bourbon, wuja pana młodego, iż dyspensa papieska lada chwila dotrze do Paryża, w co on udawał, że wierzy, bo inaczej nie mógłby legalnie Henrykowi i Margot udzielić ślubu, odbyła się nie w kościele, ale na placu przed nim, konkretnie przed paryską katedrą Notre-Dame.
A czemu tak? Ano, bo gorliwy protestant, hugenot, Henryk z Nawarry zdecydowanie odmówił wejścia do świątyni i uczestniczenia we Mszy. Sumienie mu na to, jak twierdził, nie pozwalało.
Zatem młodą parę jęto wiązać węzłem małżeńskim na placu przed katedrą. Henryk podczas ceremonii ślubnej nie robił już żadnych trudności, natomiast Margot i owszem.
Śmierdziało jej owo polityczne małżeństwo bardzo – to w przenośni. Śmierdział jej też przyszły małżonek – czosnkiem i kozami – a to już bez przenośni. Brzydziła się nim jako mężczyzną. I to okrutnie. Już chyba wolałaby parzyć się z capem niż z nim.
Chyba więc dlatego, gdy kardynał zadał jej rytualne pytanie, czy chce pojąć Henryka za męża, nie odpowiedziała na nie. Milczała. Pytanie ponowił, milczała uparcie.
Ten i ów zaczął chrząkać.
W takiej sytuacji nie wiadomo było, co robić. Pytać po raz kolejny i kolejny, z nadzieją, że w końcu coś powie? A jak nie powie? Pewności nie było.
Plan matrymonialny Katarzyny Medycejskiej ocalił i sytuację uratował książę Henryk, brat Margot i późniejszy król Polski, który w nagłym olśnieniu, stojąc z tyłu, palnął pannę młodą z całej siły pięścią w tył głowy tak, że musiała nią kiwnąć, co kardynał z ulgą odczytał jako znak wyrażający zgodę.
Ślub dobiegł końca.
Po zakończeniu ceremonii nastały dni zabaw, które trwały do 21 sierpnia, a więc, jak na królewskie weselisko, raczej skromnie i krótko.
* * *
Równocześnie z Henrykiem z Nawarry przybyło do Paryża, iżby uczestniczyć w ślubie, całe mrowie hugenotów. Zachowywali się butnie. Jakby dając w ten sposób do zrozumienia, że dzięki owemu mariażowi, odczytywanemu przez wielu, nie ważne czy słusznie, czy nie, za kapitulację katolików przed protestantami, że teraz oni są górą, że trzeba się z nimi liczyć, bynajmniej nie pozornie, ale naprawdę.
Królową Katarzynę ogarnęła wściekłość. Nie dość, iż plan pogodzenia i zjednoczenia Francuzów – katolików i protestantów, wydawał się zagrożony, to i równowaga sił na samym szczycie była zachwiana na korzyść hugenotów.
Stało się to zaraz po zamordowaniu François de Guise20, skrytobójczo, strzałem z pistoletu, przez Jeana de Poltrot21, 24 lutego 1563 roku. A mówiło się przy tym, choć on sam się tego wypierał, że wydarzyło się owo z poduszczenia admirała de Coligny.
Wtedy Katarzyna uznała, że miarka się przebiera i admirał stał się jej solą w oku, paląc je niemiłosiernie.
Nie czuła się panią we własnym państwie. A to Hiszpanie bezpardonowo mieszali się w wewnętrzne sprawy Francji, a to hugenoci coraz wyżej podnosili głowy, a to wreszcie jej syn, jej ukochany Karol IX, zaczął wierzgać i wyrywać się z matczynych pęt, zaraz po tym, jak poślubił Elżbietę Austriacką i, mimo że żona była katoliczką, sam rzucał się w objęcia znienawidzonego protestanta, admirała Coligny’ego, ulegając jego wpływom.
Nie, tak być nie mogło! Jej plany, marzenia, zamierzenia lada moment mogły obrócić się w perzynę. Więc?… Trzeba było zrobić z tym wszystkim porządek! W radykalny sposób! Dość już miała półśrodków, które niczego pozytywnego nie przynosiły. Dosyć!
