Wybory olane

Wybory olane dziennikzarazy

11 maja, wpis nr 1264

Kończy się nam triada wyborcza, która pogrążyła Polskę w elekcyjnym wzmożeniu. Każde z tych wyborów były ważne i inne, ale to te pierwsze – parlamentarne – ustawiły wszystko. Trendy się przeniosły na następne elekcje, sflagowienie plemienne się utrwaliło i nawet zaatakowało doły samorządowe. Rządzą nami plemienne totemy zamiast kompetencji. Ale – sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało.

Pora się więc zająć tą końcówką, czyli wyborami do europarlamentu. Ja tu już o tym pisałem, co tam o nich sądzę – głównie, że są one papierkiem lakmusowym mizerii polskiej polityki, bo wystarczy tylko poświecić złotem z Brukseli, aby cała klasa próżniacza z ustami kiedyś pełnymi zawołań co do swej publicznej misji, porzuciła nawę państwową na rzecz sutego jurgieltu za klepanie unijnych dyrektyw. Okazuje się, że smutnym ideałem, końcem kariery politycznej jest u nas emeryturka u obcych. Ale popatrzmy i na suwerena.

Truizmem jest mówienie, że w demokracji suweren ma to, na co zasłużył. To prawda, ale nie do końca. Pomiędzy wolą wyborcy a jej zbiorową realizacją stoi wiele systemowych zapór. Nie przesadzę, jeśli w skrócie opiszę je, jako zapory przed wejściem nowych elementów do gry politycznej. W sumie struktura ustalona przy Okrągłym Stole jest powielana do dziś, trochę tylko mutuje, częściej w nazwach partii niż w nazwiskach, bo jednym z kluczowych czynników zmiany politycznych osobistości nie jest wola wyborcy, ale… biologia. Po prostu wymierają. Czyli, jak pisał jeden uczony prześmiewca, jest jak z nauką – jej rozwój stymulują pogrzeby. Czasami… wymuszone.

Ale głównym czynnikiem zniekształcającym wolę ludu w jej realizacji jest (w Polsce) śmiertelny duet proporcjonalnej ordynacji wyborczej z progami wyborczymi oraz system finansowania partii. Mały nie ma prawa się przedrzeć. Tylko dla pozoru używa się tu argumentu, że rozdrobnienie jest fatalne, podaje się za przykład początki III RP kiedy kilkuosobowe partie, często egzotyczne, powodowały, że ciężko było składać większość. Trzeba było mnożyć stanowiska, by zadowolić plankton. Lepiej więc miało by być, jak będzie partii mniej, będą siłą rzeczy większe i łatwiej będzie rządzić. Ale to tylko narracyjny pretekst, by – nielicznym poszukującym – uzasadnić dlaczego są te progi. W rzeczywistości ten układ hoduje gigantów i prędzej musisz się do nich zapisać, niż sam wejdziesz ze swoją inicjatywą. Musisz więc pochylić głowę przed którymś plemiennym totemem, a ten ma swoje dogmaty, często, coraz częściej – sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, prędzej z lojalnością mafii.

W tym imadle – ordynacja proporcjonalna i finansowe faworyzowanie dużych, czyli istniejących partii – narodził się polski fenomen: dwupartyjny system polityczny z proporcjonalną ordynacją. W przypadku dwupartyjnych układów politycznych najczęściej mówimy o rezultacie wyborów wedle ordynacji większościowej: tu mamy pierzastego węża, kuriozum biorące wszystkie wady tego politycznego oksymoronu. Mamy dwa obozy, zaś jego reprezentantów wybierają obozów tych szamani. Ordynacja do europarlamentu to już pierzasty wąż na wrotkach, bo tam dochodzi jeszcze wedle systemu Hare’a-Niemeyera, do swoistego „przeskakiwania” mandatów pomiędzy okręgami. Jeszcze bardziej nie wiadomo jak to się dzieje, że człowiek daje kartę na Kowalskiego a wychodzi z cylindra Nowak. 

Ale niepokoi dziś w tych wyborach jeszcze coś. Jest pewien skutek do omówienia a dopiero potem zajmiemy się jego przyczyną. Zazwyczaj w analizach robi się odwrotnie, ale tak lepiej nam wyjdzie pewna dramaturgia. Skutek polega na tym, że te europejskie wybory cieszą się mniejszym zainteresowaniem. W tych obecnych prognozuje się także znacznie słabszą frekwencję, choć czynią to ludzie, którym ostatni frekwencyjny rekord z wyborów 15 października zawrócił w głowie i podwyższył fantasmagoryczne oczekiwania. Ale, trzymając się tej diagnozy o niższej frekwencji, należy zastanowić się kto więc pójdzie, a kto nie pójdzie na te wybory.

