W londyńskiej gospodzie Pod gęsią z rusztu hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał… Wielka Loża Londynu.
CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO
Andrzej Juliusz Sarwa
CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (16)
Wieczorna wizyta
Był marzec, ciepły marzec. Tak ciepły, że prawie już cały śnieg stopniał i tylko jego brudne resztki kryły się gdzieś po jarach i rozpadlinach.
Właśnie się zmroczyło. Sobotni wieczór 13 dnia tegoż miesiąca spokojny i cichy nie wieszczył niczego nadzwyczajnego. Białeccy, ucałowawszy już dziewczynki do snu i zostawiwszy je pod opieką niani, sami dla rozrywki, dla odprężenia postanowili zagrać w cribbage’a.1
Ledwo jednak rozłożyli karty, do saloniku wszedł lokaj i podał panu Mikołajowi na tacy jakiś złożony wpół karteluszek.
– I cóż to takiego, Franciszku?
– Ktoś nieznajomy mi przybył konno, na pięknym smolistym arabie i prosi o rozmowę z jaśnie panem.
Mikołaj wziął karteczkę, rozprostował i zerknąwszy na nią, powiedział:
– Poproś.
Nie minęło więcej niż chwila, a w drzwiach stanął poprzedzany przez Franciszka mężczyzna.
Kamerdyner go zaanonsował;
– Pan markiz Balletti, hrabia de Saint-Germain.
Młody pan Białecki pobladł nieco, bo takiej wizyty się nie spodziewał…
* * *
– Zatem to twoje ostatnie słowo, Mikołaju?
– Ostatnie, panie markizie… hrabio… nie wiem jak się zwracać… już całkiem się pogubiłem…
– Dzisiaj niech będzie hrabio.
– Więc tak, panie hrabio.
– Mikołaju przyjmuję twoją decyzję do wiadomości, ale proszę, byś w spokoju przemyślał czy tak czysto po ludzku, z uczciwości, wypada mi odmawiać?
Białecki milczał.
– Przecież wiedziałeś, że może nadejść taki dzień, że zażądam od ciebie przysługi.
Białecki milczał.
– Nie obawiaj się, nie będę się domagał zwrotu pieniędzy. To była moja inwestycja, a jak przy każdej inwestycji zawsze istnieje ryzyko, że nie przyniesie ona zysku, lecz stratę. Ta, wygląda na to, że przyniesie stratę… przynajmniej na razie… Tak czy inaczej, gdybyś mimo wszystko zmienił zdanie, to staw się wczesnym rankiem 24 czerwca w londyńskiej gospodzie Goose and Gridiron Ale House…2
– Panie hrabio… domaga się pan ode mnie czegoś potwornego… pan żąda, bym porzucił rodzinę…
– A cóż w tym niby potwornego? – z flegmą w głosie zapytał de Saint-Germain. – Ja nie posiadam rodziny i… żyję. Jak widzisz całkiem nieźle. A poza tym są rzeczy i sprawy ważniejsze niż rodzina. Nawet twoja, chociaż ty możesz mieć inne mniemanie, inny pogląd na to. Gdybyś przynajmniej miał syna… Gdybyś miał syna… Córki… one… żadnej dla mnie… wartości… Cóż… cóż… tracąc ciebie, miałbym niejako w odwodzie twojego syna… Ale może to się zmieni? To łono – tu głową wskazał na panią Białecką – niezdolne urodzić ci syna…
– Panie hrabio! Proszę nas nie obrażać!
– Cicho! – Saint-Germain powstał i położył Mikołajowi palec na ustach. – A teraz do widzenia… albo może nawet… żegnaj, mój przyjacielu… przynajmniej na razie…
Hrabia wyszedł, ale długo jeszcze wisiał w powietrzu ciężki zapach słodkich egipskich pachnideł, w których się gość lubował…
Wołanie puszczyka
Pan Białecki tego dnia, zupełnie bez powodu był jakiś nieswój. Z ulgą więc przywitał wieczór, ale zasnąć też nie mógł. A gdy już wróble zakończyły swoje wieczorne świergoty, skądś z oddali dobiegł go głos puszczyka. Żałosne, natrętne nawoływanie, jakby ten ptak symbolizujący nieszczęście i śmierć gdzieś go wzywał nieustępliwie, z uporem.
Mikołaj na ów dźwięk drgnął i poczuł, jak przez plecy przebiegł mu niemiły dreszcz. Ten głos nie tylko był przykry, lecz także ponury i przesiąknięty grozą.
Pauline spała w małżeńskim łożu spokojnie, równo oddychając, ale Mikołaj przewracał się z boku na bok. Dopiero gdy na farnej dzwonnicy zegar wybił północ, a z dworu dobiegł go szmer deszczu, który coraz bardziej się nasilając, w końcu zamienił się w ulewę, Białecki usnął…
Mamy z Pauline gdzieś dojść, do jakiegoś celu, lecz nie wiem do jakiego. Tak jakby na wierzchołek wysokiego i dość stromego wzgórza. Wiedzie nań dłuższa, dużo dłuższa droga. Trzeba by całe wzgórze obejść, zajść z drugiej jego strony i łagodniejszym podejściem spokojnie wejść na szczyt, na którym znajduje się wspaniała budowla, jakby pałac, czy świątynia… Żona chce się kierować ku tamtemu łatwiejszemu podejściu, ale ja mówię: „Idźmy tędy, prosto w górę zbocza”. Nie bardzo chce, lecz ja ją przekonuję: „Pomogę ci”. Podpieram ją z tyłu, pomagam w niezmiernie trudnej i ciężkiej wspinaczce… W końcu dochodzimy do pionowych obrywów skarpy i już dalej iść nie można, tędy nie da się dojść do wierzchołka… a przecież był tak blisko… nieomal na wyciągnięcie ręki… Lękam się, żeby Pauline nie runęła w dół z całym impetem i nie zrobiła sobie krzywdy. Podtrzymuję ją więc z całych sił i zsuwamy się po pochyłości, lecz z takim pędem, że aż muszę hamować go obcasami, którymi ryję bruzdy w ziemi. Strach chwyta za gardło…
Mikołaj obudził się spocony i roztrzęsiony. Nie dośnił tego majaku do końca, nie poznał jego finału. Wsparł się na łokciu i zapatrzył w śpiącą żonę.