Coligny… był to, wedle opinii nie tylko hugenotów, ale i katolików, człowiek uczciwy i stateczny… Ale może nie tak do końca? Wypierał się, ale czego innego można się było spodziewać? Że przyzna się do podżegania do skrytobójczego mordu na Gwizjuszu? Że choć nie osobiście, ale to jednak on pokierował ręką Jeana de Poltrot? To by może i przełknęła, ale Coligny wszedł na jej teren, zawłaszczając monarchę. Nie, nie monarchę, bo tak o nim nie myślała, wszak rzeczywistym królem była ona, zatem nie monarchę, ale jej syna!…
Wyrzucała nie raz Karolowi, iż ją zdradził, choć ocaliła go zarówno przed Gwizjuszami, jak i hugenotami, że posadziła go na tronie Francji, a doczekała się wyłącznie niewdzięczności i spiskowania z admirałem. Groziła mu, że wróci do Italii, a jego porzuci na pastwę losu. Lecz Karol, człowiek mocno niezrównoważony, mało się tym przejmował.
Wtedy podjęła decyzję. Kalwiński admirał Gaspard de Coligny będzie musiał zniknąć z tego świata. W sercu Katarzyny zapadł na niego wyrok. Ostateczny i nieodwołalny.
A uroczystości ślubne i zabawy i weselisko, dawały ku temu doskonałą okazję. Można przecież było upozorować wypadek… a w ostateczności, gdyby to nie wyszło – skrytobójstwo.
22 sierpnia Charles de Louviers de Maurevert22, schowany w domu kanonika Villemur, czatował na pojawienie się admirała, który tamtędy zwykł był chadzać. I doczekał się. Wypatrzywszy Colignego na ulicy, po dwakroć wypalił doń z arkebuza. Marny był jednakowoż z niego strzelec. Jedna z kul naderwała bowiem admirałowi palec, druga utkwiła w ramieniu.
Gdy król dowiedział się przy śniadaniu o zamachu, czym prędzej odwiedził poszkodowanego w towarzystwie matki i braci, biorąc ze sobą najlepszego chirurga, którym wonczas uznawano pana Ambroise’a Paré23. Król był wściekły i przyrzekł admirałowi, że znajdzie sprawców i srogo ich ukaże. Skończyło się jednak na słowach. Bo tyle tylko ten król mógł – gadać.
Ranny admirał natomiast, przeczuwając, że zbliżają się jego ostatnie chwile, że wyrok nań już został wydany, błagał władcę, iżby wyzwolił się spod wpływów matki i sam zaczął rządzić Francją.
Na jego nieszczęście owa matka wszystko to słyszała, co zapewne całą sprawę przyśpieszyło…
* * *
Nad Paryżem słońce zachodziło krwawo. W gabinecie Karola IX królowa Katarzyna i jej zaufani siedzieli nieruchomo, w ciszy. Król natomiast nerwowo przemierzał komnatę – od drzwi do jednego z okien i na powrót. Kręcił głową, jakby nie mogąc się pogodzić z tym, co usłyszał z ust matki. A ona poinformowała go, że hugenoci, w tym i Coligny, zawiązali spisek na jego życie.
– Nie, nie i nie! To podłe kłamstwa, to oszczerstwa. Nie! Nigdy w to nie uwierzę! Nigdy!!! Coligny? To jest po prostu niemożliwe!
Katarzyna zaczęła tracić cierpliwość, porwała się gwałtownie z fotela i, zastąpiwszy Karolowi drogę, spojrzała mu głęboko w oczy.
– Wychowałam cię, chroniłam, zapewniłam koronę, ustrzegłam od śmierci z rąk wrogów, a ty mi zarzucasz kłamstwo?! I to kiedy? W jakiej chwili? Wtedy, gdy znów chcę cię ocalić? Synu!…
Katarzyna prawie krzyczała. Król zaś poczerwieniał na twarzy, oczy mu się zwęziły, zaciśnięte wargi zaczęły drżeć. Dłonie zwierał w pięści i rozprostowywał je gwałtownie. Widać było, że z całych sił się hamuje, iżby nie rzucić się z tymi pięściami na matkę. A ona nie przestawała.
