Wypuszczenie dżina z butelki
Izabela Brodacka
Swego czasu zajmowałam się ekologią. Teraz wstyd się do tego przyznawać. Uczestniczyłam w pracach zespołu wydającego bezdebitowe pisemko „ Serwis ochrony środowiska” [SOŚ]. Mam swój rozdział w książce Anny Kalinowskiej „ „Ekologia wybór przyszłości”. Anna Kalinowska jest autentycznym, rzetelnym naukowcem. Przez 25 lat kierowała Centrum Badań nad Środowiskiem i Zrównoważonym Rozwojem na Uniwersytecie Warszawskim. Pisemko „Serwis ochrony środowiska” zajmowało się prawdziwą ekologią a nie ekologiczną ideologią. W czasach realnego socjalizmu ekologia z trudem przebijała się do głównego nurtu problemów społecznych. Góry i jeziora były zasypane śmieciami. Rolnicy nagminnie stosowali pestycydy i herbicydy sypiąc je na pole gołą ręką, bez żadnej kontroli. Zatruwali w ten sposób nie tylko konsumentów produkowanej żywności, lecz sami też często padali ofiarą zatrucia i chorób cywilizacyjnych.
Mój niepokój zaczęło budzić stwierdzenie faktu, że po wybuchu tak zwanej niepodległości, czyli po 1989 roku, nowe władze zaczęły intensywnie popierać i promować wszelkie organizacje pozarządowe, tak zwane NGO. Przy czym im bardziej odjazdowy był ten ruch i im bardziej absurdalne postulaty stawiał, tym łatwiej było mu zdobyć środki na swoją działalność. Jednym z pierwszych otrzeźwiających mnie wydarzeń było spotkanie mnożących się wówczas jak króliki ruchów ekologicznych w Kolumnie pod Łodzią, podczas którego miałyśmy z Anią Kalinowską prowadzić warsztaty ekologiczne. Do ośrodka zgłosiły się tłumy bardzo sympatycznej młodzieży, chętnie śpiewali przy ognisku, lecz na ogół nie odróżniali jodły od sosny i pszenicy od żyta. Warsztaty przybrały formę wycieczek, podczas których Ania uczyła uczestników rozpoznawania roślin. Było kilka referatów, których przesłania oczywiście nie pamiętam i kilka miłych wieczorów spędzonych przy dźwięku gitary. To nie było jeszcze tak bardzo niepokojące, młodzież często traktowała spotkania różnych ruchów i organizacji jako formę tanich wczasów. Wiele młodych osób podobnie traktowało wyjazdy oazowe, czy papieskie „ dni młodzieży”.
Kolejnym kubłem zimnej wody był dla mnie zjazd ogromnej liczby ekologów z bożej łaski protestujących przeciwko posadowieniu elektrowni jądrowej w Darłowie. W kwestii energetyki jądrowej mam zupełnie inne zdanie niż większość prawicowych ugrupowań, lecz w tym tekście nie ma miejsca ani okazji do przedstawienia moich racji. Argument, że optujący za energetyką jądrową ludzie nie mają pojęcia o czym mówią bo są na ogół z wykształcenia historykami, socjologami lub psychologami można uznać za nieelegancki bo należący do kategorii tak zwanych argumentów „ad hominem”.
Przeciwnicy energetyki jądrowej przerazili mnie jednak jeszcze bardziej niż jej zwolennicy. Otóż podstawowym argumentem przeciwko tej lokalizacji elektrowni jądrowej było przeświadczenie, że zrzuty gorącej wody do Bałtyku będą szkodliwe dla planktonu. Ten argument wpisano również do protokołu końcowego, którego nie podpisałam i wyjechałam z niesmakiem. Było to niedługo po katastrofie w Czarnobylu. Brytyjski film pokazywał rosyjskie domy opieki w których przetrzymywano i głodzono potwornie zniekształcone dzieci urodzone przez matki napromieniowane podczas tego wybuchu.
Bardzo lubię wszelkie zwierzątka w tym plankton. A poważnie – dobrze rozumiem, że wyginiecie planktonu może wywołać poprzez efekt domina nie tylko ekologiczną lecz społeczną katastrofę. Inaczej mówiąc – ekologiczną w sensie, w jakim ja postrzegam ekologię. Wyginięcie planktonu może, przerywając łańcuch pokarmowy, doprowadzić do wyginięcia wielu gatunków, a nawet do powszechnego głodu. Ale przejmowanie się bardziej planktonem niż ludźmi było dla mnie niepokojące. Świadczyło, że ekologia grawituje w kierunku nowej ideologii, nowej zastępczej – jak marksizm – religii. A plankton między innymi w tej ideologii będzie pełnił rolę zastępczego proletariatu.
Jeszcze groźniejszy wydawał mi się zrodzony wówczas trend nazwany potem ekoterroryzmem. Liczne ugrupowania ekologiczne, również drobniejszego płazu (jak to nazywa Stanisław Michalkiewicz) wpadły na pomysł czynnego blokowania różnych inwestycji do czasu przekazania przez inwestora dotacji na ich konto. Aktywiści przykuwali się do drzew czy układali się do snu po środku placu budowy, a gdy na ich konto wpłynęła całkiem legalna zresztą dotacja odstępowali od akcji. Nie warto nawet wspominać o dotacjach nielegalnych czyli zwykłych łapówkach. Nie docenialiśmy wówczas siły nośnej rodzącej się na naszych oczach zielonej, jak się okazało równie groźnej jak marksizm, ideologii. Traktowaliśmy różne nieprawidłowości jako efekty uboczne każdej formy ludzkiej działalności. Wśród fundacji zajmujących się chorymi dziećmi może znaleźć się złodziej okradający jej konto, wśród obrońców zwierząt są paniusie, które zamiast cieszyć się, że ktoś chce zaopiekować się bezdomnym kotkiem czy psem, przeprowadzają w domu kandydata do adopcji wizje lokalną i nakazują mu modernizację tego domu jako warunek przekazania zwierzęcia, a potem nękają dobroczyńcę wizytacjami. Nie doceniliśmy nadciągającego niebezpieczeństwa.
Myślę, że podobnie mogli czuć się szlacheccy rewolucjoniści marzący o uwłaszczeniu chłopów i broniący ludzi poniżanych przez ich pozycję społeczną, którzy spotkali się oko w oko z sowiecką swołoczą rabującą, gwałcącą kobiety i podpalającą dwory, a potem terroryzującą przez kilkadziesiąt lat społeczeństwo kraju. Słuszna troska stała się zbrodniczą ideologią. Podobnie słuszna troska o środowisko w którym żyjemy, o unikanie chorób cywilizacyjnych związanych z zatruciem tego środowiska, a również o zwierzęta i zachowanie ich gatunków przerodziła się w groźną ideologię dającą pretekst do terroryzowania ludzi. Ideologia ta ma wiele wspólnego z marksizmem. Jest równie głupia i niszcząca dla ludzkości, a jej latający odrzutowcami guru nie stosują się do propagowanych przez siebie idiotycznych zasad, bo przecież „drogowskaz nie biegnie w kierunku, który wskazuje”. Wypuściliśmy dżina z butelki.