Otworzyła oczy, widząc pochyloną nad sobą twarz męża, uśmiechnęła się i przeciągnęła rozkosznie.
– Dzień dobry mój kochany – przytuliła policzek do jego dłoni. – Czemu jesteś zatroskany?
– Sam nie wiem. Najpierw puszczyk nie pozwalał mi zasnąć, a potem senny koszmar… nie mogę go zapomnieć ani się z niego otrząsnąć.
* * *
Przy śniadaniu Pauline zapytała Mikołaja:
– To na jak długo wyjeżdżasz do tego Opatowa?
– Na kilkanaście godzin zaledwie. Jeśli wyruszę zaraz, to około północy powinienem wrócić.
– Nie! – kobieta zdecydowanie przecząco pokręciła głową. – Nie! Nie ryzykuj, kochany, w tym niepewnym czasie. Zanocuj w miasteczku i wróć następnego dnia.
– Myślisz, że będzie bezpieczniej?
– Za widna pewnie tak…
– Skoro masz być dzięki temu spokojniejsza, to niechże będzie, wrócę jutro, myślę, że w południe albo tuż-tuż po – Mikołaj uśmiechnął się i pocałował Pauline w policzek.
* * *
Czterech dryblasów o posturze niedźwiedzi odzianych w mundury saskich grenadierów siedziało rozpartych swobodnie, a nawet rzec by można w nieprzyzwoitych pozach, w salonie dworu Białeckich.
Pani Pauline dygocąc i kuląc się ze strachu, przycupnęła na skraju fotela.
– No?! No co powiesz?! – krzyknął po polsku, lecz mocno kalecząc język jeden z niemieckich żołdaków.
Pani Białecka milczała.
– To nie wiesz, że mamy władzę poderżnąć ci gardło, albo zostawić cię przy życiu?
Pani Białecka milczała.
Niemiec się rozjuszył. Porwawszy się na nogi, podbiegł do kobiety, schwycił ją za włosy i z całej siły uderzył ją pięścią w twarz. Z rozbitego nosa pociekła krew.
Pani Białecka milczała. I sama nie wiedziała czemu. Ale przecież choćby nawet zaczęła krzyczeć, to i tak nie mogła znikąd spodziewać się pomocy. I tak nikt by jej krzyku nie usłyszał, najbliżsi sąsiedzi mieszkali bowiem w dość znacznym oddaleniu, a drzwi i okna zamknięte były na głucho.
– Przyprowadź dzieci – zarządził ten, zda się komenderujący pozostałymi trzema, żołdak.
– Po co? Ulżyjmy sobie na niej. Czyśmy nie po to przyszliśmy?
– Jazda po dzieci!
Poszło ich dwóch. Przywlekli starsze trzy- i czterolatkę, ciągnąc je za rączki, a najmłodszą, dziewięciomiesięczną wlokąc za nóżki po podłodze i choć aż zanosiła się od płaczu, na żadnym z saskich żołdaków nie zrobiło to wrażenia.
Przywódca napastników wyciągnął nóż i schwyciwszy najstarszą z dziewczynek Małgorzatę–Hortensję przyłożył go jej do gardła. W stronę Pauline zaś krzyknął:
– Rozbieraj się, świnio! Rozbieraj się! Du polnisches Schwein!3
Pani Białecka drżącymi rękami poczęła się więc rozdziewać…
…………………………………………………………….
Przywódca podciągnął spodnie, bo drugi Niemiec już czekał w kolejce mocno zniecierpliwiony.
Trzeci z napastników nie mogąc spokojnie dotrwać swojej tury, schwycił czteroletnią Małgorzatę–Hortensję, a ostatni, zobaczywszy to, idąc w jego ślady, trzylatkę Dianę-Teresę… I dopiero wtedy Pauline zaczęła wyć, rozpaczliwie, strasznie, niczym wilczyca, która wpadłszy w paści, musi patrzeć, jak niegodziwcy znęcają się nad jej szczeniętami…
A dzieciny na przemian zanosiły się od szlochu i wyły z bólu nie do zniesienia…
…………………………………………………………….
Grenadierzy skończyli, ale nie dość im było jeszcze rozrywek. Herszt wgryzł się wzrokiem w oczy sponiewieranej pani Białeckiej. Ta zaś, nie mogąc znieś owego spojrzenia, przymknęła oczy.
– Tu! Suko! Tu się patrz i posłuchaj. Jeśli chcesz, by twoje bękarty ocalały, byśmy im gardeł nie poderżnęli, jeśli je naprawdę kochasz, to masz tylko jedno wyjście, by je uratować.
– Jakie? – wyszeptała kobieta.
– Powiesisz się. Zaraz. W tym salonie.
– Jestem przy nadziei, co wy zrobiliście, co jeszcze chcecie zrobić, czym wam zawiniłam ja i moje córeczki?
– Halt die Fresse! Zamknij mordę! Nie powiesisz się, to je żywcem poćwiartujemy… najpierw ręce, potem nogi, później wydłubiemy oczy, obetniemy uszy, nosy i zostawimy, niech się wykrwawią i zdechną!
Pauline zaniosła się strasznym jakimś, niepohamowanym łkaniem i energicznie poczęła kiwać głową, w ten sposób wyrażając zgodę.
– Ale potem… potem… zostawicie już je w spokoju? Moje kochane dziewczynki? Zostawicie?…
Herszt nic nie odpowiedział, oddarł tylko długi pas z okiennej zasłony, z jednego końca zrobił pętlę, drugi przywiązał do haka, na którym był zamocowany żyrandol, przy okazji rozrzucając osadzone w nim świece po podłodze, pchnął stół pod ścianę, na jego miejscu postawił trójnogi taboret od klawesynu, a później zmusił panią Białecką, by na ów taboret wyszła i gestem nakazał jej założenie sobie stryczka na szyję.
Wahała się przez parę chwil, ale gdy łotr przyłożył nóż do gardła Marii-Krystyny, przeżegnała się i zamknąwszy oczy, spełniała żądanie.
Niemiec podszedł wówczas i kopnąwszy taboret, wybił go spod nóg Pauline, a ta bezwładnie zawisła nie dotykając nogami podłogi. Próbowała – w bezwiednym odruchu ratowania życia, a może tylko dlatego, że jej tchu brakowało szarpać się z pętlą stryczka, uwolnić się od niej, lecz na próżno…
A gdy po jakimś czasie przestała już wierzgać i znieruchomiała, grenadierzy wstali, do syta napatrzywszy się na widowisko, jakie sobie sprawili.
Tyle że to jeszcze nie był koniec…
Kiedy, obładowani flaszami wina, miodu i starki, opuszczali progi owego, tak do niedawna jeszcze szczęśliwego, domostwa, w salonie u powały wisiał trup Pauline, a na podłodze wykrwawiały się trzy dziecięce ciałka… Z okropnych ran, z ich poderżniętych gardeł, wysączały się już ostatnie kropelki posoki…
Niania, panna pokojowa i lokaj dogorywali w sieni…
Do południa 24 czerwca 1717 roku, brakowało jeszcze tylko paru chwil… a potem zegar na ratuszowej wieży jął wydzwaniać godzinę…
* * *
Tego samego dnia, dnia św. Jana, w londyńskiej gospodzie Pod gęsią z rusztu markiz Balletti, hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał Mikołaja. Niby wiedział, iż ów nie przybędzie, niemniej łudził się jeszcze jakąś nikłą nadzieją…
Chciałby, iżby tu był, bo miały się wydarzyć rzeczy wielkie i straszliwe zarazem, mające wreszcie zmienić po wiekach i wiekach wieków oblicze Ziemi i umysł Człowieka… Świetlisty wreszcie powinien pewniej zasiąść na swym tronie i choć nie do końca jawnie, to przecież jednak miał zapanować nad coraz większymi i większymi obszarami ludzkich dusz, sumień, serc i umysłów. Na razie jednak prawdziwy, rzeczywisty, realny Książę Tego Świata… na dobry początek przynosił nową epokę, nazwaną przez jego wyznawców Oświeceniem…
A gdy się rozpoczęła wieczerza, podczas której ukonstytuowała się Wielka Loża Londynu, po raz pierwszy odważywszy się ujawnić światu istnienie, aż dotąd absolutnie utajonego Bractwa zbrakło w tym najwspanialszym i najdostojniejszym zgromadzeniu tego, którego losem chciał pokierować, wynosząc go na szczyty poznania, czyniąc jednym z tych, którzy decydują o losach świata.
Lecz Mikołaj zawiódł, Mikołaja nie było…
Jak widać markiz, będąc tylko stworzeniem, nie był ani nieomylny, ani wszechwiedzący… Czy jednak jego plan względem młodego pana Białeckiego ostatecznie rozsypał się w pył, który wiatr rozniesie i ślad po nim nie zostanie… choćby najmniejszy?… dziś się zawiódł, ale dziś się skończy… nadejdzie jutro… pojutrze…
Porzucił owe myśli, bo oto miano pokazać światu owe filary masonerii, na których miała się wspierać Świątynia Ludzkości: Wolność, Równość, Braterstwo i Tolerancja. Lecz nie wiadomo, czy to przez przeoczenie, czy też celowo zatajono ostatni z filarów, a może raczej zwornik spajający sklepienie owej budowli – Śmierć… Bo kto by nie pragnął uczestniczyć we wznoszeniu, na gruzach poprzedniej, tej nowej budowli i nie chciał także być posłuszny owym inaczej pojmowanym zasadom, bezwzględnie powinien umrzeć, iżby nie hamować Postępu… bo rzecz szła nie o byle co przecie, lecz o dobro Ludzkości, a jednostka Ludzkością nie jest, choć do niej przynależy, lecz zaledwie tak jak ziarnko piasku do nadmorskiej wydmy. Jeżeli tedy wzniesieniu świątynnego gmachu przeszkadza, wpadłszy w tryby nieubłaganego Postępu, winien ją zmieść wiatr dziejów, dujący od czarnych otchłani Wiary ku jasnej jutrzence Wiedzy…
Obłąkany
Mikołaj, jadąc stępa, wyminął czterech saskich żołdaków, którzy wprost z jasnobrązowej glinianej glazurowanej butli pili zacną starkę i rechotali głośno, najwyraźniej czymś mocno rozbawieni.
„Jak to dobrze, że obradujący tego roku sejm uchwala wyrzucenie saskich wojsk z Rzeczypospolitej” – pomyślał Białecki i chciał, odruchowo, splunąć z obrzydzeniem patrząc na tych chamów i prostaków, którzy względem Polaków uważali się za nadludzi, choć byli zwykłymi zbójami, ale się powstrzymał. Nawet bowiem śliny szkoda było na nich. Ścisnął tylko konia kolanami i przyśpieszył nieco.
Po chwili wjechał na podworzec swojego domostwa, zdziwiony, że brama stoi otworem, rozwarta na oścież. Tknęło go jakieś niedobre przeczucie, a lęk przydusił mu piersi. Naprędce zahaczył uzdę swojego deresza o gałązkę młodego wiązu i pędem wbiegł do sieni.
* * *
Stał, nie mogąc wydusić z siebie ni jednego słowa. Stał i patrzył na trupy swoich najbliższych, na zamordowane całe jego życie… a potem, chwiejąc się na niepewnych, drżących nogach, skierował ku wyjściu.
– Jaśnie panie… – do uszu Mikołaja dobiegł ledwo słyszalny szept.
Spojrzawszy w jego kierunku, dostrzegł teraz, że sługa jeszcze nie skonał. Pochylił się nad nim.
– Franciszku, na Boga Wszechmogącego, co tu się wydarzyło? Kto to zrobił. Jaki demon?
– Jaśnie panie… dragoni… sascy… czterech ich było… pomścij… pomścij… – skonał.
Mikołaj zawył jakoś tak strasznie, po zwierzęcemu i pędem rzucił się na ulicę z wyciągniętą szablą.
Saskim zbirom się nie śpieszyło. Stali tuż przed bramą Akademii jezuickiej i ciągle rechocząc, nadal raczyli się zrabowanymi w domu Białeckich trunkami.
I naraz ich śmiech zgasł, a na ziemi legły cztery ciała…
Mikołaj stał nad nimi z zakrwawioną szablą w dłoni i wpatrywał się w konających, którzy w ostatnich drgawkach darli palcami ziemię i ryli ją obcasami butów. A potem znieruchomieli na dobre…
Mijały minuty, zegar na wieży wydzwonił kolejny kwadrans. A Mikołaj wciąż tak stał, ogarnięty stuporem…
* * *
– Ojcze rektorze! – tercjan bez pukania wtargnął do komnaty przełożonego. – Ojcze rektorze!
Ten ostatni porwał się zza stołu.
– Cóż to się stało?! Mów!
– Trza ratować naszego panicza Mikołaja. Natychmiast.
Rektor podciągnął rewerendę4 i – nie pytając o przyczynę – rzucił krótkie:
– Prowadź!
– Ojcze rektorze, pan Mikołaj usiekł przed naszą bramą czterech Niemców i stoi nad nimi z zakrwawioną szablą w ręku.
– Oszalał?
– Ani chybi.
– Tylko czemu?
– Dowiemy się, wpierw jednakowoż ukryjmy go w klasztorze. I to czym prędzej, póki nikt go jeszcze nie naszedł. A wie ojciec przecie, że w takiej sytuacji sprawiedliwego procesu by nie było, tylko od razu gardło da, bo go kompani tych Niemców rozsiekają na ulicy.
* * *
Mikołaj ujęty pod ramiona przez dwu jezuitów szedł z nimi z bezmyślnym wyrazem twarzy.
– Do podziemi, braciszku, do podziemi, to tajnej komnatki. Póki się nie dowiemy, o co poszło, trzeba go ukryć. Jeśli zawinił, nie poradzimy i trzeba go nam będzie wydać, tymczasem jednakowoż dajmyż mu azyl.
* * *
– Moje kochanie… Moje serduszka… moje życie zamordowane… krew… krew… wszędzie krew… – Mikołaj szklistym wzrokiem wpatrywał się w krucyfiks zawieszony na ścianie oświetlony łojową świeczką i szeptał sam do siebie… wkoło to samo… wkoło to samo…
– Braciszku, a dobierzcie sobie, któregoś z ojców, powiedzcie, że to na moje polecenie i pójdźcie do dworku Białeckich, zobaczyć co tam się stało… bo mam dziwne przekonanie, iż musiało się wydarzyć coś wyjątkowo strasznego…
* * *
Jezuici z rozszerzonymi z przerażenia oczami wpatrywali się w tężejące już trupy i w skrzepłą krew, której kałuże rozlały się po podłodze, a rozbryzgi poznaczyły ściany.
Pani Białecka zwisająca na stryku, z twarzą siną i wytrzeszczonymi oczami wpatrywała, zda się, w przybyłych, jakby domagając się sprawiedliwości…
Przeżegnali się oba kilkakroć i czym prędzej opuścili to upiorne miejsce.
* * *
– Ojcze rektorze… nie możemy wydać pana Mikołaja… On nie zgrzeszył… po tym cośmy zobaczyli… w amoku to zrobił, w szale, w afekcie… on nie był sobą… – znów, skuleni w sobie, z przerażeniem malującym się na twarzach, przeżegnali się obaj. – A jak go wydamy, to i jeszcze jego zabiją… a przecie to nasz wychowanek! Jakby nasz syn! A przecie szukają go wszędy. A jak dopadną, to ukatrupią.
– A pogrzeb?
– Bartusze go urządzą… już ich powiadomiłem. Akurat byli w mieście. Stary, choć dzielny szlachcic, co to z niejednego komina wygartywał i szmat świata zjeździł, gdy wysłuchał tych wieści, to aż omdlał… Potem się jednak pozbierał, powiedział, że wie, gdzie panicz trzymał pieniądze, że je wyciągnie ze schowu i nam tu przyniesie na przechowanie, a i na utrzymanie Mikołaja także. Powiadał, iż chętnie wziąłby go do siebie, ale przecie tam go najpierw będą szukać.
– Niechże i tak się stanie… Mikołaj chyba rozum postradał, nie mówi, nie śpi, trzeba go karmić… drętwica go nie opuszcza… Mój Boże, taki dobry był z niego chłopak… Zdawało się, że wszystko zło już za nim… takie niebywałe szczęście, jakośmy myśleli, spotkało go w sam czas, gdy znikąd żadnej nie było widać dlań nadziei… Najwyraźniej jednak Pan Bóg miał inne plany względem niego… cóż… fiat voluntas tua… fiat voluntas tua5…
* * *
Wieść o tym strasznym mordzie na całej rodzinie Białeckich wstrząsnęła nie tylko miastem, ale i po województwie się rozniosła. A przez to nienawiść do Sasów jeszcze bardziej spęczniała, chociaż sandomierzany saskiego króla poparli, stronę jego wzięli i gdyby nie oni, to by się na tronie nie utrzymał.
Na pogrzeb napłynęło ludu bez liku, a wielebny ksiądz archidiakon, w asystencji licznie przybyłego duchowieństwa z kościołów i klasztorów Sandomierza, nad mogilnym dołem, w którym miała spocząć cała rodzina Mikołaja, wykopanym tuż przy grobie jego matki, powiedział dramatycznym tonem wstrząsającą egzortę6, w której zawarł wieszczbę coraz większymi krokami zbliżającego się końca świata.
Dlatego, gdy na trumnę pani i trumienki panienek poleciały pierwsze grudy żółtej lessowej glinki, dudniąc głucho, piersiami wielu z zebranych targnął niepohamowany szloch, a potem żałobnicy zaintonowali pieśń bynajmniej nie tradycyjną, rzewliwą, a inszą – zupełnie nieprzystającą do obrzędów pogrzebowych, za to przystającą do słów owej egzorty:
Dokądże się uciec mamy,
Gdy takich lat doczekamy,
Kiedy Pan Bóg zagniewany,
Iż uczynki liche mamy?
Do pokuty się udajmy,
Najświętszą Pannę błagajmy,
By nam Syna przeprosiła,
Dobre lata przywróciła…
Boleść, drętwota i wyczekiwanie…
Czas mijał, zbrodnia zacierała się i blakła. O Mikołaju powolutku zapominano, lecz Mikołaj nie zapominał o zbrodni i mijający czas niczego w nim nie uleczył – ni pamięci, ni serca, ni boleści niezmiernej, nieopisanej. Był na poły normalny, na poły zaś obłąkany. Niezdatny do samodzielnej egzystencji.
Jego życie-nieżycie, jego wegetacja piekłem była i niczym nadto… Nie, nie bluźnił Bogu, bo nie Jego oskarżał o tę tragedię potworną, ale i diabłu nie bluźnił, bo czuł się przezeń pokonany i zdeptany… zbyt słaby na to nawet, aby złemu duchowi złorzeczyć…
Mieszkając w tajnym jezuickim loszku, czasami tylko nocami wychodził do klasztornego ogrodu, albo około północy snuł się pomiędzy pozapadanymi grobami cmentarza św. Piotra, potykając się niekiedy o nadpróchniałe krzyże, które pokruszone starością rozrzucały kęsy swych ramion pośród zaniedbanych, piołunem zarosłych alejek… a śród studentów Akademii i klerykami pobliskiego seminarium duchownego, a i po mieście także rozeszła się plotka, iż to upiór, czy też dusza pokutująca, szukająca wspomożenia, więc niejeden modlił się żarliwie o spokój dla szaleńca, myśląc, iż owo ktoś martwy… ale bo i też, tak po prawdzie, Mikołaja do grona żywych trudno byłoby zaliczyć…
Nie miał ojciec rektor serca, iżby wygnać pana Białeckiego z klasztoru, a każdy dzień dłużej, to był przecie kolejny dzień przesycony lękiem… bynajmniej niemałym… co by się rzecz owa nie wydała…
I tak przeminęły aż trzy niemiłosiernie dłużące się lata… rok 1720 zbliżał się ku końcowi…
* * *
– I cóż nam, ojcowie czynić wypada? Co dalej? Nie możemy owego upiora przechowywać tu w nieskończoność… to i tak cud, że dotąd rzecz się nie wydała. Zatem co czynić? – Wielebny Ksiądz Rektor Franciszek Kowalicki7, zapytał trzech wtajemniczonych w rzecz całą jezuitów.
– Hmm… u Mikołaja zachorzała dusza i żadne ze stosowanych lekarstw jej nie pomogło… – ozwał się jeden z nich.
– To akurat wiemy – dorzucił drugi.
Trzeci natomiast pomilczawszy chwilę, jakby zbierając myśli, a może zbierając się też i na odwagę, rzekł:
– A może jakaś świątobliwa osoba zaradziłaby temu? Albo przynajmniej jakiejś mądrej rady udzieliła? Bo już tylko w Panu Bogu i Jego cudzie – jeśli zechce go sprawić – całą ufność trzeba kłaść.
– Ma ojciec kogoś konkretnego na myśli? – rektor z nieskrywaną nadzieję wpił się wzrokiem w usta mówiącego.
– Mam.
– Kogóż?
– Wielebną Pannę Krystynę Brzezińską8, naszą świątobliwą sandomierską benedyktynkę.
– Taaak… sława jej świętości, jej roztropności, jej ducha proroczego już się szeroko rozniosła. Ale przecie mieszka za klauzurą! Jakże się nam tam dostać, a i Mikołaja przemycić?
– A po cóż nam za klauzurę wchodzić? Wszystko można będzie w rozmównicy załatwić. Jeśli taka będzie wola Najwyższego… A Mikołaja… w sutannie… z brodą, bo od kiedy tu jest, ni raz się nie golił, jakoś o zmierzchu do klasztoru św. Michała przemycimy… Nie sądzę, by teraz, po latach, zmienionego chorobą, o przemienionej fizjonomii i posturze ktoś mógł poznać.
Jezuita, który jako pierwszy zabierał głos, od niedawna mieszkający w Sandomierzu, bliski krewniak, więc i zaufany, rektora Kowalickiego zapytał:
– A kimże jest ona świątobliwa panna? Gdzieś mi się jej nazwisko obiło o uszy, ale nie przywiązując doń wagi, wyparłem je z pamięci.
– Chciałby ojciec posłuchać?
– I owszem.
– Ale opowieść to długa.
– Nie szkodzi, wszyscy chętnie posłuchamy – zawtórowali mu pozostali. – Nie zawadzi bowiem pokrzepić się tak zacnym przykładem, jakim Wielebna Panna, wszystkim nam, osobom duchownym, przyświeca.
– Niech więc będzie… zaczynajmyż…
Więc rektor zaczął:
– Gdy w dzień św. Gertrudy, czyli 17 listopada, roku Pańskiego 1650, w rodzinie Dunin Brzezińskich na świat przyszło dziecko płci żeńskiej, rodzice zapewne nie przypuszczali, iż żywot jego będzie aż tak różny od żywotów innych panien ze szlacheckich rodzin, podówczas żyjących na sandomierskiej ziemi.
Zwykle tak bywa, iż rodzice, kierowani miłością, pragnęliby, aby ich potomstwo nigdy nie doświadczyło krzywd, i smutków i bólu, żeby potomstwu wiodło się jak najlepiej od poranka narodzin, aż po zmierzch starości.
Tak samo i Brzezińscy, którzy swojej córce dali na chrzcie świętym imię Krystyna mniemali, iż ich latorośl doświadczy w swym ziemskim bytowaniu dobra tylko, że zło jej nie dotknie. Pewnie zdawało im się, iż gdy nadejdzie po temu czas sposobny – poślubi równego jej stanem i majętnością młodzieńca, a oni, rodzice, w jesieni żywota mieć będą pociechę z wnucząt – największej radości starych ludzi.
Przecie stało się inaczej, zgoła inaczej niż stać się było powinno. Krystyna rosła, przeszedł jej wiek dziewczęcy, z podlotka przeistoczyła się w pannę, z panny zaś w kobietę dojrzałą, a o zamęściu ani myślała. Ba! Zdawało się wszystkim tym, którzy ją znali, iż sama nie wie, czego chce od życia.
Och, ileż zgryzot i strapienia owa panna przysporzyła rodzinie! A może nawet i wstydu? Bo toć wstyd – zestarzeć się, a rodzicielskiego domu nie opuścić, męża nie pojąć, dzieci nie urodzić…
Sama zaś Krystyna jedyną pociechę czerpała z modlitwy, na której – skoro tylko sposobność po temu była – chcąc przysporzyć chwały i czci Panu Jezusowi i Jego Najświętszej Matce, trwała, czasu na czcze i płoche zajęcia nie marnując.
Skoro matka tej kłopot sprawiającej panny, razu jednego z siostrą swoją wielebną panną Szumowską, w sandomierskim świętomichalskim klasztorze Zakonu Świętego Ojca Benedykta, żywot skromny, a świątobliwy wiodącą, się spotkała, a na piersi mniszki wypłakała żale i strapienia, których córka była przyczyną, usłyszała:
– Cóż, pani siostro. A może w tym wszystkim, o czymeś mi tu opowiadała, widać palec Boży?
– Skoro tak powiadasz, to i może. Lecz co mi czynić wypada?
– Cóż? Trudno mi ot tak, od razu, jakoweś lekarstwo wyszukać, tym bardziej że i samej panny nie znam zbyt dobrze. Może… może byś – jeśli nic przeciw temu nie masz – przysłała Krystynę na czas jakiś do mnie, do Sandomierza, do klasztoru? Przyjrzę się jej z bliska, rozmowami wybadam. Może z natchnienia Ducha Świętego myśl jakaś zbawienna mnie nawiedzi i strapieniu twojemu ulżę? Któż to wie?
– A zatem niech się stanie, jak chcesz, siostrzyczko.
I stało się, jak ciotka dziewczyny wielebna panna Szumowska, powiedziała.
Skoro tylko Krystyna do Sandomierza przybyła, skoro tylko zatrzasnęła się za nią klasztorna furta, skoro tylko wciągnęła w nozdrza powietrze klasztornych korytarzy przesycone wonią uschłych kwiatów i ziół – szałwi, lawendy, lilii i róż, zdało się jej, iż oto wreszcie znalazła cichą przystań na wzburzonym oceanie żywota. Błogość i spokój przepełniały jej serce, a niedookreślony lęk, który dotąd tkwił w najtajniejszej tajni duszy dziewczyny, ulotnił się bezpowrotnie.
Dnie i noce przemijały wolno. Upływ czasu odmierzały dźwięki kościelnych dzwonów i bicie zegarów – tego z ratuszowej wieży i tego ze szczytu kolegiackiej dzwonnicy.
Krystyna trwała na modlitwie i wtedy, gdy brzask różowozłocisty rozświetlał horyzont na wschodzie, i wtedy, gdy aksamitnogranatowe niebo iskrzyło się rojami gwiazd – złotych okruchów szczodrobliwie ręką Najwyższego rozsypanych po firmamencie.
Kiedy skiełkowała w niej ta myśl – niepodobna już dociec. Niepodobna dociec także, kiedyż to z tej myśli wyrosło potężne drzewo pewności i niezłomności postanowienia. Oto bowiem Krystyna pojęła, że jej miejsce znajduje się w klasztorze. W tym klasztorze.
Roku Pańskiego 1680, dnia 23 kwietnia, panna Dunin Brzezińska upadła do nóg wielebnej ksieni sandomierskiej, prosząc pokornie o przyjęcie do nowicjatu. I nie odmówiono jej.
Zdawać by się mogło, że kiedy już panna odnalazła swoje miejsce w życiu, odpowiedziała „tak” na boskie powołanie, wszelkie utrapienia opuszczą ją na zawsze. Stało się przecież inaczej.
Kochając Boga najżarliwszą miłością, chcąc Mu dać siebie samą aż do końca, Krystyna oddawała chwałę Najwyższemu prawie bez ustanku, do granic wyczerpania, rozumiejąc, że ludzka ułomna miłość nigdy z dostateczną siłą nie może odpowiedzieć na miłość Stwórcy, nie może jej dorównać, nie mówiąc już o tym, by mogła ją zrównoważyć.
Ale to, co czyniła Krystyna, drażniło stare mniszki, które jakoś nie umiały się dopatrzyć w nienasyceniu modlitewnym szczególnej pobożności, a widziały w tym raczej słabość umysłową nowicjuszki, egzaltację, a może nawet chęć wzbudzenia podziwu w otoczeniu. A może i herezję nawet!
Stała się zatem przedmiotem pokpiwania (dla tych, które jej nie potrafiły zrozumieć), szczególnie ze strony innych panien podówczas odbywających nowicjat, a niekiedy strofowania, a nawet i kar ze strony przełożonych, które obserwując jej nader niezwykłe zachowanie i pobożność, uznały ją za dziwaczną, chciały, aby była taka sama, jak i inne mniszki.
Dla większej chwały Bożej znosiła to przecież Krystyna w cichości, co chyba jeszcze bardziej niechętnie nastawiało do niej współsiostry.
Dodatkowym powodem do drwin była szczególna cześć, jaką panna Brzezińska żywiła ku wizerunkom naszego Zbawiciela i Jego Dziewiczej Matki. Oddawała hołd Osobom wyobrażonym na owych wizerunkach poprzez modlitwę, jak też i przyozdabiała je, czym mogła i jak mogła, byle tylko wyglądały pięknie. Niestety, nie miała zmysłu artystycznego, a to drażniło pozostałe zakonnice. Łajana przez przełożone, nie zmieniała się jednak.
W końcu doszło do tego, że nie przypuściwszy jej do ślubów, zamierzano ją z klasztoru precz przepędzić. I na pewno byłoby się to stało, gdyby nie wyraźny palec Boży. Oto bowiem kapłani, którzy z rozmów z Krystyną rozpoznali szczerość powołania do życia zakonnego i jej niepospolitą świątobliwość, uprosili u ksieni, by ta mimo wielu poważnych zastrzeżeń przyjęła dziewczynę w poczet mniszek świętomichalskiego klasztoru.
Ale przecież i wówczas nic się nie zmieniło na lepsze w życiu Krystyny, a to dlatego, że jej zachowanie nie uległo zmianie. Liczne kary, jakie na nią nakładano, nie dały oczekiwanego efektu, dlatego w końcu uznano, że jest niespełna rozumu.
Dziwaczność zachowań Krystyny irytowała współsiostry, a szczególnie to, iż dla większej chwały Bożej i gwoli szczególnego uczczenia Trójcy Przenajświętszej podczas wspólnych modlitw, gdy odmawiano „Chwała Ojcu, i Synowi, Duchowi Świętemu”, wychodziła z ławki i padała krzyżem na posadzce.
Niezrozumiałe (a przez to chyba i drażniące) było jej przygotowywanie się do przyjęcia Przenajświętszej Eucharystii przez nader ostre posty, suszenia, śpiewy nabożne, modlitwy i całonocne czuwania. W końcu w klasztorze za najzwyklejszą wariatkę ją miano i jak wariatkę traktowano.
Lecz przecież ona wszystko to z podziwu godnym spokojem przyjmowała, za dopust zsyłany od Boga mając, aby jej stałość i niezłomność w wierze wybadać, poczytując.
Nie szukała towarzystwa innych, zadowalając się obcowaniem z Panem. Jeśli nie musiała, nie opuszczała swojej celi, oddając się czytaniu dzieł duchownych i rozważaniu boskich tajemnic. Chociaż owa nie była jej patronką, ale przez wzgląd na fakt przyjścia na świat w dzień św. Gertrudy ku niej miała szczególne nabożeństwo, które starała się, jak mogła pośród mniszek klasztoru świętomichalskiego rozszerzyć.
I tak oto mijały miesiące i przemijały lata, aż tych ostatnich uzbierało się czterdzieści, podczas których w poniżeniu żyła, wykpiwana i za głupią uważana przez inne siostry.
Przecież na tym padole nie masz nic wiecznego, a więc i cierpieniom panny Krystyny Dunin Brzezińskiej, kres nadejść musiał.
A stało się to za przyczyną jej tak wielkiej czci ku Ciału Pana Naszego Jezusa Chrystusa, obecnemu w Eucharystycznym Chlebie. Oto, mimo częstych i gruntownych spowiedzi, postów i umartwień, wielokroć nie czuła się godna przystępować do Stołu Pańskiego.
Nie pomagały napominania panny ksieni. Ba! Nakazy nawet! Krystyna ustawicznie powtarzała, iż będzie komunikować wówczas tylko, gdy przyjęcia Ciała Pańskiego poczuje się godna.
Nietrudno domyślić się, że i ten upór poczytano za szaleństwo. Zatem, gdy zdarzyła się okazja, gdy do Sandomierza z wizytacją kanoniczną przybył pan Biskup Krakowski Kazimierz Łubieński, podczas jego odwiedzin w klasztorze świętomichalskim Zakonu Świętego Ojca Benedykta ksieni nie omieszkała przedstawić kłopotów i trosk, jakich doświadczała za przyczyną szaleństwa mniszki Krystyny. Szczególnie niepojęte dla niej było to, iż zakonnica wzbraniała się przed komunikowaniem, mimo częstych spowiedzi i nader surowego żywota.
Wysłuchał Biskup ze zrozumieniem owej opowieści i posłał do Krystyny pewnego Prałata, będącego członkiem sądu kościelnego, aby ów ją wybadał. Lecz niestety – Prałat nic nie wskórał – ponieważ mniszka mówić z nim nie chciała. Po powrocie do przełożonego powiedział tedy:
– Ekscelencjo, ksieni ma zupełną rację, bo wielebna panna istotnie musi być niespełna rozumu.
– I z czegoż to wnosicie, księże? – zapytał biskup.
– Bo ze mną gadać nie chciała, nie bacząc na godność i urząd.
Odprawił Biskup skinieniem ręki swego audytora i zadumał się nad tym, co usłyszał. Ponieważ jednak należał do ludzi, którzy lubią o wszystkim przekonywać się naocznie, pomyślał, że najlepiej uczyni, jeśli sam uda się do Krystyny. Tymczasem jednak kontynuował wizytację klasztoru.
A gdy ją ukończył, skierował swe kroki ku celi Brzezińskiej. I jakież było jego zdumienie, skoro ujrzał ją stojącą przed progiem, przybraną godnie i najwyraźniej oczekującą dostojnego gościa, choć o tym, iż ma do niej przybyć, żadną miarą wiedzieć nie mogła.
Skoro Krystyna spostrzegła Biskupa, upadłszy przed nim na kolana, wyciągając ręce w błagalnym geście, zawołała:
– Ach, wysłuchaj mnie bez świadków, panie Biskupie, następco Świętych Apostołów. To bowiem, co mam ci do powiedzenia, jest dla mnie nader ważkie i nie chciałbym, iżby doszło do uszu, dla których nie jest przeznaczone.
Biskup w łaskawości swojej zezwolił na to, aby wielebna panna odbyła z nim rozmowę w cztery oczy tylko. A skoro wszedł do celi, wyszedł z niej potem zbudowany tym, co posłyszał z ust mniszki przez wszystkie współsiostry uważanej za chorą na umyśle. I nakazał, iżby ani ksieni, ani żadna inna z panien mieszkających w świętomichalskim klasztorze od tej pory nie ważyły się dokuczać ni słowem, ni czynem Krystynie.
Następnego zaś ranka osobiście wysłuchał spowiedzi owej panny, a udzieliwszy jej rozgrzeszenia, chciał nieść jej Przenajświętsze Ciało Pańskie z kościoła do celi, na co przecie panna nie pozwoliła, udając się do świątyni.
I od tej pory ni ksieni, ni żadna inna zakonnica nie dokuczały już Krystynie. Ba! I przeciwnie nawet! Pouczone przez Biskupa, innymi oczyma poczęły patrzeć na jej żywot i postępki. A im pilniej się jej przypatrywały, tym większe podziwienie w nich budziła.
A te były dziwy niepojęte dla ludzkiego rozumu, w które życie Krystyny Dunin Brzezińskiej Pan Bóg był ubogacił:
Jadała nader skąpo, jedynie tyle, aby w piersi iskrę życia utrzymać. Mieszkając pośród innych, w rzeczywistości mieszkała sama, szukając samotności i zachowując milczenie.
Mimo srogości, jaką miała względem swojego ciała, zawsze była pogodna i zawsze radosna, a co więcej, w dobrym zdrowiu, mało kiedy chorując, długie lata żyła.
Podobnie jak i względem innych świątobliwych sług i służebnic Boskich, tak i względem Krystyny rozmaitych swych sztuczek Szatan – Diabeł, Kłamca i Ojciec Kłamstwa, nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego, próbował, ale przecie miłosierdzie Najwyższego nie dozwoliło, by kiedykolwiek owym pokusom uległa.
Zdarzało się, że pobożna panna w zachwycenie wpadała. Razu jednego aż przez trzy dni i trzy noce trwające. A gdy jej zwykłe czucie i zwykły rozum powróciły, to co przeżyła, czego doświadczyła i co słyszała, w owym zachwyceniu będąc, zataiła, mówiąc, iż jej zakazano rozprawiać o tym.
Lecz to nie wszystkie przecie niezwykłe, a cudowne zdarzenia. Nie sposób nie wspomnieć o najważniejszym – o darze prorokowania i przewidywania przyszłości, o czym mniszki i ksieni nie raz i nie dwa się były przekonały.
I tak, w dniu i w godzinie śmierci swojej matki, mieszkającej o szesnaście mil od Sandomierza, poznała Krystyna (na co byli wiarygodni świadkowie), iż jej rodzicielka ów padół ziemski opuszcza i z doczesności przechodzi do wieczności. A całe świętomichalskie zgromadzenie zakonne, które o westchnienie za swą matkę prosiła, zanim jeszcze wiadomość o jej śmierci do klasztoru przyszła, dziwowało się, skąd ona o tym wiedzieć mogła.
Wielebnej pannie benedyktynce Franciszce Tarłównie, roku 1705, na trzy dni przed skonem jej ojca Stanisława Tarły, wojewody lubelskiego, przepowiedziała, iż ów godny pan umrze i że rychło umrze, co było zgoła niepodobne, do zdrowia bowiem był wracał.
Zdarzało się, iż niektórym nieletnim dziewczętom przyszłość przepowiadała, a szczególnie jeśli która z nich zakonny żywot obrać miała. Krom tego, współtowarzyszki swoje dusznymi niepokojami trapione, zbawienną nauką i ukazywaniem im sensu wewnętrznych cierpień i zmagań w dobrym podtrzymywała i utwierdzała, przed upadkiem i grzechem chroniąc.
Bywało wreszcie, że i od cielesnej słabości uwolnić potrafiła nie sztuką lekarską bynajmniej (bo tej nie praktykowała), lecz słowem samym.
Może tedy i naszemu Mikołajowi by pomogła? – zakończył ojciec rektor. – Kto wie?…
Mikołaj i Wielebna Panna
Ostawcie nas samych – dało się słyszeć niewieści delikatny, kojący, ciepły głos dobiegający spoza zakratowanego gęsto otworu w ścianie. Lecz twarzy osoby, która te słowa wyrzekła, nie było widać.
Jezuici posadzili Mikołaja bokiem do owego otworu, a sami dyskretnie wynieśli z rozmównicy.
Wdzięczni byli niezmiernie Wielebnej Ksieni Barbarze Trzecieskiej9 za to, że im pozwoliła przyprowadzić tu pana Białeckiego i zezwoliła mu na rozmowę z mniszką Krystyną.
Rozmowę! Wielkie słowo, bo Mikołaj poza mamrotaniem pod nosem, z nikim przez te wszystkie lata sensownego zdania nie zamienił.
Jezuici stali w dość mrocznym korytarzu u drzwi parlatorium niczym posągi, nieruchomi.
Czas skapywał powoli.
Było tak cicho, że nieomal słyszeli uderzenia własnych serc.
Spoza zamkniętych drzwi rozmównicy nie sposób było posłyszeć najmniejszego szmeru…
Spozierali jedni na drugich z niepokojem, w napięciu…
Aż wreszcie, po dobrej godzinie, drzwi owe się otwarły i stanął przed nimi pan Białecki, całkiem odmieniony. Patrzył przytomnym wzrokiem, z twarzy zniknęła tępota, jagody nabrały różowawej barwy, ale to być może z podniecenia tylko.
– Pójdźmyż już stąd, Wielebni Ojcowie – tyle tylko powiedział Mikołaj i ruszył ku klasztornej furcie.
– Mikołaju, nic więcej nie powiesz?
– Gdy wrócimy do Akademii.
* * *
Siedzieli przy stole, naprzeciwko siebie – pan Białecki i rektor Kowalicki. Pozostałych trzech ojców zajmowało miejsca na zydlach ustawionych podle ściany. Przez jakiś czas panowała cisza.
Jeden z jezuitów nerwowo chrząknął.
– Taaak – powiedział przeciągle Mikołaj. – Taaak…
Wpili się oczami w jego wargi.
– Wielebna Panna poradziła mi, żebym się udał do Paryża…
– Po co?
– Miała wizję, że mieszka tam niezwykle świątobliwy diakon, asceta, który na chwałę Bożą pracując, w ludzkich sercach ład przywraca… że przy nim odzyskam spokój i zrozumiem, jaki jest sens mojego życia…
– Co więc zamiarujesz?
– Zastosować się do rady…
– Z dnia na dzień cię nie wypuścimy – powiedział ksiądz Kowalicki.
– Dlaczego?
– Trzeba cię wpierw odkarmić, bo po trzyletnim tak srogim poście nie zajechałbyś dalej niż na Chwałki10.
– Jeszcze z miesiąc musisz tu wytrzymać.
– Niech tak będzie – Mikołaj się nie sprzeciwił. – Wyruszę w ten sam dzień, gdym po raz pierwszy wraz z hrabią konwent ten opuszczał.
– W wigilię Bożego Narodzenia? – zdumieli się duchowni.
– Właśnie…
– Ale dlaczego? Czy mniemasz, że odnajdziesz to, co już bezpowrotnie przeminęło?
– Nie, tak nie myślę… to raczej będzie podróż sentymentalna, po własnych tropach, ku jakiemuś innemu przeznaczeniu… samotnie, bez hrabiego…
– Mikołaju!
– Tak, wiem. Grzechem jest wierzyć w przeznaczenie… chociaż… nic nie dzieje się bez przyczyny… i… nie ma przypadków… tak jakby wszystko wpierw zaplanowano…
Te ostatnie słowa ojcowie jezuici zbyli już milczeniem.
=-=================-===============-=
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
1Cribbage – popularna w XVIII wieku gra karciana dla 2 osób.
2W wolnym tłumaczeniu Pod gęsią z rusztu. (ang.).
3Ty polska świnio! (niem.).
4Rewerenda – sutanna.
5Bądź wola Twoja… bądź wola Twoja… (łac.).
6Egzorta – niezbyt długie kazanie wygłaszane na pogrzebie.
7Ks. Franciszek Kowalicki, S.J., (1668-1730) w latach 1715-1723 piastował funkcję rektora Collegium sandomierskiego, znanego wówczas jako Academia Gostomiana.
81650-1739.
9Była ksienią w latach 1713-1726.
10Przedmieście oddalone od centrum Sandomierza o około 3 km.