Z logiki wychodzi, że pójdzie do urn tzw. elektorat twardy, czyli ultrasi obu plemion. Stąd mamy nieciekawą kampanię wyborczą, bo nakierowaną na mobilizację twardego elektoratu obu obozów. NIKT nie mówi PO CO się wybiera do tej Unii, z jakim programem dla Polski. Mobilizacja elektoratu głównie polega na tym, żeby namówić do uczestnictwa nie z powodów programowych przecież (bo tu mamy plemienne zawierzenia), tylko takich, że trzeba iść, bo jak my nie pójdziemy, to tamci pójdą i będzie kłopot. Czyli znowu polityka, w tym wypadku międzynarodowa, na potrzeby lokalnych potyczek plemiennych. Cała III RP i powód jej międzynarodowej miałkości. Będzie więc gadanie „na tamtych”, powrót (powrót? a czy to się kiedyś w ogóle skończyło?) do czarno-białego świata wojny polsko-polskiej.

No dobrze, a kto NIE pójdzie? Czyli gdzie jest to źródło obniżenia frekwencji pomiędzy wyborami. Totemiarze – wiadomo, pójdą, bo są rozgrzani wciąż tą wojenką, jedni, by się utrzymać, drudzy, by się odkuć. A ci, co nie pójdą, a wcześniej poszli? Ta różnica, to grupa, która wierzyła, że coś zmieni idąc na wybory parlamentarne, ale nie wierzy w to samo w wypadku wyborów europarlamentarnych. Innego powodu tej różnicy nie widzę. A to oznacza, że większość z fanów lokalnej sprawczości swego głosu nie wierzy w jego siłę w tych drugich wyborach. A może nie tyle nie wierzy, ale jest to dla tej grupy rozstrzygnięcie po prostu nieważne.

A to błąd, bo to nieprawda. Coraz więcej władzy przechodzi z państwa na Unię. To jej – jak widać z tej postawy suwerena lekceważone – działania mają coraz większy wpływ na losy naszych rodaków. Do tej pory Bruksela była gdzieś za politycznymi górami, taka „wyimaginowana wspólnota”. Coś tam sobie uchwalali, w Europarlamencie odbywają się jakieś kuriozalne boje o krzywiznę banana. Brukseli zależało na takim image, po to by suweren w tamtym kierunku nie patrzył, co najwyżej znowu powielał swoje polityczne lokalne wybory, tym razem w skali międzynarodowej kontrybucji w projekcie unijnym. Czyli miała to być i jest, zabawa dla zaangażowanych. Tylko wtedy nie będzie niespodzianek, jak się w tę formalinę nie zaplącze jakiś nowy, nieprzewidywalny element.

I ci nieidący tego nie widzą. Że ich obojętność się coraz bardziej mści. Bo Unia ma coraz więcej do gadania, jest elementem, który niewidocznie dla wprawionego oka, ogarnia coraz to większe połacie naszej rzeczywistości. Bez debat, powoli, w różnych kierunkach, cierpliwie i skutecznie. W związku z tym wyborca prędzej rzuci się do gardła swego lokalnego wybrańca, choć ten będzie realizował brukselskie inicjatywy, klepnięte zaniechaniem elekcyjnym tegoż wyborcy. Te wybory są kluczowe, gdyż jeśli tak to pójdzie, że utrwali się obecny układ, to w nowym-starym rozdaniu będą podejmowane już kluczowe decyzje – wystarczy, że klepnie się odejście od zasady weta w kluczowych obszarach, to nie w Europarlamencie, gdzie gardłują po próżnicy europosłowie, ale w Radzie Europejskiej, gdzie siedzą rządy, będzie już można sobie tylko popatrzeć co z Europą będzie robić Berlin, w lekkiej osi z Paryżem. O tym będą te wybory. Jak pójdzie dobrze dla starego układu (a innego na razie nie widzę, bo nie ma eurosceptycznej międzynarodówki – czemu by the way?, nie wiem…), to znajdziemy się w autorytarnym państwie, wspartym o zielone łady, hordy pigmento-pozytywnych inżynierów i lekarzy na naszych ulicach, ostateczną de-industrializację kontynentu, bidę i prześladowania normalnej normalności.

Nieobecny wyborca tego nie widzi, że jest to w jego rękach, ale zobaczy skutki swych zaniechań. I żeby mi potem nie było kwiku, że „oj, d..a boli”. Europarlament jest ciałem fasadowym i wybory do niego, w oparach ułudy sprawczości, mogą ekscytować właśnie tylko ultrasów, którzy w to wierzą. Ale Europarlament jest łątką jednodniówką, ma do wykonania jedno zadanie, po czym można uznać, że jego rola się skończyła – ma zaakceptować zaproponowanego szefa Komisji Europejskiej. I jak to prześpi, klepnie jakieś kolejne kuriozum, to już po herbacie. A więc choćby tylko dlatego jednego aktu warto o niego powalczyć.

Ale nieobecni przy urnach rezygnują z tej szansy. Ja tam nie jestem od działań profrekwencyjnych. Wcale nie uważam, zwłaszcza po akcji wzmożeniowej Jagodzian, że większa frekwencja to lepsza reprezentatywność woli ludu. Broń boże! To tylko szerszy współudział w dziele, na który się – zaraz po wrzuceniu do urny głosu – nie ma wpływu, a który to udział będzie używany przez omnipotentną klasę polityczną do legitymizowania wszystkich i dowolnych działań. A lud będzie w to wierzył, że tak chciał, bo inaczej musiałby stanąć przed lustrem i plunąć sobie w twarz za to, że po raz kolejny dał się zrobić w konia.

Wyborca zaciśniętych zębów tym razem nie pójdzie do urn wybierać mniejsze zło. To zło się samo wybierze, tylko czy rzeczywiście będzie ono mniejsze…?

Ale kochanieńcy – kończy się karnawał wyborczy. Trudne decyzje, choć już podjęte, lecz odłożone na czas wyborczy, zostaną już tylko zakomunikowane. Lepiej już było. Tak, nawet za PiS-u. Przychodzi czas surowości i prawdy. No, może prawda będzie przykrywana kolejnymi wrzutkami co do zakresu zaudytowanego złodziejstwa PiS-u. Ale nie da się długo siedzieć bez chleba na igrzyskach. Zacznie burczeć w brzuszkach. Wszystkim. Pozostanie więc surowość. Ciekaw jestem, czy zapotrzebowanie na nią będzie tak duże, że da się ją uzasadnić już tylko… wojną.  

Napisał Jerzy Karwelis

==============

mail:

Przecież p. J. Karwelis dobrze wie, że to nie parlament rządzi Unią E.

Umizgi i konsultacje programowe

Umizgi i konsultacje programowe

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  29 października 2023 tekst

W „Rzeźni numer 5” Kurt Vonnegut użył ciekawego porównania; po orgazmie zwycięstwa mamy rodzaj łagodnej gry miłosnej, która nazywa się „przeczesywaniem terenu”. Myślę, że odnosi się ono nie tylko do batalii militarnych, ale również – politycznych. Po wyborach, które można porównać do kulminacyjnego momentu bitwy, po orgazmie zwycięstwa, prawdziwego lub udawanego, nadchodzi łagodna gra miłosna w postaci umizgów „programowych”, no i konsultacji, które właśnie rozpoczął pan prezydent. Zaczął od spotkania z PiS-em, a następna w kolejce była Koalicja Obywatelska, której trzon stanowi Volksdeutsche Partei, a wokół niej krążą „stronnictwa sojusznicze”. Jednocześnie trwają pokątne starania o przeciągnięcie na jedną lub drugą stronę Trzeciej Nogi, to znaczy, pardon – oczywiście Trzeciej Drogi. Te freudowskie pomyłki biorą się chyba ze wspomnień z czasów prezydentury Kukuńka. Jak pamiętamy, najpierw wspierał on prawą nogę, potem lewą, a w końcu został między nogami, czyli czymś w rodzaju „trzeciej nogi”.

Pan minister Czarnek właśnie powiedział, że jakieś rozmowy „trwają”. Może i „trwają”, bo czemu nie – ale z drugiej strony właśnie został ogłoszony skład „gabinetu cieni” z charyzmatycznym Donaldem Tuskiem jako premierem.

Ten „gabinet cieni” został ogłoszony chyba trochę na wyrost, bo – jak wiadomo, pan prezydent ma 30 dni od dnia wyborów na zwołanie pierwszego posiedzenia nowego Sejmu. Potem komuś – prawdopodobnie komuś z PiS – powierzy misję tworzenia rządu. Ten ktoś będzie miał 14 dni na ogłoszenie Sejmowi jego składu, a Sejm albo udzieli mu votum zaufania, albo nie. Jeśli PiS-owi uda się przeciągnąć na swoją stronę Trzecią No… – to znaczy, pardon; nie żadną Trzecią Nogę, tylko oczywiście – Trzecią Drogę, to wtedy votum zaufania wydaje się bardzo prawdopodobne. Jeśli nie – to następny ruch należy do pana prezydenta, który może zaproponować Sejmowi własny rząd – na przykład złożony z tzw. „fachowców spoza Sejmu”.

Precedens już był w postaci rządu pana premiera Marka Belki, do którego nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne – a on rządził, jak-gdyby-nigdy-nic. No, ale pan Marek Belka miał aż dwa pseudonimy operacyjne, co wiele wyjaśnia. Jeśli jednak Sejm w zuchwałości swojej tę propozycję odrzuci i votum zaufania takiemu rządowi nie udzieli, to wtedy sam musi przeforsować jakiś rząd i udzielić mu votum zaufania, bo jak nie, to prezydent rozwiązuje ten cały Sejm i rozpisuje nowe wybory.

Opozycja skupiona wokół Donalda Tuska i Volksdeutsche Partei już nie może się doczekać, kiedy wreszcie dorwie się do władzy. Nietrudno ich zrozumieć; 8 lat ścisłego postu robi swoje, a tu konfitury władzy już-już w zasięgu ręki. Dlatego apelują do pana prezydenta by nie czekał 30 dni, tylko zwołał Sejm natychmiast – ale jak dotąd prezydent jest głuchy na te wołania i solennie celebruje konstytucyjne procedury, a nawet zwyczaje. Inna rzecz, że tego „gabinetu cieni” nie musimy brać na serio. Jak bowiem pamiętamy, w roku 2007 Platforma Obywatelska też miała „gabinet cieni”. Kogóż tam nie było! Kiedy jednak przyszło do tworzenia rządu, to z tego całego „gabinetu” stanowiska swoje objęły tylko dwie osoby: pan Drzewiecki został ministrem sportu i pani Ewa Kopacz – ministrem zdrowia. Inne resorty objęły zupełnie inne osoby. Na przykład ministrem obrony, zamiast pana Zdrojewskiego, został lekarz psychiatra Bogdan Klich. Kiedy słuchałem komentarzy niektórych generałów na temat wojny, jaką USA prowadzą na Ukrainie z Rosją do ostatniego Ukraińca, to dopiero teraz potraktowałem tę nominację z pełnym zrozumieniem. Dla niepoznaki pan Klich prowadził jakiś instytut studiów strategicznych, ale niech nas ta nazwa nie myli, bo zajmował się on takimi zagadnieniami, jak wpływ kultury żydowskiej na polską – i temu podobnymi. Zamiast pana Chlebowskiego ministrem finansów został brytyjski poddany z pierwszorzędnymi korzeniami, pan Rostowski, ministrem sprawiedliwości – zamiast pani Pitery – pan Ćwiąkalski – i tak dalej.

Tłumaczyłem sobie te zdumiewające zmiany tym, że do premiera Tuska, który też zastąpił na tym stanowisku Jana Marię Rokitę, przyszedł ktoś starszy i mądrzejszy i powiedział jemu tak: „wiecie, rozumiecie, Tusk. Macie tu papierek ze składem waszego gabinetu i nic nie kombinujcie, bo wynikną z tego same zgryzoty, a my będziemy musieli przypomnieć wam, skąd wyrastają wam nogi”.

Toteż i teraz wprawdzie wiemy, że w marcu br. prezydent Józio Biden pozwolił Niemcom, jako swojej europejskiej duszeńce, urządzać Europę po swojemu, ale zdaje się że chciałby zachować kontrolę nad naszą niezwyciężoną armią, której zresztą podesłał amerykański kontyngent – już chyba na stałe.

Zatem o ostatecznym składzie „gabinetu cieni” nie będzie decydował ani Donald Tusk, ani pan Hołownia z panem Kosiniakiem-Kamyszem, ani pan Czarzasty, tylko ludzie poważni. Skoro my to wiemy, to wie to tym bardziej pan prezydent Duda i dlatego te wszystkie gesty nie robią na nim specjalnego wrażenia. Wiadomo, że skoro spod kurateli amerykańskiej przechodzimy, niechby i częściowo, pod kuratelę niemiecką, to na scenie politycznej naszego bantustanu musi dokonać się podmianka na pozycji lidera – taka sama, jak w roku 2015, tyle, że w drugą stronę.

Niemcy już rozpoczęły urządzanie Europy po swojemu i na początek chcą zlikwidować prawo weta w Unii Europejskiej, nie tylko zastępując je głosowaniem większościowym, ale również ograniczając skład Rady Europejskiej, będącej organem władzy prawodawczej UE, z 27 do 15 przedstawicieli. W ten sposób na drodze budowy IV Rzeszy uczyniony zostanie kolejny milowy krok.