I tak się mocowali ze sobą i bez słów i krzycząc na siebie nawzajem. Czas płynął… minęła jedna godzina… druga… aż w końcu król uległ. Nie zdzierżył nacisku, nie wytrzymał napięcia. Rzucił się ku drzwiom, krzycząc:
– Skoro musicie, skoro tylko to was zadowoli, to zabijcie ich wszystkich… Słyszycie? Wszystkich! Niechże ten problem zniknie już ostatecznie! Raz na zawsze! Zamknąć bramy miejskie, aby nikt się nie wymknął!
Królowa i jej zaufani odetchnęli z ulgą.
* * *
Książę Henri de Guise24 ze zgrają żądnych krwi towarzyszy czym prędzej udał się pod dom, w którym leżał ranny admirał. Gwizjusz został na zewnątrz, reszta wbiegła do środka. Kilka sztyletów przebiło pierś de Colignego. Admirał zacharczał, ale po chwili umilkł już na zawsze.
– Co z nim? Co z admirałem? – wołał zza okna Gwizjusz.
– Koniec, panie, koniec.
– Tedy wyrzućcie go na ulicę.
Mordercy powlekli trupa ku oknu i wypchnęli na zewnątrz.
Trup upadł u stóp Gwizjusza, u stóp diuka Henri de Guise, który wreszcie zaspokoił pragnienie zemsty na starym admirale za to, że ów kazał zabić jego ojca… Rachunki wyrównane?… Nie, jeszcze nie…
– Odetnijcie mu głowę i zanieście królowej na dowód, że zadość się stało jej życzeniu – rozkazał.
– A ciało? – zapytał któryś z napastników.
– Ciało? – de Guise wzruszył ramionami. – Ciało? – de Guise kopnął trupa. Zróbcie z nim, co chcecie.
* * *
Śmierć admirała Gasparda de Coligny to był dopiero początek. Ludzie Gwizjusza rozpoczęli polowanie na przywódców hugenockich, a paryski tłum dzielnie im w tym pomagał. Zaskoczeni protestanci prawie nie stawiali oporu. Krew lała się strumieniami, trupy zaścielały ulice. Gwałty i rabunki. Miłosierdzie uciekło z Paryża… mimo zamkniętych miejskich bram…
Kto z hugenotów uszedł żywy z tej rzezi, jaka miała miejsce w noc 24 sierpnia, kiedy to przypadało wspomnienie Apostoła Bartłomieja, ten świętemu mógł był podziękować za to, iż doświadczył cudu…
Oszczędzono życie Henryka z Nawarry, bynajmniej nie dlatego, że był bliskim krewniakiem Walezjuszy, nie dlatego, że był zięciem królowej, bo ta usilnie namawiała córkę, iżby natychmiast wystąpiła o unieważnienie małżeństwa, ale z czystego politycznego wyrachowania, ponieważ jeśliby kazała zaszlachtować i tego Burbona, to Gwizjusze mogliby ponad miarę wzrosnąć w siłę. I co wówczas? Na to pytanie nie potrafiła znaleźć dobrej odpowiedzi, dlatego cuchnący czosnkiem i kozami Henryk przeżył…
* * *
Sytuacja we Francji powoli się uspokajała. Katarzyna koiła nerwy. Jej plany się ziszczały. Nadzieja na tron dla Henryka rosła. Z Polski dochodziły radosne dla niej informacje, bo od kiedy król Zygmunt August zgasł, szanse na tron krakowski dla jej syna stawały się coraz bardziej realne. A kiedy wreszcie posłaniec przybył z wieścią, że dnia 11 maja 1573 roku polscy elektorzy na swego pana wybrali jej Henryka, księcia Angoulême, Orleanu i Andegawenii, mogła wreszcie odetchnąć z ulgą… Przynajmniej na razie…
Książkę w wersji papierowej można kupić tu:
Wydawnictwo Armoryka
wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierza
e-book tu:
audiobook tu:
11466-1520.
2Ceiba, pochote, yaxché – puchowiec pięciopręcikowy, drzewo kapokowe (Ceiba pentandra).
