Wybory olane

Wybory olane dziennikzarazy

11 maja, wpis nr 1264

Kończy się nam triada wyborcza, która pogrążyła Polskę w elekcyjnym wzmożeniu. Każde z tych wyborów były ważne i inne, ale to te pierwsze – parlamentarne – ustawiły wszystko. Trendy się przeniosły na następne elekcje, sflagowienie plemienne się utrwaliło i nawet zaatakowało doły samorządowe. Rządzą nami plemienne totemy zamiast kompetencji. Ale – sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało.

Pora się więc zająć tą końcówką, czyli wyborami do europarlamentu. Ja tu już o tym pisałem, co tam o nich sądzę – głównie, że są one papierkiem lakmusowym mizerii polskiej polityki, bo wystarczy tylko poświecić złotem z Brukseli, aby cała klasa próżniacza z ustami kiedyś pełnymi zawołań co do swej publicznej misji, porzuciła nawę państwową na rzecz sutego jurgieltu za klepanie unijnych dyrektyw. Okazuje się, że smutnym ideałem, końcem kariery politycznej jest u nas emeryturka u obcych. Ale popatrzmy i na suwerena.

Truizmem jest mówienie, że w demokracji suweren ma to, na co zasłużył. To prawda, ale nie do końca. Pomiędzy wolą wyborcy a jej zbiorową realizacją stoi wiele systemowych zapór. Nie przesadzę, jeśli w skrócie opiszę je, jako zapory przed wejściem nowych elementów do gry politycznej. W sumie struktura ustalona przy Okrągłym Stole jest powielana do dziś, trochę tylko mutuje, częściej w nazwach partii niż w nazwiskach, bo jednym z kluczowych czynników zmiany politycznych osobistości nie jest wola wyborcy, ale… biologia. Po prostu wymierają. Czyli, jak pisał jeden uczony prześmiewca, jest jak z nauką – jej rozwój stymulują pogrzeby. Czasami… wymuszone.

Ale głównym czynnikiem zniekształcającym wolę ludu w jej realizacji jest (w Polsce) śmiertelny duet proporcjonalnej ordynacji wyborczej z progami wyborczymi oraz system finansowania partii. Mały nie ma prawa się przedrzeć. Tylko dla pozoru używa się tu argumentu, że rozdrobnienie jest fatalne, podaje się za przykład początki III RP kiedy kilkuosobowe partie, często egzotyczne, powodowały, że ciężko było składać większość. Trzeba było mnożyć stanowiska, by zadowolić plankton. Lepiej więc miało by być, jak będzie partii mniej, będą siłą rzeczy większe i łatwiej będzie rządzić. Ale to tylko narracyjny pretekst, by – nielicznym poszukującym – uzasadnić dlaczego są te progi. W rzeczywistości ten układ hoduje gigantów i prędzej musisz się do nich zapisać, niż sam wejdziesz ze swoją inicjatywą. Musisz więc pochylić głowę przed którymś plemiennym totemem, a ten ma swoje dogmaty, często, coraz częściej – sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, prędzej z lojalnością mafii.

W tym imadle – ordynacja proporcjonalna i finansowe faworyzowanie dużych, czyli istniejących partii – narodził się polski fenomen: dwupartyjny system polityczny z proporcjonalną ordynacją. W przypadku dwupartyjnych układów politycznych najczęściej mówimy o rezultacie wyborów wedle ordynacji większościowej: tu mamy pierzastego węża, kuriozum biorące wszystkie wady tego politycznego oksymoronu. Mamy dwa obozy, zaś jego reprezentantów wybierają obozów tych szamani. Ordynacja do europarlamentu to już pierzasty wąż na wrotkach, bo tam dochodzi jeszcze wedle systemu Hare’a-Niemeyera, do swoistego „przeskakiwania” mandatów pomiędzy okręgami. Jeszcze bardziej nie wiadomo jak to się dzieje, że człowiek daje kartę na Kowalskiego a wychodzi z cylindra Nowak. 

Ale niepokoi dziś w tych wyborach jeszcze coś. Jest pewien skutek do omówienia a dopiero potem zajmiemy się jego przyczyną. Zazwyczaj w analizach robi się odwrotnie, ale tak lepiej nam wyjdzie pewna dramaturgia. Skutek polega na tym, że te europejskie wybory cieszą się mniejszym zainteresowaniem. W tych obecnych prognozuje się także znacznie słabszą frekwencję, choć czynią to ludzie, którym ostatni frekwencyjny rekord z wyborów 15 października zawrócił w głowie i podwyższył fantasmagoryczne oczekiwania. Ale, trzymając się tej diagnozy o niższej frekwencji, należy zastanowić się kto więc pójdzie, a kto nie pójdzie na te wybory.

Z logiki wychodzi, że pójdzie do urn tzw. elektorat twardy, czyli ultrasi obu plemion. Stąd mamy nieciekawą kampanię wyborczą, bo nakierowaną na mobilizację twardego elektoratu obu obozów. NIKT nie mówi PO CO się wybiera do tej Unii, z jakim programem dla Polski. Mobilizacja elektoratu głównie polega na tym, żeby namówić do uczestnictwa nie z powodów programowych przecież (bo tu mamy plemienne zawierzenia), tylko takich, że trzeba iść, bo jak my nie pójdziemy, to tamci pójdą i będzie kłopot. Czyli znowu polityka, w tym wypadku międzynarodowa, na potrzeby lokalnych potyczek plemiennych. Cała III RP i powód jej międzynarodowej miałkości. Będzie więc gadanie „na tamtych”, powrót (powrót? a czy to się kiedyś w ogóle skończyło?) do czarno-białego świata wojny polsko-polskiej.

No dobrze, a kto NIE pójdzie? Czyli gdzie jest to źródło obniżenia frekwencji pomiędzy wyborami. Totemiarze – wiadomo, pójdą, bo są rozgrzani wciąż tą wojenką, jedni, by się utrzymać, drudzy, by się odkuć. A ci, co nie pójdą, a wcześniej poszli? Ta różnica, to grupa, która wierzyła, że coś zmieni idąc na wybory parlamentarne, ale nie wierzy w to samo w wypadku wyborów europarlamentarnych. Innego powodu tej różnicy nie widzę. A to oznacza, że większość z fanów lokalnej sprawczości swego głosu nie wierzy w jego siłę w tych drugich wyborach. A może nie tyle nie wierzy, ale jest to dla tej grupy rozstrzygnięcie po prostu nieważne.

A to błąd, bo to nieprawda. Coraz więcej władzy przechodzi z państwa na Unię. To jej – jak widać z tej postawy suwerena lekceważone – działania mają coraz większy wpływ na losy naszych rodaków. Do tej pory Bruksela była gdzieś za politycznymi górami, taka „wyimaginowana wspólnota”. Coś tam sobie uchwalali, w Europarlamencie odbywają się jakieś kuriozalne boje o krzywiznę banana. Brukseli zależało na takim image, po to by suweren w tamtym kierunku nie patrzył, co najwyżej znowu powielał swoje polityczne lokalne wybory, tym razem w skali międzynarodowej kontrybucji w projekcie unijnym. Czyli miała to być i jest, zabawa dla zaangażowanych. Tylko wtedy nie będzie niespodzianek, jak się w tę formalinę nie zaplącze jakiś nowy, nieprzewidywalny element.

I ci nieidący tego nie widzą. Że ich obojętność się coraz bardziej mści. Bo Unia ma coraz więcej do gadania, jest elementem, który niewidocznie dla wprawionego oka, ogarnia coraz to większe połacie naszej rzeczywistości. Bez debat, powoli, w różnych kierunkach, cierpliwie i skutecznie. W związku z tym wyborca prędzej rzuci się do gardła swego lokalnego wybrańca, choć ten będzie realizował brukselskie inicjatywy, klepnięte zaniechaniem elekcyjnym tegoż wyborcy. Te wybory są kluczowe, gdyż jeśli tak to pójdzie, że utrwali się obecny układ, to w nowym-starym rozdaniu będą podejmowane już kluczowe decyzje – wystarczy, że klepnie się odejście od zasady weta w kluczowych obszarach, to nie w Europarlamencie, gdzie gardłują po próżnicy europosłowie, ale w Radzie Europejskiej, gdzie siedzą rządy, będzie już można sobie tylko popatrzeć co z Europą będzie robić Berlin, w lekkiej osi z Paryżem. O tym będą te wybory. Jak pójdzie dobrze dla starego układu (a innego na razie nie widzę, bo nie ma eurosceptycznej międzynarodówki – czemu by the way?, nie wiem…), to znajdziemy się w autorytarnym państwie, wspartym o zielone łady, hordy pigmento-pozytywnych inżynierów i lekarzy na naszych ulicach, ostateczną de-industrializację kontynentu, bidę i prześladowania normalnej normalności.

Nieobecny wyborca tego nie widzi, że jest to w jego rękach, ale zobaczy skutki swych zaniechań. I żeby mi potem nie było kwiku, że „oj, d..a boli”. Europarlament jest ciałem fasadowym i wybory do niego, w oparach ułudy sprawczości, mogą ekscytować właśnie tylko ultrasów, którzy w to wierzą. Ale Europarlament jest łątką jednodniówką, ma do wykonania jedno zadanie, po czym można uznać, że jego rola się skończyła – ma zaakceptować zaproponowanego szefa Komisji Europejskiej. I jak to prześpi, klepnie jakieś kolejne kuriozum, to już po herbacie. A więc choćby tylko dlatego jednego aktu warto o niego powalczyć.

Ale nieobecni przy urnach rezygnują z tej szansy. Ja tam nie jestem od działań profrekwencyjnych. Wcale nie uważam, zwłaszcza po akcji wzmożeniowej Jagodzian, że większa frekwencja to lepsza reprezentatywność woli ludu. Broń boże! To tylko szerszy współudział w dziele, na który się – zaraz po wrzuceniu do urny głosu – nie ma wpływu, a który to udział będzie używany przez omnipotentną klasę polityczną do legitymizowania wszystkich i dowolnych działań. A lud będzie w to wierzył, że tak chciał, bo inaczej musiałby stanąć przed lustrem i plunąć sobie w twarz za to, że po raz kolejny dał się zrobić w konia.

Wyborca zaciśniętych zębów tym razem nie pójdzie do urn wybierać mniejsze zło. To zło się samo wybierze, tylko czy rzeczywiście będzie ono mniejsze…?

Ale kochanieńcy – kończy się karnawał wyborczy. Trudne decyzje, choć już podjęte, lecz odłożone na czas wyborczy, zostaną już tylko zakomunikowane. Lepiej już było. Tak, nawet za PiS-u. Przychodzi czas surowości i prawdy. No, może prawda będzie przykrywana kolejnymi wrzutkami co do zakresu zaudytowanego złodziejstwa PiS-u. Ale nie da się długo siedzieć bez chleba na igrzyskach. Zacznie burczeć w brzuszkach. Wszystkim. Pozostanie więc surowość. Ciekaw jestem, czy zapotrzebowanie na nią będzie tak duże, że da się ją uzasadnić już tylko… wojną.  

Napisał Jerzy Karwelis

==============

mail:

Przecież p. J. Karwelis dobrze wie, że to nie parlament rządzi Unią E.