Musi to w działaczach Volksdeutsche Partei wzbudzać rozmaite nadzieje, bo zapowiadają surowe rozliczenia – że będą wszystkich dusić gołymi rękami – i tak dalej. W tej sytuacji bez ponownego uruchomienia chwilowo nieczynnych obozów koncentracyjnych się nie obejdzie, a kto wie, czy nie trzeba będzie budować nowych – bo winowajców zagrażających demokracji przez te 8 lat namnożyło się co niemiara. Warto w związku z tym przypomnieć, że pierwszy taki nowy obóz w Gostyninie uruchomiony został właśnie z inicjatywy pobożnego Jarosława Gowina, który w drugim rządzie Donalda był ministrem sprawiedliwości – więc taki precedens też jest. Wyobrażam sobie, jak na tę myśl musi zacierać ręce trzecie pokolenie ubowców, bo czekać ich będzie bardzo dużo wesołych miejsc pracy, w których można będzie dać upust instynktom w tak zwanym „majestacie prawa”.

I tylko Konfederacja zachowuje się tak, jakby utraciła wszelką nadzieję i jak dotąd, całą swoją aktywność kieruje do wewnątrz. Właśnie pod zarzutem „sabotowania kampanii” „zawiesiła” Janusza Korwin-Mikke, co w przełożeniu na język ludzki oznacza zakaz wypowiedzi publicznych – no i „wyrzuciła” go w Rady Liderów. Kto tam teraz w tej Radzie radzi, komu i co – tego nie wie nawet pan Grzegorz Braun, który na razie ani nie został zawieszony, ani wyrzucony – ale wszystko przed nami, bo dintojra dopiero się rozpoczęła. Może nie wyaresztują się nawzajem – jak to pisał Mrożek w dramacie ze sfer żandarmeryjnych – ale to chyba jedyna, nowa nadzieja.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Demokracja zwyciężyła – a potem się zobaczy

Demokracja zwyciężyła – a potem się zobaczy

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    22 października 2023 oj, ta demokracja

Wielkie święto dziś…” – ale nie u Gucia, bo co to za święto, kiedy Gucio tylko gumę miał do żucia, podczas gdy my obchodziliśmy święto naszej demokracji? W demokracji chodzi o wiele więcej, niż o gumę do żucia, chociaż i o gumę też – jakże by inaczej – ale przede wszystkim o to, kto i w jaki sposób będzie przez najbliższe lata przychylał nam nieba. Jak wiadomo, nieba przychylają nam nasi Umiłowani Przywódcy, którzy 15 października stanęli do konkursu o 560 lukratywnych i pozbawionych jakiejkolwiek odpowiedzialności synekur, zwanych mandatami poselskimi, albo senatorskimi.

Z takimi mandatami wiążą się rozmaite przywileje z immunitetem na czele, co dla wielu porządnych obywateli stanowi skarb nieoceniony. Chroni on zarówno przed wtrąceniem do aresztu wydobywczego, jak i przez zaciągnięciem przed niezawisły sąd, z którym – jak to z sądem – nigdy nic nie wiadomo. Byle komu takiego przywileju przyznać nie można, toteż suwerenowie przyznają je osobom, które gotowe są poświęcić wszystko dla Polski. Cóż bowiem wynagradzać przywilejami i sowitym uposażeniem, jak nie gotowość służenia Polsce i przychylania obywatelom nieba? Toteż wszyscy kandydaci unisono zachęcali suwerenów, by udzielili im mandatu – i tak się stało. Do głosowania w wyborach stanęło ponad 74 procent obywateli, co stanowi rekord od czasu sławnej transformacji ustrojowej, kiedy to do głosowania w tzw. kontraktowych wyborach stanęło tylko 68 procent. Poprzednio Umiłowani Przywódcy odczuwali pewien niedosyt, bo trudno mówić o „poparciu narodu”, kiedy do głosowania idzie niecałe 50 procent. W dodatku ordynacja nasza jest tak skonstruowana, że gdyby do wyborów poszli tylko sami kandydaci i zagłosowali – każdy na siebie – to wybory byłyby ważne. Kiedy jednak do wyborów idzie prawie 75 procent narodu, to co innego.

Jak się po dwóch dniach okazało, najlepszy wynik uzyskała Zjednoczona Prawica, zdobywając w Sejmie 194 mandaty. Na drugim miejscu znalazła się Koalicja Obywatelska, to jest – Volksdeutsche Partei z satelitami, która zdobyła 157 mandatów. Na trzecim miejscu znalazła się „Trzecia Droga”, czyli PSL i Polska 2050 pana Szymona Hołowni, zdobywając 65 mandatów. Za nią uplasowała się Lewica z 26 mandatami, co w porównaniu do wyników z roku 2019 stanowi prawie połowę mniej, a na ostatnim miejscu – Konfederacja z 18 mandatami. W porównaniu z rokiem 2019 zwiększyła swój stan posiadania o 7 mandatów – ale dominuje tam podobno poczucie klęski i szykują się nawet jakieś dintojry. Widocznie wszyscy spodziewali się lepszego wyniku i teraz koniecznie trzeba znaleźć ojca klęski, która – jak wiadomo – jest sierotą.

Ale nie o to chodzi, bo najważniejszym zadaniem Sejmu jest utworzenie rządu. Tak się jednak składa, że nikt nie uzyskał tylu mandatów, by mógł samodzielnie utworzyć rząd – bo do tego trzeba mieć przynajmniej 231 mandatów. Toteż wbrew pozorom, największym zwycięzcą tych wyborów okazała się „Trzecia Droga”. Wprawdzie ma tylko 65 mandatów, ale bez jej poparcia nikomu nie uda się utworzyć rządu. A w takiej sytuacji konstytucja dopuszcza rozwiązanie Sejmu i rozpisanie nowych wyborów. Słowem – cały pogrzeb, to znaczy, pardon – oczywiście nie żaden pogrzeb, tylko całe święto na nic, a w dodatku, kto wie, co wtedy zrobiliby suwerenowie, bo wiadomo – łaska pańska na pstrym koniu jeździ.

Toteż zarówno Zjednoczona Prawica pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego, jak i Koalicja Obywatelska pod komendą Donalda Tuska rozpoczęła umizgi do „Trzeciej Drogi” w nadziei, że uda się ją skaptować , by utworzyć rząd. O ile Zjednoczonej Prawicy to by wystarczyło, o tyle Donald Tusk musi się dodatkowo umizgać do Lewicy, bo bez niej nadal nie miałby większości. Toteż rozpoczęły się tzw. „rozmowy programowe”, to znaczy – dzielenie skóry na niedźwiedziu, a konkretnie – wszystkich zasobów państwa z dochodami budżetowymi, czyli dochodami z przyszłych podatków na czele, między poszczególne grupy naszych Umiłowanych Przywódców. Pan prezydent Duda prawdopodobnie powierzy misję tworzenia rządu zdobywcy największej liczby mandatów, ale jeśli Jarosławowi Kaczyńskiemu nie uda się przeciągnąć „Trzeciej Drogi”, to sklecony przezeń rząd nie uzyska w Sejmie votum zaufania, więc prezydent nie będzie mógł wręczyć mu nominacji. W takiej sytuacji trud utworzenia rządu może podjąć Sejm – ale jeśli Donaldu Tusku też nie udałoby się skaptować „Trzeciej Drogi”, to też nic z tego i pan prezydent nie miałby innego wyjścia, jak rozwiązać Sejm i rozpisać nowe wybory. Oznaczałoby to, że Zjednoczona Prawica z Mateuszem Morawieckim, jako premierem rządziłaby aż do następnych wyborów, a ich wynik trudno dziś przewidzieć.

Myślę jednak, że w „Trzeciej Drodze” dojdzie do głosu zarówno instynkt samozachowawczy, jak i gotowość poświęcenia się w służbie dla Polski, bo ten niespodziewany sukces może się nie powtórzyć. Na razie Donald Tusk uznał się za najszczęśliwszego człowieka na świecie, bo „Trzecia Droga” daje mu do zrozumienia, że najchętniej zlałaby się z nim – oczywiście nie za darmo, co to, to nie – więc na początek stanowisko marszałka Sejmu dla pana Władysława Kosiniaka-Kamysza i resort obrony dla Polski 2050. Kto ma być szefem tego resortu – na razie nie wiadomo, ale myślę, że pan Michał Kobosko, który z pewnością cieszy się jeszcze większym zaufaniem Naszego Najważniejszego Sojusznika, niż dotychczasowy minister, pan Mariusz Błaszczak.

W ten sposób, nawet w sytuacji, gdy kierownictwo rządu objęłaby Volksdeutsche Partei, Nasz Najważniejszy Sojusznik kontrolowałby naszą niezwyciężoną armię, co w związku z wojną na Ukrainie, jest dla niego szczególnie ważne. To może mu w zupełności wystarczyć, jako że w marcu br. prezydent Józio Biden pozwolił Niemcom urządzać Europę po swojemu. Dlatego też nie tylko Donald Tusk, ale i Judenrat „Gazety Wyborczej” oraz grono autorytetów moralnych już nie może się doczekać objęcia rządów przez „blok demokratyczny” – taki sam, jak w latach 40-tych. Młodzi ludzie, którzy po raz pierwszy dorośli do wyborów, takich rzeczy nie pamiętają i myślą, że z tą demokracją to wszystko naprawdę – ale nie ma rady; każdy musi doświadczyć na własnej skórze skutków swojej naiwności. Oczywiście przewidziane będą też atrakcje za sprawą kolejnego koalicjanta, to znaczy Lewicy. Skupia ona nie tylko osobistych wrogów Pana Boga, ale również „kobiety”, które z jednej strony nie mogą doczekać się wprowadzenia do szkół nauki bzykania, a z drugiej – co zresztą jedno z drugiego wynika – aborcji na życzenie i oczywiście – na koszt podatników, którzy w bzykaniu udziału nie brali. Nietrudno się domyślić, że Lewicy chodzi o objęcie resortu edukacji, a na myśl o tym, co się teraz będzie w szkołach wyprawiało, nauczyciele podobno już na to konto tańcują do upadłego

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Moce niebieskie i piekielne poruszone

Moce niebieskie i piekielne poruszone

Stanisław Michalkiewicz michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    24 września 2023

W dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym. Ma to oczywiście swoje plusy ujemne, ale również – dodatnie. Mogliśmy się o tym przekonać na podstawie komunikatów Państwowej Komisji Wyborczej. Wkrótce potem, jak 6 września minął termin składania podpisów, PKW ogłosiła, że listy wyborcze we wszystkich okręgach zarejestrowało sześć komitetów: Zjednoczona Prawica, Koalicja Obywatelska, Nowa Lewica, Trzecia Droga, Bezpartyjni Samorządowcy i Konfederacja. Umyślnie podaję nazwy tych komitetów w takiej kolejności, bo one wszystkie, ponad podziałami, zgodnie ujadają na Konfederację, która najwyraźniej do tego całego układu nie pasuje. Tak było i w poprzednich wyborach, kiedy to „banda czworga” licytowała się między sobą, który gang wyda na obywateli więcej odebranych im uprzednio pieniędzy i tylko Konfederacja w tej licytacji udziału nie wzięła twierdząc, że ona nic nikomu dawać nie będzie, ale nie będzie aż tak obywateli rabować.

Jużci – gdyby obywatele nie byli aż tak fiskalnie drenowani (w 1995 roku Centrum im. Adama Smitha podliczyło, że rząd zabiera rodzinie pracowników najemnych poza rolnictwem aż 83 procent dochodu, biorąc pod uwagę nie tylko podatki, ale i inne świadczenia przymusowe), to sami by sobie przychylali nieba bez pośrednictwa rosnącej armii naszych dobroczyńców, którzy horrible dictu! – mogliby okazać się zbędni. Tymczasem – jak tłumaczył robotnikowi Deptale Towarzysz Szmaciak – „my tutaj rządzim i my dzielim; bez nas by wszystko diabli wzięli!

A skoro mowa o diabłach, to chyba nastąpiła zmiana na stanowisku delegata Belzebuba na Polskę. Dotychczas tę rolę przypisywano panu Adamowi Darskiemu, używającego pretensjonalnego pseudonimu „Nergal”, ale wygląda na to, że pretendentem do objęcia tego stanowiska jest pan Dawid Podsiadło, piosenkarz, który nie tylko zapowiedział apostazję, ale nawet odśpiewał lizusowską wobec diabła piosenkę, żeby ten otoczył go swoją protekcją. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak panu Podsiadle zacznie się powodzić, chyba, że – jak to się przydarzyło kilku sławnym Polakom – trafi na jakąś babę, która – jak pamiętamy z „Bajek Polskich” – niejednego diabła „wyonacyła”.

W tej sytuacji wypada podkreślić, że po dwóch dniach po swoim pierwszym komunikacie PKW ogłosiła następny, z którego wynika, że komitetów, które zarejestrowały listy we wszystkich okręgach wyborczych jest nie 6, tylko siedem – bo dołączył do nich komitet wyborczy partii “Polska Jest Jedna”. Z dotychczasowych deklaracji wynika, że jej przywódca przelicytowuje w pobożności nawet posła Grzegorza Brauna z Konfederacji, więc nie jest wykluczone, że i PJJ przy zbieraniu podpisów mogła korzystać z niebiańskich auxiliów. Kogóż bowiem w tych zepsutych czasach miałoby wspierać Niebo, jeśli nie partię, która Belzebubowi w Polsce zrobi „no pasaran”?

Tymczasem kampanię wyborczą zdominował spór o różnicę łajdactwa. Donald Tusk uznał, ze „afera wizowa”, którą tak strasznie się przejął pan wiceminister Piotr Wawrzyk, że po utracie stanowiska w resorcie spraw zagranicznych i napisaniu listu pożegnalnego nawet znalazł się w szpitalu, to „największa afera XXI wieku”. Nieprzyjaciele „dobrej zmiany” twierdzą, że egzotyczni obywatele dostawali w polskich konsulatach tzw. „wizy Schengen” za łapówki. Marszałek Senatu, pan Grodzki, wygłosił nawet orędzie do narodu, taktownie nie informując, czy te łapówki były wręczane w kopertach, nawet niekoniecznie w tych „zabójczych”, tylko zwyczajnych, o których przyjmowanie on właśnie był oskarżany. Tymczasem pan minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau, kiedy towarzyszył panu prezydentowi, wizytującemu ONZ w Nowym Jorku, oświadczył, że żadnej afery wizowej „nie było”. Jest ona tedy całkiem podobna do innej afery XXI wieku, mianowicie do afery hazardowej.

Chociaż pan Chlebowski wytapiał z siebie tłuszcz na oczach całej Polski, chociaż spanikowany premier Tusk wyrzucał z rządu swoich kolaborantów, niczym jakichś murzyńskich chłopców, chociaż Nasza Złota Pani nie tylko musiała Donaldu Tusku załatwić Nagrodę im. Karola Wielkiego, dając w ten sposób do zrozumienia, że kto odtąd podniesie świętokradczą rękę na Donalda Tuska, to będzie miał z nią do czynienia, wreszcie – chciał na wszelki wypadek Mocną Ręką przeniosła go na brukselskie salony, gdzie zrobiła z niego człowieka – to okazało się, że żadnej „afery hazardowej” też „nie było”. W tej sytuacji pan Wawrzyk niepotrzebnie się tak przejmował, podobnie jak wcześniej – pani Barbara Blida, Kiedy ABW o szóstej rano wkroczyła do jej mieszkania, pani Blida myślała, że to koniec i w łazience się zastrzeliła – a tymczasem już wkrótce okazało się, że całkiem niepotrzebnie. Dlatego przypominam niepisaną zasadę, jaka leży u podstaw III Rzeczypospolitej: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”.

Tymczasem nasi Umiłowani Przywódcy wreszcie doczekali się chwili, gdy Polska znalazła się w stanie wojny. Co prawda – tylko handlowej – ale za to – z bezcenną Ukrainą. Polska – podobnie jak Węgry i Słowacja – na własną rękę przedłużyła embargo na ukraińskie zboże i inne produkty rolnicze po 15 września, a Ukraina ze swej strony nie tylko zaskarża Polskę do Światowej Organizacji Handlu, ale grozi embargiem – niestety nie na darmowe dostawy polskiej broni czy amunicji – tylko na pomidory i jabłka. Jak widać, nie ma rzeczy doskonałych tym bardziej, że i u siebie prezydent Zełeński nie ma lekko. Nie tylko zdymisjonował wszystkich szefów tamtejszych wojskowych komend uzupełnień za udzielanie poborowym zwolnień od wojska za łapówki – jak na Ukrainę całkiem spore – ale nawet samego ministra obrony, nomen omen Reznikowa, a ostatnio – również wszystkich wiceministrów tego resortu. Nowym ministrem obrony ma zostać pan – nomen omen – Umerow, który podobno słynie z talentów negocjacyjnych. Najwyraźniej sekretarz stanu USA, pan Blinken, podczas ostatniej niezapowiedzianej wizyty w Kijowie, musiał dojść do wniosku, że od początku przyszłego roku, kiedy w USA będą wybory prezydenckie, trzeba będzie kończyć ukraińską awanturę, a wtedy rzeczywiście – pan Umerow lepiej się będzie nadawał od pana Reznikowa.

Na razie jednak Komisja Europejska, która w innych okolicznościach nie puściłaby płazem samowolki w postaci przedłużenia embarga po 15 września, jako że za mniejsze przewinienia zaciągała Polskę przed oblicze przebierańców z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, którzy – powinność swej służby rozumiejąc – solili surowe kary finansowe, teraz patrzy na to przez palce – czy tylko dlatego, że rozumie, iż przed wyborami rząd „dobrej zmiany” musi naprężać się mocarstwowo i natężać – czy również z jakichś innych, zagadkowych przyczyn? Na Węgrzech i na Słowacji wyborów przecież nie ma, a im Komisja Europejska też nic nie robi.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).