3Biała szałwia (Salvia apiana) gatunek kalifornijskiej szałwi używanej w rytuałach oczyszczających ludzi, miejsca i pomieszczenia; szałwia boska (Salvia divinorum), inaczej wieszcza, endemit występujący w naturze wyłącznie w niektórych miejscach meksykańskiej Sierra Mazateca – roślina posiadająca właściwości psychoaktywne, wywołujące wizje i inne duchowe doświadczenia. Mazatekowie, po podboju kraju przez Hiszpanów poświęcili tę roślinę Najświętszej Maryi Pannie.
4Kwezal, quetzal (Pharomachrus mocinno), święty ptak pogańskich mieszkańców Meksyku.
5Miechunka peruwiańska (Physalis peruviana).
6Każde z imion i nazwisko to anagramy słów łacińskich i hiszpańskich wskazujące kim jest ta osoba.
71427-1517.
8Gnostyk, manichejczyk, bogomił, albigens – wyznawcy religii opierających się na dualizmie i gnozie, czyli na wierze w dwóch równorzędnych sobie bogów – dobrego i złego oraz wiedzy, przeznaczonej dla wtajemniczonych. Uważający Boga chrześcijan za złego, za stwórcę materii i wszelkiego zła, którego należy zwalczać. Gnostycyzm powstał na Bliskim Wschodzie, manicheizm narodził się w Persji, potem dał początek bułgarskim bogomiłom i oksytańskim albigensom.
9Por.: Wider den falsch genannten geistlichen Stand [Against the falsely named spiritual state], Index verborum, Martin Luther´s German Writings, 1516-1525, Boston College 1999, volume 10 / 2, p. 107), [w:] So speaks Martin Luther, so speaks Jesus of Nazareth, [w:] Protestant Theology: Martin Luther and Jesus of Nazareth – Contradictions, Theologian No 3, [w:] Internet: http://www.theologe.de/theologian3.htm (dostęp 30 września 2016 r.).
10Wider die stürmenden Bauern [Against the storming peasants] Weimar Edition of Luther’s Writings 18 (Schriften 1525), p. 249 f., źródło: Theologian, Editor Dieter Potzel, Edition N°3: So speaks Martin Luther, so speaks Jesus of Nazareth, Wertheim 1999, English Translation: Wertheim 2001, [w:] http://www.theologe.de/theologian3.htm, version from 10 th May 2016, [dostęp: 11 października 2016].
11Wider die stürmenden Bauern…, pp. 357-361.
12Luther’s Works, American Edition, Volume 54, p 154, także: D. Martin Luthers Werke, kritische Gesamtausgabe [Hermann Bohlau Verlag, 1893], vol. 2, no. 1472, April 7 – May 1, 1532, p. 33.
13Z Listu św. Pawła Apostoła do Hebrajczyków, Rozdział 10, wers 38.
14Kościół katolicki.
15Komunikowali – dawna forma: przystępowali do Komunii św.
16Dziś stolik w prezbiterium, na którym ustawia się naczynia liturgiczne, oraz wino i wodę w ampułkach, dawniej rodzaj komody z szufladami w dolnej części, w których przechowywano szaty liturgiczne i nadstawką z zamykanymi szafkami, w których umieszczano naczynia liturgiczne.
17Antytrynitarze – zwolennicy herezji Ariusza (256-336), negujący naukę o Trójcy Świętej, twierdzący, że Bóg istnieje tylko w jednej osobie – dziś najbardziej znanymi w Polsce antytrynitarzami są Świadkowie Jehowy.
18Miguel Servet (1511-1553) – heretycki teolog, przeciwnik dogmatu o Trójcy Świętej.
19Gaspard II de Coligny (1519-1572) – francuski admirał, jeden z przywódców hugenotów w czasie wojen religijnych we Francji.
20François de Guise (1519-1563).
21Jean de Poltrot (1537-1563).
22Charles de Louviers de Maurevert (1505-1583).
23Ambroise Paré (1510-1590) – najwybitniejszy francuski chirurg okresu renesansu i jeden z ojców współczesnej chirurgii.
24Henri de Guise (1550-1588).
===============================================
Książkę w wersji papierowej można kupić tu:
Wydawnictwo Armoryka
wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierz
e-book tu:
audiobook tu: